Druga powieść Anny Mazurek. Przeczytaj fragment „Zwierząt łownych”
Reżyserka i dramaturżka Anna Mazurek zadebiutowała prozatorsko w 2019 roku powieścią „Dziwka”. Po pięciu latach przyszedł czas na kolejną książkę. Opublikowane właśnie nakładem Wydawnictwa W.A.B. „Zwierzęta łowna” to opowieść o przetrwaniu, o radykalnym egoizmie i radykalnej trosce, o nieoczywistych sojuszach pomiędzy outsiderami, o powolnym upadku społeczności zbudowanej na przemocy i o potrzebie własnego miejsca, głosu, więzi i wspólnoty. A wszystko to w scenerii małej polskiej wsi pełnej tajemnic. Poniżej przeczytacie sam początek powieści.
Kiedyś w końcu opowiem o wszystkim, przed czym chowam się w fabularnych historiach. Nie będę się ukrywać, nie będę zmyślać ludzi i miejsc.
Ale najpierw bajka.
Czasem chciałabym być chłopcem. Byłabym jak chłopcy, którzy nie chcą stać się swoimi ojcami, dziadkami i wujami. Szukają miłości i wyrzutów dopaminy, i sposobu na to, jak przetrwać w świecie.
Zatem bajka.
Do zwierząt łownych objętych całoroczną ochroną należą tylko łosie. Cała reszta musi sobie jakoś radzić.
Prolog Szeptuchy
Jest lipiec i dzisiaj już na pewno umrę. Pytają mnie, gdzie byłam wczoraj, a ja nie pamiętam, pamiętam za to dzieciństwo. Bardzo wyraźnie, dzień po dniu, obraz po obrazie. Babka też tak miała przed śmiercią. Opowiadam im o babce. Mówiła do mojej matki głosem małej dziewczynki, pytała ją, czy pójdą na odpust po cukierki, te zielone, miętowe, pakowane w foliowy rożek, pytała ją natarczywie, matka nie odpowiadała, a ja chowałam się pod tapczanem. W końcu matka zdenerwowana rzucała, że tak, pójdą, ale później, po obiedzie, a babka dopytywała: „Ale na pewno pójdziemy, obiecujesz, ale na pewno pójdziemy, obiecujesz?”. Matka szybko traciła cierpliwość i zamykała nas obie w pokoju. Wychodziłam spod tapczanu i przyglądałam się babce z każdej strony, a ona zamierała, wpatrzona w drzwi. Obchodziłam ją dookoła jak rzeźbę w muzeum, a potem długo patrzyłam jej w oczy, które przed śmiercią zrobiły się mętne jak woda z kąpieli. W oczach babki zapisane były historie, których nigdy nie wypowiedziały jej usta. W ogóle nie zwracała na mnie uwagi, może nawet nie mrugała, tak to teraz pamiętam, nie mogę sobie przypomnieć, czy mrugała, czy nie, umierała powoli, patrząc na drzwi, i tak razem czekałyśmy, aż matka wróci i nas wypuści. Czasem jej czytałam, trochę jej, a trochę sobie, żeby było raźniej. Teraz myślę, że już wtedy, razem z babką, spokojnie czekałam na śmierć, i były to bardzo miłe wspólne chwile. Dobrze je wspominam. Obie umierałyśmy, tylko ja jeszcze o tym nie wiedziałam. W tym domu tylko to można było robić.
No, a kiedy babka w końcu umarła, zajęłam jej pokój. Teraz dom umiera razem ze mną.
Kończę o babce i zaczynam opowiadać im o ojcu. Mówią, że mój ojciec już dawno nie żyje, a ja im na to, że tatuś wyszedł nad rzekę po drzewo. Pytają, czy coś wczoraj słyszałam. Nie są z policji, ale ja i tak wiem, do jakiego należą gatunku. Do gatunku tych, którym nie wolno nic mówić. Węszą, ale sami nie gryzą, rozpoznają teren. Tropią, biegną przed nagonką. Zaczynam mówić o lesie, żeby dali mi spokój.
Znaczną część Koprowa zajmuje las. Las jest pozostałością prastarej Puszczy, która w średniowieczu rozciągała się między Kotyninem a pruską granicą, a jeśli chodzi o budowę geologiczną, Koprów leży na pofałdowanej równinie powstałej na przedpolu lodowca.
Kiedy byłam mała, chodziłam z ojcem na Skałkę. Skałką nazywa się pagórzastą część Koprowa położoną nad wsią. Wcale nie ma tam skałek, nie ma nawet fragmentu wystającego z ziemi kamienia, ale mówi się Skałka, bo teren położony jest wyżej od reszty wsi, no ale skałek nie ma, są wąwóz, łąki, rzadki zagajnik i pola uprawne, z których część leży odłogiem, bo nie ma kto ich orać.
Kiedyś wszyscy hodowali tam ziemniaki. Raz w tygodniu chodziło się z wiaderkiem, żeby ich nakopać, a w niedzielę po obiedzie na spacer, bo kiedy z tych pól i łąk patrzyło się przed siebie, to ze Skałki można było zobaczyć cały Koprów. Cały Koprów i to, co za Koprowem, kominy rafinerii i elektrownię, i inne wsie, zlepione ze sobą plamy domów i pól uprawnych, a jeszcze dalej, na horyzoncie, góry. Stawałam z ojcem, przyglądałam się domom i zastanawiałam, kto w nich mieszka. A potem patrzyliśmy pod nogi, bo kiedy lepiej przyjrzało się ziemi, widziało się mrówki i białe kamienie. Czasem ojciec kucał, wybierał te, na których lodowiec wytłoczył liście paproci i okrągłe muszle, jakie znajduje się nad morzem. Podnosił kamień i mówił: „Widzisz, lodowiec był tu przed nami i zostawił nam tę ziemię, a na ziemi wyrósł las. Musimy się nim dobrze zajmować, inaczej lodowiec wróci i nam go zabierze”. I pokazywał mi jeszcze coś w trawie, pomiędzy kamieniami i kopcami mrówek. Muszle ślimaków. Podnosił jedną, obracał w dłoniach delikatnie, żeby jej nie skruszyć, i opowiadał. „Ślimaki zostawiają jesienią muszle, zostawiają swoje domy i nigdy do nich nie wracają. Ale co się z nimi dzieje? Gdzie idą?” Pytał, a ja milczałam, bo tak samo jak on nie znałam odpowiedzi. Odkładał muszlę w trawę i szliśmy dalej. Mój ojciec był łagodnym człowiekiem, którego pożarł lęk przed silniejszymi od niego.
Tam na Skałce to nie był nawet las, ledwie rzadki zagajnik, nie byłoby mi żal, gdyby lodowiec po niego wrócił, bo prawdziwy, wielki las, czyli Puszcza, zaczyna się niżej, za drogą do miasta i torami. Nigdy nie bałam się lasu. Potok dzieli go na dwie części. Część północna, zwana Lasem Koprowskim, jest piaszczysta i sucha. Rosną tu sosny i świerki. Część południowa, zwana lasem Bagno, jest podmokła i zatorfiona, drzewa są tu inne, rosną gęsto i dają dużo cienia.
Ten, który siedzi przy stole, nie słucha, więc mówię do tego głupiego, który stoi przy drzwiach; jeśli tylko wiesz, w której części lasu jesteś, zawsze jakoś dotrzesz do Koprowa, Kotynina albo Ząbiechowa. Nie zgubisz się. Zdążysz przed nocą. Możesz iść za dźwiękiem samochodów. W latach dziewięćdziesiątych przez środek lasu poprowadzono autostradę. Idź za odgłosem samochodów. Wyjdziesz wtedy na wiadukt i znajdziesz główną drogę, idź w stronę, gdzie las wydaje się rzadszy, albo na południe, jeśli wiesz, gdzie jest południe, bo jeśli pójdziesz w drugą stronę, tam, gdzie las wydaje się ciemniejszy, dojdziesz do Baraków. Baraki są w centrum lasu, za siatką stoją domki z drewna i biega wielki czarny pies. Nie wolno tam wchodzić. To ośrodek łowiecki. Przyjeżdżają tam myśliwi i ten pies należy do nich. Wściekły biega wzdłuż siatki i szczeka, bo tak go nauczyli, ale nie chce tam być.
Zaczynają się denerwować. Stara wariatka nic nie widziała, nic nie wie. Myślą sobie. A ja wiem, kim oni są. Nie wolno im nic mówić, trzeba ich nastraszyć, żeby sobie poszli. Stara wariatka, tak, stara wariatka nic nie wie, zostawcie ją w spokoju. Znam ich od dziecka, bo zawsze przychodzą ci sami. Zadają pytania, nie mają nawet mundurów i nie mówią ani jak się nazywają, ani po co przyszli, tylko zadają pytania i oczekują odpowiedzi, jakby im się należała. Znowu pytają, czy wczoraj coś słyszałam z lasu. Głupi dalej stoi w drzwiach. Ten przy stole nerwowo macha nogą. „Słuchaj, stara, jeśli coś sobie przypomnisz, nie idziesz na policję, tylko czekasz, aż znowu cię odwiedzimy”. Kiwam głową. „No, żadnej policji, policja nam tu nie pomoże”, mówi i wstaje, wychodzi, a głupi spluwa za próg, wychodzi za tamtym i zamyka drzwi.
Przyglądam się im przez firankę. Zatrzymują się przed samochodem. Głupi odpala papierosa, ten drugi do kogoś dzwoni.
Las ma miejsca, które bolą. Rany. Znam historie tylko trzech, ale wyczuwam, że jest ich więcej.
Jedna jest bardzo stara, zabliźniła się już, ale czasem swędzi. Druga, zaszyta cienką warstwą skóry, którą łatwo zerwać, dalej ropieje na brzegach. Trzecia rana jest świeża, z wczoraj. Ktoś ją zasypał piaskiem, ale krew dalej się sączy, bo krew jest sprytna, zawsze wie, którędy wypłynąć, wystarczy lekko nacisnąć. Delikatne ciała trzeba trzymać w betonowych domach, żeby nikt nie miał do nich dostępu. W chatach z drewna mieszkają tylko ci, którzy nie boją się śmierci. Tym razem i tak nie było dużo krwi.
Zabronili mi tam chodzić, w te miejsca, bo pewnego razu, kiedy weszłam do lasu, zaczęły dziać się rzeczy, których nikt nie umiał wytłumaczyć, jakbym rozdrapała rany. Czułam je wszystkie tego dnia bardzo wyraźnie, jakby mnie wołały. W południowej części, w tej z olchami, bagna wypełniły się czymś lepkim i śmierdzącym, a w suchej północnej sosny zaczęły płonąć. Nikt nie umiał wytłumaczyć tych zjawisk, uważam, że mogły wcale nie mieć związku ze mną. Podobno jak mnie znaleźli, wyglądałam jak opętana. Jedni mówili, że z ust płynęła mi piana, a oczy miałam wywalone na drugą stronę, inni, że włosy stały mi wokół głowy jak naelektryzowane i oczy miałam czarne, bez tęczówek. Nikt nie zrobił zdjęć, więc nie wiem, w którą wersję wierzyć. I jak mnie znaleźli, to chłopom we wsi popsuł się humor, przestali żartować i wcierać piwo w wąsy, i poszli do księdza, żeby poświęcił las.
Dlatego zabronili mi tam chodzić. Dlatego dziś ci dwaj przyszli i pytali, czy słyszałam. Boją się, że pójdę szukać nowej rany. Boją się. Szukałam ich. Tych dwóch starych ran. I znalazłam. Mówiłam wtedy wszystkim, że trzeba je opłakać, zanieść im kwiaty i światło, trzeba im zaśpiewać, trzeba do nich przemówić, żeby te energie odeszły, żeby wybaczyły. Muszą wybaczyć, bo inaczej nie będzie we wsi spokoju. Mówiłam, że pojawi się kolejna rana, jak się tego nie zrobi. We wsi powinno się myśleć o takich rzeczach. Tu wszystko ma swoje konsekwencje. Jak się wytnie nożem w pniu znaki, to zarosną dopiero za kilkadziesiąt lat. Jak się nie zgrabi liści przed zimą, to na wiosnę, jak stopnieje śnieg, będzie śmierdzieć zgnilizną. Jak się nie wyczyści komina, to się zatka. Jak się nie odśnieży drogi, to autobus nie przejedzie. Tu nie ma tak, że czegoś można bezkarnie nie zrobić. Chodziłam do sołtysa i do księdza, nie słuchali mnie.
I teraz mają. Trzecia rana.
Głupi wyrzuca niedopałek, wsiadają do samochodu. Odjeżdżają w stronę wsi.
Oni jeszcze nie wiedzą, że zaraz ktoś otworzy wszystkie rany i nie będzie sam, będzie szukał sprawiedliwości, winnych i świadków, dowodów, śladów i odpowiedzi, ale potem przemyje się je wodą i rumiankiem i opatrzy, a one w końcu wybaczą. I będziemy im płakać i śpiewać, i zaniesiemy do lasu światła i kwiaty. Musimy to zrobić, bo to należy się umarłym od żywych. To jest jedyna sprawiedliwość, na którą nas stać.
Inaczej wszystko spłonie.
Dwa miesiące później
Siedzę w sali przesłuchań na komendzie powiatowej. Śmierdzę dymem. Śmierdzę pożarem. Przede mną, po drugiej stronie stołu, policjant po czterdziestce. Nie potrafię zrozumieć, czemu się tu znalazłem i nie zgadzam się na to. Nie utrudniać, odsiedzieć swoje, przeczekać, wyjść i zadzwonić do Karpińskiej. Przeczekać i odkręcić to wszystko. Odpowiadać bez lęku, ale z szacunkiem, odpowiadać, bo ktoś zadaje pytania i należy to do jego obowiązków, odpowiadać spokojnie, chociaż ma się ochotę krzyczeć.
– Imię i nazwisko?
– Jerzy Podkowiński.
– Wiek?
– Dwadzieścia cztery lata.
– Jest pan synem właściciela ubojni, pana Henryka? Tak?
– Tak.
– Proszę opowiedzieć wszystko od początku.
– Czyli co?
– Wszystko.
– Jak wszystko?
– Wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy, od kiedy podejrzana się tutaj zjawiła.
– Nie wiem, co się zdarzyło.
– Jak poznał pan podejrzaną?
– Ale o co ona jest podejrzana?
– O umyślne podpalenie lasu.
– Żartuje pan.
– A wyglądam, jakbym żartował? Jak poznał pan podejrzaną?
– Wracałem samochodem z Koprowa, z kefirem, papierosami, mlekiem i żarciem dla psów, to znaczy dla kotów. Ciotka ma tyle kotów, że kupuje im żarcie dla psów, żeby było taniej.
– To mnie nie interesuje.
– A co pana interesuje?
– Czyli jechał pan samochodem z Koprowa. Wtedy spotkał pan podejrzaną?
– Katię spotkałem przy drodze między wsiami.
– Zatrzymała pana?
– Nie.
– To dlaczego pan się zatrzymał?
– Nie wiem… Bo utykała.
– Dlaczego utykała?
– Nie pamiętam. Chyba jej o to nie pytałem.
– I co zdarzyło się potem?
– Potem jadłem ziemniaki z kefirem na ganku u ciotki.
– Pytam o to, co ma związek ze sprawą.
Nie umiem zachować się w takich sytuacjach, nie znam kodów do takich gier. Nie boję się konsekwencji nieokazywania szacunku. Policjant mówi obojętnym tonem, ale czuję, że zaczyna się denerwować. Może za chwilę dostanę w mordę, ale nie boję się, jest mi wszystko jedno. Wypełnia swoje obowiązki i też chce stąd jak najszybciej wyjść. Pewnie żeby odebrać dzieci ze szkoły, pojechać z nimi do supermarketu, kupić sobie piwo i usiąść przed telewizorem. On się nie prosił o udział w tej historii. On ma po prostu taką pracę.
Przeczekać i zadzwonić do Karpińskiej. Niech o tym pisze, niech dzwoni do telewizji, do gazet, niech to się teraz wszystko naprawi. Wszystko się nie naprawi, ale chociaż jedno można spróbować. Zmienić status Katii z „podejrzana” na „poszkodowana” albo przynajmniej na to, co do tej pory, czyli „mamy w dupie ciebie i twoje urojone żądania wobec wymiaru sprawiedliwości, spierdalaj”. To jest jedyny cel, który ma teraz sens, i trzeba o nim myśleć jak o życzeniu przed zdmuchnięciem świeczek na torcie. Trzeba nagłośnić całą sprawę, musi wyjść poza całe to bagno. I co dalej? Wyjdzie się z bagna i gdzie pójdzie?
Kiedy myślę o sprawiedliwości, czuję, że uchodzi ze mnie cała energia. Ktoś napisze reportaż i co dalej? Ci, którzy czują się bezkarni, będą dalej czuli się bezkarni. Mogą się na chwilę ukryć i co, i to będzie ta sprawiedliwość? Może tak, ale trzeba spróbować, inaczej zostaje nam siedzenie w bagnie. Odzyskać chociaż część życia, żeby znowu był spokój, postępować według strategii ciotki, tylko tyle można. Albo stracić resztki spokoju i złamać sobie życie chodzeniem po sądach, telewizjach, redakcjach, walką o tak zwaną społeczną sprawiedliwość, która z góry będzie przegrana. Ale to też jest lepsze, lepiej być złamanym napierdalaniem się z systemem i spędzić ostatnie lata życia jako menel na Malcie, niż się udusić od siedzenia w szambie. Odczekać czterdzieści osiem godzin, zadzwonić do Karpińskiej i przestać histeryzować.
– Pytam o to, co ma związek ze sprawą.
– Nie rozumiem, czemu tu jestem.
– Jest pan tu, bo jest pan przesłuchiwany.
– Nie rozumiem, czemu jestem przesłuchiwany.
– Chcę wiedzieć, co się zdarzyło w ciągu ostatnich miesięcy.
– Dużo się zdarzyło.
– Pytam o to, jak pan poznał podejrzaną Katarzynę P. i dlaczego przebywała w domu pańskiej ciotki Matyldy Podkowińskiej?
– Ja już nie odpowiem na żadne pytanie, poczekam tu, aż mnie wypuścicie.
Policjant patrzy na mnie jak na gówno. Mam w sobie gnoja, który jest bezczelny, gnoja, który sobie pozwala, wydzierając odrobinę wolności. Patrzy na mnie bezradny, ale wściekły. Tryby w maszynie, pierdolone tryby w maszynie, tym jesteśmy, stary, ja i ty, daj mi spokój. Policjant milczy i zapisuje coś w papierach, które leżą przed nim na stole. Co mam mu teraz powiedzieć? Weź, przepraszam, nie chciałem, ja się staram być spoko gościem, miłym ziomeczkiem, dobrą mordą, ale nie da się dla wszystkich być dobrą mordą. Przez to, że siedzimy w tej sytuacji po dwóch stronach stołu, wszystko się między nami zesrało, polubiłbyś mnie, gdybyśmy wypili piwo, serio, jestem trochę wkurwiony, ale staram się postępować zgodnie ze swoją moralnością, która jest tylko trochę inna od twojej, ale wyłącznie dlatego, że ja jestem nierobem i zamiast tyrać na rachunki za prąd i na dwójkę dzieci zrobionych naprędce z wiary w edypalny porządek świata, żyłem z tego, że mój ojciec zabija kurczaki i zarabia na tym kupę kasy. I z tego braku konieczności pracowania w kopalni albo na stacji benzynowej czytałem dużo lewicowej literatury, chodziłem do teatru, do kina i do modnych knajp, w których dużo mówi się o zmienianiu świata, a mało robi, a teraz naprawdę chcę tylko jarać blanty i wszystkich kochać, po co nam ta biurokracja, po co nam te kajdanki i ten pokój przesłuchań, pieprzyć faszystów, kochajmy się i chodźmy na piwo. To wszystko bym ci powiedział, ale chyba pogorszyłbym sprawę.
Mogę ci to, stary, opowiedzieć jeszcze inaczej. Chcesz? Opowiem ci, jak ja to widzę. Dwa miesiące temu do mojego samochodu wsiadła kobieta po czterdziestce, miała ze sobą jedną torbę, utykała, ale była fascynująco odklejona, była taka, że sobie myślisz, jakie ty masz w sobie historie, jaka tajemnica siedzi teraz w moim samochodzie, i wtedy pojawia się, wiesz, nadzieja na to, żeby coś przeżyć, poczuć, wyobraźnia pracuje, a potem rzeczy zaczęły się dziać, rozumiesz? No wtedy jeszcze tego nie miałem zanalizowanego, ale teraz tak to widzę, to był ten mechanizm. I chciałem jej pomóc. Tyle w jednym zdaniu.
Chciałem jej pomóc, poczułem, że chciałbym ją uratować, wyglądała na kogoś do uratowania. Łapałem się na takich myślach. Narcystycznych, ogromnych, chociaż mówiłem sobie: wyluzuj, nie masz na to ani zasobów, ani możliwości, ale poza tym ta potrzeba ratowania jest zawsze jakaś szemrana. Chciałem naprawić jej świat, wprawdzie po drodze okazało się, że żeby naprawić jej świat, trzeba by naprawić masę innych światów, nawet mój, ale kiedy wsiadła do mojego samochodu, nie wiedziałem tego. Myślałem, że wystarczy opatrzyć jej nogę, poczęstować ziemniakami z kefirem i posiedzieć z nią w ciszy przy ognisku. Dzień po dniu spokojnego zwykłego życia, to by wystarczyło, żebyśmy oboje byli uratowani. To wystarcza, żądam prawa do dobrego, normalnego życia dla odklejeńców, pojebów i wszystkich społecznych wyrzutków. I myślę, że to by wystarczyło, dalibyśmy radę, gdyby nie wpierdoliły się inne historie. Mogliśmy stąd wyjechać, ale co dalej? I dokąd byśmy pojechali, daleko tak, żeby nie dorwał nas świat? Wiecznie byśmy tak uciekali? Czemu mieliśmy stąd uciekać, jakbyśmy to my byli czemuś winni, jakbyśmy to my zrobili coś złego.
Myślałem, że możemy zostać jeszcze dzień, tydzień, dwa, coś zaplanować, spakować się spokojnie i wyjechać. Ale coś się toczyło poza nami. I poza tym, czy ja wyglądam na kogoś, kto przewiduje konsekwencje swoich czynów? Czy ja się tego spodziewałem? Oczywiście, że nie. Unieść czyjeś ciało na swoich barkach, to znaczy przyjąć ciężar odpowiedzialności. Teraz to wiem. Nie wiedziałem, jak wiele będzie ważyć to, co wydawało się lekką jak piórko, drobną kobietą. Ja jestem jak śmieć na wietrze, a są tacy ludzie jak ona, za którymi śmieci na wietrze polecą w ogień, żeby coś poczuć, coś zrobić, coś, co by miało jakiś sens, bo ci ludzie sami są ogniem. No i tak się stało, poleciałem. Dosłownie w ogień. Strasznie, w sumie, śmieszne, kurwa, i absurdalne. Brzmi, jakbym się zjarał, ale inaczej nie da się tego wytłumaczyć. Policjant dalej skrobie w dokumentach. Co jeszcze mógłbym mu powiedzieć? Weźmy się złapmy za ręce i naprawmy wszystko, zjarajmy się razem i wypijmy browara. Nie da się, już wiem. W ogóle nigdy się nie dało.
I spłonął jeden dom, i bardzo dużo drzew. To bym ci mógł opowiedzieć, gdybyś mnie zapytał inaczej, gdybyśmy obaj mogli sobie w tej sytuacji pozwolić na szczerość.
Policjant podnosi wzrok znad papierów i konsekwentnie patrzy na mnie jak na gówno, w końcu wstaje od stołu i zbiera swoje dokumenty. Myśli zapierdalają mi w głowie jak pociągi pośpieszne. W drzwiach odwraca się jeszcze na sekundę i rzuca:
– Jesteście wszyscy bandą zboków. W dupie to mam. Sprawa i tak pójdzie do wojewódzkiej.
(…)
Anna Mazurek „Zwierzęta łowne”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 272
Opis: Jurek wraca do swojej rodzinnej wsi oddzielonej od reszty świata prastarym lasem. Planuje przeczekać kryzys dwudziestego piątego roku życia u swojej ciotki Matyldy, właścicielki kilkunastu kotów i rozpadającego się domu. Las ma niezagojone rany, o których wszyscy woleliby zapomnieć. Szczególnie właściciel ubojni drobiu, miejscowi myśliwi i ciotka. Spokój wszystkich zaburza zaginięcie młodej aktywistki i powrót wyklętej we wsi Liszki.
Kategoria: fragmenty książek