Historia wydawniczych osobliwości w pigułce – recenzja książki „Biblioteka szaleńca” Edwarda Brooke’a Hitchinga
Edward Brooke-Hitching „Biblioteka szaleńca”, tłum. Janusz Szczepański, wyd. Rebis
Ocena: 8,5 / 10
Ta książka mogłaby nosić tytuł „Booklipsa przewodnik po książkowych osobliwościach”. Zainteresowania Edwarda Brooke’a-Hitchinga nie są bowiem dalekie od tego, czym między innymi od lat zajmujemy się w naszym serwisie. Pisaliśmy już o książkach, które można na siebie nałożyć, książkach jadalnych, oprawionych w ludzką skórę. Pisaliśmy o literackich mistyfikacjach, śmiercionośnych okładkach, gigantycznych woluminach czy nieodgadnionych po dziś dzień zaszyfrowanych tekstach. „Biblioteka szaleńca” zbiera te oraz wiele innych kuriozów wydawniczych w elegancko wydanym tomie, który ucieszy każdego, dla kogo książki to coś więcej niż tylko zawarta w nich treść.
Historycy częstokroć podkreślają, że o ludziach i czasach więcej powie kawałek potłuczonej ceramiki niż cenny skarb. Podobnie jest z literaturą. Jak policzyły algorytmy Google, do tej pory na świecie ukazało się ponad 130 milionów książek. Ale tylko niewielki ułamek z nich zyskał nieśmiertelność. Nikt nie będzie regularnie wznawiał i powszechnie czytał renesansowego rejestru niderlandzkiej izby rozrachunkowej, pożółkłego przewodnika po londyńskich prostytutkach z 1773 roku, złośliwych pamfletów z XIX wieku, almanachów chłopskich, spostrzeżeń Oscara Wilde’a przesłanych zza światów irlandzkiej mediumiczce czy dzieła o jakże uspokajającym wszystkich ciekawskich, a jednocześnie odbierającym ochotę na własne eksperymenty tytule „Z ogórków da się wyekstrahować promienie słoneczne, ale proces jest żmudny”. Tymczasem to właśnie te zakurzone książki i broszury kryją treści o ówczesnym świecie, jakich próżno szukać w dziełach Szekspira, Dickensa, Austen, Darwina czy – powiedzmy – Sienkiewicza. Niewielu uważało za zasadne je przechowywać, tak jak próżno szukać człowieka, który zachowałby pierwsze numery gazetek reklamowych „Tesco” czy „Biedronki”. Dziś ostatnie egzemplarze tych „niepotrzebnych” książek są niczym nosorożce jawajskie czy rude wilki – pieczołowicie strzeżone i szczególnie poszukiwane.
To nie przypadek, że jedną z osób, które zainteresowały się wyszukiwaniem tego typu wydawniczych osobliwości, jest Edward Brooke-Hitchings. Będąc synem antykwariusza, bibliofilię odziedziczył w genach, a każdy bibliofil prędzej czy później musi znaleźć dla siebie niszę, ponieważ nie da się kolekcjonować wszystkiego (co uzmysławiają przywołane wyżej obliczenia algorytmów Google). Jedni zbierają więc wyłącznie pierwsze wydania klasyków, inni koncentrują się na określonej, wąskiej tematyce bądź konkretnym autorze, a nawet wszystkich istniejących edycjach jednej książki (np. „Małego księcia”). Edwarda Brooke’a-Hitchingsa przyciągnęło to, co niezwykłe. Piękne, ozdobne mapy, często zawierające błędy bądź wyobrażenia dawnych kartografów o nieznanych im lądach, publikacje wspominające o zapomnianych dyscyplinach sportowych, czy wreszcie – najdziwniejsze książki, jakie odnotowuje historia rynku wydawniczego. W poszukiwaniu tych ostatnich posiłkował się wiedzą innych kolekcjonerów, bibliotekarzy, antykwariuszy i badaczy, przeglądał katalogi aukcyjne. Mocno nadwerężył zasoby własnego portfela, kupując wybrane kurioza, ale że to studnia bez dna, zdał się też na zdobycze znajdujące się w innych kolekcjach, często muzealnych. Dziesięć lat wysiłku i pasji zaowocowało książką „Biblioteka szaleńca”.
Temat miał duży potencjał anegdotyczny i Edward Brooke-Hitchings go wykorzystał. Opisuje przypadki zabawne, jak zmyślony katalog nieistniejącej biblioteki, który ściągnął do belgijskiego miasteczka rzeszę amatorów białych kruków, gotowych wziąć udział w aukcji, ale też zdarzenia budzące dreszcz grozy lub obrzydzenia, czego dowodem przykład młodej XIX-wiecznej arystokratki chorującej na gruźlicę, która wyraziła uznanie dla komplementującego ją pisarza i astronoma, przepisując mu w testamencie własną skórę do oprawienia najnowszego dzieła. Są tu historie na pół legendarne, żeby wspomnieć traktat religijny protestanckiego pastora, który przetrwał i doczekał się reprintu, ponieważ oryginał spalonego na stosie duchownego znaleziono ponoć owinięty w płótno w brzuchu tłustej ryby. Nie brak jednak i opowieści poruszających, jak ta o norweskim członku ruchu oporu, trzymanym w więzieniu przez gestapo, który swoje pamiętniki wykuwał szpilką na papierze toaletowym. Zapiski schowane za kratką wentylacyjną znaleziono wyłącznie dlatego, że przed śmiercią zdołał opowiedzieć o nich kilku kolegom, a jeden z nich – cudem ocalały – wrócił po wojnie, by je odnaleźć.
Każdej książce, która znalazła miejsce w „Bibliotece szaleńca”, towarzyszą mniej lub bardziej fascynujące okoliczności. Wszystkie bowiem są dowodem ludzkich ambicji bądź zaradności, przebiegłości, nieskrępowanej wyobraźni, lęków i obaw, a nawet… czystej donkiszoterii. Podczas lektury nasuwa się refleksja, że większość tych historii by się nie wydarzyła, gdyby twórcy wydawniczych kuriozów żyli w czasach technologii cyfrowej. „Biblioteka szaleńca” to poniekąd pochwała tradycyjnej książki. Format ten nie jest jedynie nośnikiem informacji zawartych w tekście, ponieważ osobną historię może opowiadać również sam przedmiot, wzbogacając tym sposobem doświadczenie płynące z lektury. O ile takich doświadczeń świat byłby uboższy, pokazują chociażby zadziwiające obiekty opisane przez Edwarda Brooke’a-Hitchingsa.
W „Bibliotece szaleńca” autor przybliża niejedno – jak sam to określa – „bezsprzeczne dziwo”. Brooke-Hitchings nie jest gołosłowny. Książka zawiera kilkaset zdjęć dokumentujących jego bibliofilskie poszukiwania. Zagadnienie ujęte zostało przekrojowo, od prapoczątków słowa pisanego aż po czasy współczesne. Z polskiej perspektywy może trochę doskwierać brak wzmianki o liberaturze, którą jako pierwszy opisał nasz rodak, Zenon Fajfer, i w której jako kraj mamy silną reprezentację. Brak ten jednak nie wpływa znacząco na ocenę tej zajmującej publikacji, a może stanowić punkt wyjścia do dalszych, własnych poszukiwań czytelników. Biblioteka szaleńca, jak każda inna, wciąż się bowiem rozrasta.
Artur Maszota
TweetKategoria: recenzje