Tłumaczowi niezbędny jest koci asystent – wywiad z Jerzym Kozłowskim, tłumaczem cyklu „Pory roku” Ali Smith

28 lipca 2021

O tym, jakie znaczenie dla współczesnej literatury ma cykl „Pory roku”, a także o warsztacie tłumacza rozmawiamy z Jerzym Kozłowskim, autorem przekładu tetralogii Ali Smith.

Karolina Chymkowska: Na rynek trafiło właśnie „Lato”, czyli zamknięcie tłumaczonej przez pana serii „Pory roku” Ali Smith. W pana osobistej, czytelniczej ocenie – czy to godny finał, odpowiednie zakończenie całości?

Jerzy Kozłowski: Tak, ostatnia część bardzo mi się spodobała, może dlatego, że autorka sprytnie doprowadziła wątki z poprzednich trzech powieści cyklu do satysfakcjonującego rozwiązania. Jestem pełen podziwu dla jej pisarskiego kunsztu, bo wiem, że tworzyła poszczególne części na bieżąco, nie miała od początku zaplanowanego całego cyklu. Nie wiedziała, które postaci będą najbardziej domagały się powrotu. Ze wszystkich czterech powieści właśnie ta ostatnia wydaje mi się najbardziej poruszająca, ale też szalenie dowcipna, choć wcześniejsze części tetralogii nie pozostają daleko w tyle. Wielka szkoda, że nie ma więcej pór roku.

Sądzi pan, że to ważna seria? Dobrze, że powstała? Czy jej przekaz jest potrzebny i przede wszystkim – czy okaże się skuteczny? Który z tomów przemówił do pana najmocniej?

Zdecydowanie ważna i na pewno dobrze, że powstała. To w pewnym sensie ironiczne zwierciadło społeczeństwa pierwszych dekad XXI wieku i nie jest ważne, że akcja toczy się w Wielkiej Brytanii, bo poruszane kwestie, takie jak podejście do „obcych”, katastrofa klimatyczna, zagrożenia związane z Internetem, znaczenie sztuki, ewolucja pojęcia rodziny, pandemia, dotyczą nas wszystkich. „Pory roku” są bardzo brytyjskie i mocno osadzone w czasie, w którym powstawały, ale i ze wszech miar uniwersalne. Co do skuteczności przekazu, tu już odpowiedź nie jest taka prosta, bo pytanie, na ile literatura piękna, nawet o tak politycznym i społecznym zacięciu, ma wpływ na dzisiejszy świat. Statystyki czytelnicze w naszym kraju nie napawają optymizmem, ale jeśli te powieści uwrażliwią na pewne sprawy choć część czytelników, to o to przecież chodzi. Ten cykl jest ważny z jeszcze jednego powodu: pomimo trudnych spraw i dramatycznych wydarzeń, które opisuje, autorka przemyca jakże potrzebną dzisiaj dawkę nadziei i optymizmu. A który z tomów przemówił do mnie najmocniej? Ostatni tom serii podobał mi się chyba najbardziej, ale najmocniej na mnie jako na czytelnika podziałał chyba pierwszy, „Jesień”, bo to był mój pierwszy kontakt z pisarstwem Ali Smith i od razu wpadłem w czytelniczy zachwyt. Już po pierwszych stronach staje się jasne, że jest to autorka mająca swój unikatowy styl i głos, o rzeczach ważnych pisze w sposób lekki i odwrotnie. Popieram więc hasło „Nobel dla Ali Smith”. To wybitna pisarka.

Czy na przestrzeni kolejnych tomów, nad którymi pan pracował, Ali Smith zaskoczyła pana kierunkiem, w którym ostatecznie poszła? Czy po pierwszym tomie spodziewał się pan zupełnie innej drogi?

Po melancholijnej i kolażowej „Jesieni”, w „Zimie” spodziewałem się czegoś w stylu „Jesieni 2”, tymczasem Ali Smith nie byłaby sobą, gdyby nie zaserwowała czytelnikowi czegoś zupełnie innego i zaskakującego. „Zima” to całkowicie nowa historia, z nowymi bohaterami, inaczej poprowadzona i odmalowana innymi barwami, choć uważny czytelnik dostrzeże pewne związki z „Jesienią”. Nie było więc już wielkiego zaskoczenia, gdy się okazało, że „Wiosna” przyniosła znów nową historię i nowych bohaterów. Trzeba tu wspomnieć, że każdej z tych części patronuje inna artystka, której sztuka wpływa na kształt danej powieści. I że każda zaczyna się od trawestacji pierwszego zdania jednej z powieści Charlesa Dickensa, a do tego każda część nawiązuje do jednej ze sztuk Szekspira.

Pod względem językowym „Pory roku” sprawiają wrażenie prawdziwego wyzwania dla tłumacza. Co wspomina pan jako najtrudniejsze w pracy nad przekładem książek Ali Smith?

Rzeczywiście proza Ali Smith dla tłumaczy jest nie lada wyzwaniem. Udało mi się nawiązać kontakt z tłumaczami Ali Smith na inne języki, żeby konsultować z nimi różne zagadnienia, ale też sama autorka była szalenie pomocna, gdy pojawiały się wątpliwości. Ali słynie z zamiłowania do gier słownych, kalamburów i ten aspekt jej pisarstwa jest chyba najtwardszym orzechem do zgryzienia podczas pracy przekładowej. Z drugiej strony jest też największą frajdą, bo zmusza tłumacza do sięgnięcia do najgłębszych pokładów kreatywności i inwencji. We wszystkich jej powieściach zresztą sam język jest niejako dodatkowym bohaterem i obiektem fascynacji.

A skoro już o trudnościach mowa: gdyby ze swojego bogatego dorobku miał pan wybrać jedną książkę, która okazała się prawdziwą „drogą przez mękę” podczas tłumaczenia – na jaki tytuł padłby pański wybór i dlaczego?

Paradoksalnie nad książkami, które mogą wydawać się bardzo trudne, na przykład „Szatańskie wersety” i inne powieści Salmana Rushdiego, pracowało mi się fantastycznie, zwłaszcza że „czuję” tego autora, a i mam nieocenioną pomoc ze strony redakcji i konsultantki indologicznej (pozdrawiam, Kasiu i Moniko!). Najgorzej wspominam chyba pracę nad przekładem bardzo obszernego kryminału, który był – co tu dużo mówić – nudnawy, przegadany i pozbawiony humoru. Zlituję się i nie podam tytułu. I na tym skończę, bo już nawet samo wspomnienie jest bolesne.

Ali Smith podczas jednego ze spotkań autorskich (fot. Chris Boland/Flickr).

A których autorów wymieniłby pan jako swoich ulubionych, zarówno jako tłumacz jak i czytelnik?

Teraz bez dwóch zdań jest to Ali Smith – marzy mi się, żeby w związku z ciepłym przyjęciem tetralogii przez polskich czytelników udało się wydać coś jeszcze z jej dotychczasowego imponującego dorobku – ale z tłumaczonych przeze mnie autorek i autorów bardzo sobie cenię wspomnianego Salmana Rushdiego, Siri Hustvedt i Colma Tóibína. Na każdą powieść tych pisarzy czekam z utęsknieniem jako czytelnik. Zdaję sobie sprawę, że to ogromny przywilej móc tłumaczyć pisarzy, których się uwielbia.

Czy może pan przybliżyć w kilku słowach, jak wygląda pańska praca nad przekładem? Zaczyna pan od lektury całości, czy może raczej porusza się etapami? Szuka pan dodatkowych informacji na temat autora, kontekstu, tła?

To może zabrzmi niezbyt poważnie, ale często zaczynam od Internetu. Jeśli nie mam pojęcia o książce, którą mi się proponuje, to jest to znakomite miejsce, żeby się ogólnie zorientować, co to za rzecz i co się o niej mówi. Takie czasy. Jest Instagram, są opinie czytelników na Amazonie i innych portalach, no i oczywiście recenzje w poważnych pismach, o ile książka już się ukazała, bo często pracuje się nad powieścią kilka miesięcy przed jej oficjalną premierą. W przeszłości bywało różnie, ale teraz już zawsze czytam książkę przed podpisaniem umowy. Po pierwsze mam ten luksus, że mogę przebierać w tytułach, a po drugie dojrzałem już do tego, by wiedzieć, że nie z każdą książką mi po drodze. W przypadku literatury pięknej szperania nie jest za dużo, czasem trzeba odnaleźć cytat w przekładzie lub douczyć się w jakiejś dziedzinie. Przede wszystkim to praca z materią języka. Każdy tłumacz ma pewnie trochę inny system pracy, w każdym razie w moim przypadku to jest tak, że dosyć szybko powstaje tak zwana „surówka”, pierwsza intuicyjna wersja tłumaczenia, a następnie zaczyna się etap, który lubię najbardziej, etap pracy właściwej, czyli kształtowanie i dopieszczania końcowej wersji, co wymaga wielokrotnego sczytania tekstu, najlepiej z dłuższymi przerwami między kolejnymi „czytaniami”.

Gdyby mógł pan porozmawiać z samym sobą z początku swojej drogi tłumacza, przed jakimi błędami chciałby pan siebie przestrzec?

Niestety, gdy zaczynałem pracę w tej branży jako student warszawskiej anglistyki, były to ostatnie lata przedinternetowe, nie było możliwości, tak jak teraz, skonsultowania się z innymi tłumaczami, toteż nie miałem najmniejszego pojęcia o tym, jak zabezpieczyć swoje prawa w umowach wydawniczych, wydawnictwa zresztą chętnie tę niewiedzę wykorzystywały. Zachwycony, że wykonuję pracę swoich marzeń, podpisałem kilka skrajnie niekorzystnych umów.

O czym powinny pamiętać i czego się spodziewać osoby, które marzą o tym, by zostać tłumaczem literatury pięknej?

Że nie każdy do tej pracy charakterologicznie się nadaje. Jeśli ktoś nie umie usiedzieć w miejscu dłużej niż piętnaście minut, potrzebuje ciągłych kontaktów z ludźmi, szybko się nudzi, a do tego chciałby świetnie zarabiać, to nie jest praca dla niego. Wymagana jest duża doza cierpliwości i skrupulatności, często jest to też bardzo samotne zajęcie, choć można się przenieść z laptopem do kawiarni. Ale poza tym to najwspanialsza praca na świecie, można ją wykonywać w swoim tempie (choć raczej nie powinno się zapominać o upływającym czasie) i w dowolnie wybranym miejscu na Ziemi. Ja wybrałem grecką wyspę Naksos i tu mam świetne warunki do pracy. Wydaje mi się też, choć tu zdania są podzielone, że tłumaczowi niezbędny jest asystent w postaci kota, najlepiej kilku. Nie jest to jeszcze naukowo udowodnione, ale te zwierzęta mają na tłumaczy bardzo korzystny wpływ.

Czy są w pańskim dorobku tłumaczenia, do których dzisiaj podszedłby pan zupełnie inaczej?

Zaglądanie do starych tłumaczeń jest dla mnie frustrujące, bo od razu coś bym zmieniał. Zawsze, ale to zawsze można coś poprawić. Przed wznowieniem „Szczygła” Donny Tartt z okazji premiery filmu wydawnictwo Znak zgodziło się, żebym po kilku tylko latach od pierwszego wydania w 2015 roku przejrzał tekst i ewentualnie wprowadził poprawki. Zebrało się ich… kilkaset, głównie to były drobne zmiany stylistyczne, szyk zdania, interpunkcja, ale też parę poważniejszych kiksów. Z natury jestem perfekcjonistą i gdybym mógł, radośnie cyzelowałbym w nieskończoność. Ale ważny jest też upływ czasu. Po kilku latach można spojrzeć na tekst świeżym okiem i wtedy widzi się więcej.

Czy jest autor, z którego książkami nie miał pan jeszcze do czynienia jako tłumacz, ale z którym chętnie by się pan zmierzył – i z jakiego powodu?

Zawsze fascynował mnie Henry James. Tworzył prozę o niedoścignionej finezji, precyzji i subtelności, którą ktoś trafnie porównał do misternie tkanej, ale i trudnej do uchwycenia pajęczyny ze słów. A przy okazji jego powieści są psychologicznie bardzo wiarygodne i pod tym względem wcale się nie zestarzały. Jeszcze do niedawna kilka jego ważnych tytułów nie było przetłumaczonych na język polski, między innymi „Bostończycy” i „Skrzydła gołębicy”. Dopiero w ostatnich latach ukazały się po raz pierwszy w Polsce. Mam nadzieję, że tłumacze sprostali wyzwaniu, bo łatwo na pewno nie było!

Rozmawiała: Karolina Chymkowska
fot. Jerzy Kozłowski

Tematy: , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady