O przemijaniu w zróżnicowanych postaciach – rozmowa z Jerzym Jarniewiczem o przekładzie tomu „Wiersze przychodzą późno” Margaret Atwood

14 kwietnia 2023

Powieściopisarski dorobek Margaret Atwood nie wymaga przedstawiania, bo też sukcesy artystyczne i komercyjne wyniosły autorkę „Wynurzenia”, „Opowieści podręcznej”, „Ślepego zabójcy” czy „Testamentów” do rangi jednej z wybitniejszych pisarek naszych czasów. Warto jednak pamiętać, że debiutowała ona jako poetka i wiersze tworzy nieprzerwanie od ponad sześciu dekad. O ostatnim jej tomie poetyckim, „Wiersze przychodzą późno”, rozmawialiśmy z jego tłumaczem, laureatem Nagrody Literackiej Nike, Jerzym Jarniewiczem.

Sebastian Rerak: Poezja Margaret Atwood znalazła się nieco w cieniu twórczości prozatorskiej. Tymczasem jej autorka jest bodaj najbardziej utytułowaną poetką w historii kanadyjskiej literatury, a pod względem popularności może się z nią równać chyba tylko Leonard Cohen?

Jerzy Jarniewicz: Kanada ma wielu ciekawych poetów, i bardzo tradycyjnych, i uprawiających poezję eksperymentalną, ale rzeczywiście, najbardziej znanymi są Cohen i Atwood. Dorzuciłbym tu jeszcze pochodzącego ze Sri Lanki Michaela Ondaatje, bardziej znanego jako autor powieści „Angielski pacjent”. Nie muszę tu mówić, jak bardzo odmienne to osobowości twórcze.

Pamięta pan swoją pierwszą styczność z wierszami Atwood?

Pierwszej styczności nie pamiętam, może dlatego, że Atwood zawsze znana mi była nie tylko jako powieściopisarka, niemal każda anglojęzyczna antologia poetycka zawierała jej wiersze. Debiutowała tomem poetyckim i przez prawie dziesięć lat wydawała tylko poezję, póki nie ukazała się jej pierwsza powieść „Kobieta do zjedzenia”. Głowy za to nie dam, ale wydaje mi się, że Atwood opublikowała więcej tomów wierszy niż powieści.

Czy powieści Atwood mogą służyć pewną sugestią co do swoistości jej języka jako poetki, czy jest to twórczość mocno odrębna?

Między wierszami Atwood a jej powieściami istnieje oczywiste powinowactwo, choćby w zaskakujących przeskokach wyobraźni, nieoczywistych skojarzeniach, wielopiętrowej ironii, niepokornym poczuciu humoru. W obu gatunkach Atwood pokazuje się nam jako mistrzyni dynamicznych zmian ogniskowej, przechodząc od planu ogólnego do detalu, twórczyni zafascynowana stanami na pograniczu jawy i snu, realizmu i fantazji, niechętna domykaniu sensów, wykraczająca poza granice dzielące świat ludzi od świata zwierząt. Jest w jej wierszach także charakterystyczna dla całej jej twórczości żarliwość, gdy w grę wchodzą ważne dla niej tematy, takie jak pozycja kobiet w społeczeństwach współczesnych, ich kulturowa i polityczna dyskryminacja, czy też postępująca degradacja środowiska naturalnego.

Zdecydował się pan na bardzo twórcze odczytanie tytułu jej ostatniego tomu poezji. Skąd pomysł na taki właśnie zabieg?

To nie tyle twórcze odczytanie tytułu, ile jego radykalna zmiana. Postanowiłem, za zgodą autorki, zmienić oryginalny tytuł książki. W tytule oryginału pojawia się bowiem słowo „dearly”, które jest dla czytelnika anglojęzycznego słowem zrozumiałym, ale wychodzącym z użycia, lekko już, w niektórych wyrażeniach, archaicznym – Atwood pisze zresztą o takim właśnie odchodzeniu czy wymieraniu słów, na przykład „drapichrust”, „sromotny”, „frasunek”, „przewina”. W języku polskim nie znalazłem słowa, które byłoby odpowiednikiem „dearly”, a jednocześnie mogłoby być zgrabnym tytułem książki. Zaproponowałem więc jako tytuł frazę wziętą z otwierającego tom wiersza. Uważam, że był to strzał w dziesiątkę. A w wierszu tytułowym, „Dearly”, który zatytułowałem „Tęsknica”, pozwoliłem sobie na dość swobodną grę z wychodzącymi z użycia słowami języka polskiego, pozostając, jak sądzę, wiernym oryginalnemu przesłaniu wiersza Atwood. Nie tłumaczy się przecież słów, lecz zdania lub pojmowane całościowo utwory.

W wierszach z tego tomu intymne medytacje nad prywatnymi sprawami wiążą się z rozważaniami nad przyszłością całej ludzkości. Rozgraniczenie na osobiste i globalne przestaje mieć znaczenie?

Tak, perspektywa łącząca to, co osobiste, z tym, co publiczne, jest jednym z atutów tej książki. Nie bez powodu: Atwood jak mało kto jest świadoma, że nasz indywidualny los zależy od procesów wykraczających poza to, co prywatne. Kryzys klimatyczny to nie problem naukowców czy polityków, dotyka, albo dotknie, każdego z nas. Z drugiej strony, to, jak każdy z nas żyje, jak układa sobie relacje ze środowiskiem, ma znaczenie, choćby minimalne, dla tego, co dzieje się na naszej planecie. Ta wiara towarzyszy Atwood w jej wierszach: stąd też jej apele o zaangażowanie, stąd jej gniew na naszą bierność i obojętność.

Książka podzielona jest na pięć części, które sama autorka opisuje jako poświęcone: „wstępowi do przemijania”, cielesności, istotom nadnaturalnym, przyrodzie i wreszcie przemijaniu. Każda z tych części wymagała zupełnie innego podejścia do przekładu?

Książka jest rzeczywiście podzielona na części, ale czytam ją, i radzę ją czytać, jako całość. Podziały są umowne, przyroda na przykład pojawia się niemal w każdej części, a temat przemijania daje o sobie znać na przestrzeni całego tomu. To oczywiście przemijanie rozumiane jako odejście osób najbliższych, męża czy matki pisarki, ale tym, co czyni książkę Atwood wartą wielokrotnej lektury, jest ukazanie przemijania w jego zróżnicowanych postaciach – przemijanie dawnego stylu życia i dawnych obrazów świata, przemijanie jako kurczenie się środowiska naturalnego, a wreszcie wspomniane tu już przemijanie słów, których znaczenie staje się nam coraz bardziej obce.

Wielką siłą tego tomu jest emocjonalność osiągana prostymi, jakby „niewidocznymi” środkami. To bardzo wyjątkowa umiejętność?

Ta emocjonalność wierszy Atwood bierze się, jak sądzę, stąd, że pisarka kieruje większość swoich utworów do konkretnego adresata, do partnera, do matki, do przyszłych pokoleń, do prześladowanych kobiet, wreszcie do nas samych, dzięki czemu stają się one bardzo osobiste, angażujące. Te wiersze to w większości rozmowy, wpisujące się w potoczną, kolokwialną mowę. Może nawet z tego powodu warto czytać je na głos – wtedy ukazują więcej swoich walorów niż na papierze.

Można odnieść wrażenie, że Atwood równie wiele przekazuje wprost, co jedynie sugeruje. Jako tłumacz musi pan także dostrzegać to, co niewypowiedziane?

Tak, Atwood z jednej strony zdaje się pisać otwartym tekstem, wiele wierszy mówi do nas wprost, czasem językiem niemal publicystycznym, z drugiej jednak strony pojawiają się tu obrazy, których sens do końca nie jest jasny, reagujemy na nie emocjonalnie, ale pewnie trudno byłoby nam ująć w słowa ich znaczenie. Kryje się za tym jakaś tajemnica, jakieś nieznane terytorium, czy też prywatna historia, a może Atwood przytacza fragment snu lub oddaje inicjatywę wyobraźni. Kiedy tłumaczy się takie fragmenty, pojawia się pokusa, by docisnąć ich sens, dopowiedzieć, wyjaśnić, byłoby to jednak sprzeczne z wymową tych tekstów, których sens niejednokrotnie polega właśnie na tym, by rozbudzić naszą wyobraźnię, nie kładąc wszystkiego na ławę.

Powiedział pan swego czasu, że rezerwuarem poezji może być pamięć. To bardzo ważne słowa także w kontekście tomu „Wiersze przychodzą późno”. Zbiór ten jest dedykowany pamięci wieloletniego partnera pisarki, który u schyłku życia cierpiał na demencję.

W jednym z wierszy Atwood polemizuje z dość powszechnym przekonaniem, że nie powinno się patrzeć wstecz – a czemu, pyta, miałabym nie patrzeć wstecz, skoro przeszłość wciąż ma nam wiele do zaoferowania? „Czy nie jest cudnie, tam, za plecami?” – pyta. Atwood przytacza tu biblijną historię żony Lota, która nie usłuchawszy przestróg męża, odwróciła się i za karę zamieniła się w słup soli. To zresztą dobry przykład tego, jak Atwood idzie pod prąd, rzucając wyzwanie naukom płynącym z takich, głęboko zakorzenionych w nas mitów, nie pozwalając się im niewolić.

Margaret Atwood zawsze znana była ze swojej działalności aktywistycznej – na rzecz praw zwierząt i ochrony środowiska. Te zagadnienia także pojawiają się w tomie i raczej nie skłaniają do pozytywnej refleksji. Odebrał pan je jako smutną konstatację stanu rzeczy czy pewne wezwanie do działania?

I jedno, i drugie. Trudno popadać w radość, kiedy się przyjrzeć temu, co dzieje się, za naszą przyczyną, ze środowiskiem naturalnym. Obrazy oceanu zamienionego w jedno plastikowe śmietnisko z wiersza „Plasticeńska suita” przerażają, budzą gniew. Atwood jednak nadal wierzy, że ostatecznej katastrofie da się zapobiec. Jej wiersze podszyte są nadzieją.

Właśnie. Choć tak wiele w nich o stracie i przemijaniu, to ostatecznie wydźwięk tych wierszy nie jest całkiem pesymistyczny. „Nie traćmy nadziei” – pisze na koniec wstępu autorka. I wyraża nadzieję, że jeśli napisze kolejny tom, to będzie w nim więcej wierszy o ptakach…

Tak, czekamy więc na kolejny tom wierszy Atwood.

Ostatnia rzecz… Żartobliwie odebrałem wiersz „Na konferencji translatologicznej” jako swoisty prezent dla przyszłych tłumaczy.

To wiersz tak dla tłumaczy, jak i dla każdej czytelniczki i każdego czytelnika, bo dotyczy nie tyle problemów przekładowych, co języka, którym się posługujemy, a który może nami manipulować, okłamywać nas, trzymać nas pod butem. Język może stać się sojusznikiem represyjnej władzy, jeśli uznamy, że to, co w nim zapisane, jest nienaruszalne. Rola tłumaczy polega między innymi na tym, że nie przyjmują tego do wiadomości – to tłumacze przyglądają się językowi, prześwietlają słowa i zdania, dochodzą do ich ukrytych sensów, odkrywają w języku obszary wolności. Są więc głównymi przeciwnikami despotów, tyranów i dyktatorów. I za to, jak pisze Atwood, bywa, że „kończą w tiurmie”.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Atwood: L. Mora, fot. Jarniewicza: Jerzy Maciej Koba


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady