Wciąż pamiętam, jak wzdrygnąłem się, słysząc oddech Dartha Vadera – rozmowa z Tomkiem Kreczmarem, autorem książki „Byłem geekiem w PRL-u”

5 maja 2023

Wszelkie przejawy fantastyki naukowej w Polsce Ludowej były wydarzeniami na miarę lądowania kosmitów z Aldebarana we wsi Myciska Niżne – rozsadzały smętną, monochromatyczną rzeczywistość, pozwalały doświadczyć innego świata (czy wręcz światów), a nielicznym zapaleńcom dostarczały powodów do szybszego bicia serca i nieprzespanych nocy. Wśród tych ostatnich znalazł się m.in. Tomek Kreczmar, doskonale znany jako dziennikarz, tłumacz i popularyzator tematyki gamingowej, który swoisty dług wobec młodzieńczych fascynacji spłaca dziś książką pod wszystko mówiącym tytułem „Byłem geekiem w PRL-u”.

Sebastian Rerak: Byłeś geekiem w PRL-u… ale co to właściwie oznaczało?

Tomek Kreczmar: Oczywiście pojęcia „geek” czy „nerd” nie funkcjonowały wtedy jeszcze w Polsce (a w USA miały inne znaczenie niż obecnie), ale dla mnie jako dla dzieciaka, który dorastał w latach 80., bycie geekiem oznaczało pozytywne zakręcenie na punkcie fantastyki.

Pokolenie trzydziesto-czterdziestolatków żyło wówczas w rzeczywistości, w której trzeba było zarobić pieniądze, wystać swoje w kolejkach i ogólnie zadbać o rodzinę. Kiedy poszedłem z rodzicami na „Gwiezdne wojny” do nieistniejącego już kina Moskwa, dla nich był to krótki pobyt w innym świecie, dla mnie zaś – gigantyczne przeżycie. Do dziś pamiętam, jak siedziałem na kolanach ojca, który czytał mi dialogi do ucha, bo ja nie nadążałem. Pamiętam, jak wzdrygałem się, słysząc oddech Dartha Vadera. Te wspomnienia są nieustająco żywe!

To był ten moment, w którym wszystko się dla ciebie zaczęło?

Takich momentów mógłbym wskazać więcej. Na przykład kiedy zobaczyłem kadr ze „Zdradzonej czarodziejki” na okładce magazynu Relax. Czerwone włosy Slivii, walczące postaci Thorgala i Gandalfa Szalonego… Po dziś dzień rzutuje to na sposób, w jaki postrzegam komiks. Z kolei pierwszą książką science fiction, po którą świadomie sięgnąłem, był „Pozytronowy detektyw” Issaka Asimova (później wydawana pt. „Pozytonowy detektyw” – przyp.red.). Warto też wspomnieć o planszówce Encore’a „Labirynt śmierci”, bo ta uświadomiła mi istnienie jeszcze jednego medium godnego zainteresowania. Tak jak piszę w książce, fanem fantastyki byłem, odkąd pamiętam.

Przytaczasz w książce słowa anonimowego dziennikarza, który jako jeden z pierwszych przyglądał się fenomenowi „Gwiezdnych wojen” na łamach polskiej prasy. Napisał w mocno lekceważącym tonie, że w USA dorosłych traktuje się jak starzejące się dzieci. W obecnej Polsce jest inaczej?

Poza nielicznymi grupami, które nadal widzą w popkulturze zabawę dla wiecznych dzieciaków, jest zdecydowanie inaczej. Sam fenomen „Gwiezdnych wojen” ma już blisko pięćdziesiąt lat i jest ogromnym biznesem (nie bez powodu Disney zainwestował w niego tyle pieniędzy). W mediach zadomowiły się też „Stranger Things”, „Teoria wielkiego podrywu” czy „Dungeon & Dragons”. Cała ta nerdowska otoczka nie jest już traktowana jak fanaberia nie-do-końca-dorosłych ludzi.

Opisujesz bardzo wiele zjawisk i tekstów kultury. Sama organizacja materiału była chyba sporym wyzwaniem?

Historia książki zaczęła się poniekąd w trakcie pandemii, kiedy Robert Łapiński, wydawca magazynu „Pixel”, zaproponował mi stworzenie dodatku o byciu fanem fantastyki w PRL-u. W efekcie powstało trzynaście czy czternaście odcinków wkładki „One Life Left”, a gdy „Pixel” przestał się ukazywać, niektórzy czytelnicy dopytywali, czy nie rozwinąłbym tego projektu w książkowej formie. Zacząłem obmyślać rozszerzenie cyklu, a jak wiadomo, research nigdy się nie kończy. Dowiedziałem się wielu nowych rzeczy, jak choćby tego, że we wrocławskich „Wiadomościach” w latach 70. ukazywała się komiksowa adaptacja „Powrotu z gwiazd” Lema. Kiedy już zdecydowaliśmy się na wydanie książki, pozostało sprawdzić, co już mam, jakie luki powinienem załatać i jak zebrać wszystko w spójną całość. W wersji prasowej nie pisałem na przykład o historii światowego i polskiego fandomu, bo uznałem, że nie jest to temat dla czasopisma, ale już książka domaga się pewnej podbudowy merytorycznej. Stąd też odpowiedzi na pytania o to, czym jest fantastyka, skąd się wzięła i dlaczego jej fandom wyrósł w Polsce tak prężnie.

Poza komiksem „Powrót z gwiazd” było jakieś odkrycie, które wywarło na tobie szczególne wrażenie?

Nie odkryłem chyba niczego, czego ktoś już by wcześniej nie znalazł. Myślę jednak, że rzuciłem nowe światło na pewne zjawiska, na przykład seriale fantastyczne emitowane przez polską telewizję. Weźmy choćby „Arabelę”, która jest bardzo klasycznym przykładem urban fantasy, nawet jeśli zrealizowanym w socrealistycznym sztafażu. Albo francuski serial „Les Mondes Engloutis”, u nas znany jako „Szagma albo zaginione światy”. Może ciężko było sobie z tego zdać sprawę w czasach, kiedy nie było „Mad Maxa” i „Fallout”, ale ukazuje on świat postapokaliptyczny, tyle że w konwencji animacji dla dzieci z wesołymi piosenkami. Ciekawe jest także to, jak używano pojęć, które miały inne znaczenie. Na okładce jednej z części komiksu „Doman” pojawia się adnotacja o „heroic fantasy”. Wtedy ten termin praktycznie nie funkcjonował, bo Tolkien nie był jeszcze w Polsce aż tak szeroko znany.

Przypominasz także o polskiej prozie science-fiction, którą do dzisiaj przykrył już nieco kurz. Co jest o tyle smutne, że – jak sam zauważasz – lepiej znosi ona próbę czasu niż rodzime próby realizacji kina fantastycznonaukowego.

Kino ogólnie szybko się starzeje, głównie dlatego, że kładzie nacisk na ekspozycję efektów specjalnych. Jednym z chlubnych wyjątków jest „Przekładaniec” Andrzeja Wajdy z fenomenalną rolą Bogumiła Kobieli, czyli ekranizacja nowelki Lema, wcześniej adaptowanej też na słuchowisko i przedstawienie.

Literatura, przez wzgląd na rzeczywistość, w jakiej powstawała, musiała lawirować wokół cenzury. Tak wyłoniła się polska szkoła political fiction, która świetnie znosi próbę czasu, bo nie epatuje supernowoczesną technologią. Polityczno-społeczne wizje Janusza A. Zajdla czy Edmunda Wnuka-Lipińskiego wyprzedziły cały cyberpunk, pomimo że polska rzeczywistość była bardzo od cyberpunka daleka.

Tak w ogóle to przyjęło się, że mamy jednego mistrza literatury fantastyki naukowej w osobie Lema. Tymczasem jeśli usunąć go z piedestału, co poniekąd zrobiłem, bo inni napisali o jego prozie bardzo dużo, okaże się, że w Polsce zaistniało wielu innych ciekawych autorów.

Jednocześnie trochę żałuję, że nie mieliśmy typowo rozrywkowej science-fiction o zdobywaniu kosmosu i walce z obcymi. W literaturze epoki siłą rzeczy wyrażało się raczej cierpienie totalitaryzmu.

Ponurym memento odnośnie realiów epoki jest przypadek ekranizacji „Na srebrnym globie”, któremu także poświęcasz sporo uwagi.

Historia tej ekranizacji jest fenomenalna z dwóch powodów. Po pierwsze – film Andrzeja Żuławskiego powstawał, zanim swojego przełomu dokonały „Gwiezdne wojny”. Zastosowano w nim wiele niestarzejących się do tej pory pomysłów realizacyjnych – nowatorską pracę kamery, wielkie sceny masowe, eksperymenty z filtrami itd. Wielka szkoda, że nie udało się filmu dokończyć i nie wierzę, by przesądziły o tym wyłącznie przesłanki polityczne. Po prostu nie było pieniędzy na taką produkcję. Gdyby „Na srebrnym globie” trafiło na Zachód, to wiele z tych rzeczy trudnych w odbiorze ze względu na swoją teatralność (np. długie monologi) zostałoby wyciętych. Tam już panowała świadomość nowoczesnego kina, która mogłaby się bardzo filmowi przysłużyć. Warto tu pokusić się o paralelę z innym wielkim niezrealizowanym projektem, czyli „Diuną” Alejandra Jodorowsky’ego. Jodorowsky filmu nie nakręcił, ale stworzył kreatywny tygiel z udziałem ludzi, którzy zaistnieli później na niwie fantastyki, by wspomnieć choćby Dana O’Bannona i H.R. Gigera, współtwórców „Obcego”. Szkoda, że projekt Żuławskiego nam takiej grupy nie dał.

Wreszcie drugi fenomenalny aspekt „Na srebrnym globie” związany jest z ogromnym potencjałem wykrzesanym w warunkach, w których czasami brakowało nawet butaprenu. Żuławski zrealizował niesamowite wizje artystyczne – kostiumy, wspaniałe sceny, zabawę konwencjami itd. Nie znam polskich filmów, które chociaż próbowałyby powtórzyć jego pomysły. Weźmy chociażby wykorzystanie perspektywy pierwszej osoby. Wiele lat później coś podobnego zastosowano w „Blair Witch Project”, ale ze słabszym efektem. Żuławski dwadzieścia lat wcześniej robił to o wiele bardziej błyskotliwie.

Nie sposób pisać o fantastyce w PRL-u bez przedstawienia wcześniejszych zalążków science-fiction – jeszcze z okresu międzywojennego. Nie korciło cię, żeby pokusić się o ekstrapolację tego, jak te wczesne próby mogły się rozwinąć?

Nie, z prostej przyczyny – nie mam takiej wyobraźni. Można gdybać, ale rzeczywistość i tak jest inna. O ile ekranizację „Na srebrnym globie” łatwo porównać z tym, co w międzyczasie wydarzyło się w światowym kinie, tak w przypadku literatury musimy pozostać przy stwierdzeniu, że była ona taka, jaka była.

W warunkach innych niż komuna nie powstałyby tak przejmujące dzieła jak „Limes inferior” Zajdla. On napisał tę powieść po pobycie w USA, gdzie odkrył cyfrowy świat, niewyobrażalny wówczas dla nas. Gdybyśmy byli częścią tamtej kultury, to niewykluczone, że spotkałby nas zalew literatury pulpowej, nie zawsze najwyższych lotów, i nic ciekawego by nie powstało. A jednak powstało.

Odrębną część książki poświęciłeś technologii. I to nie tylko tej audiowizualnej, bo na swoje akapity zasłużyły też pralka czy maszynka do mielenia mięsa!

Audio i video to jasna sprawa. W końcu w latach 80. stanęliśmy na progu epoki VHS, która umożliwiła szeroki dostęp do zachodniej kultury. Fascynowało mnie też jednak, jaki wpływ na życie wywarła technologia użytkowa. Tak prozaiczny produkt jak pralka Frania sprawił, że ludzie mieli więcej czasu i mogli częściej obcować z kulturą. To jest moim zdaniem megaważne! Skoro można oszczędzić czas na praniu, to można spożytkować go chociażby na czytanie.

Kiedy mowa o technologii w PRL-u, warto przywołać także fragment książki poświęcony zabawkom. Opisujesz inwencję popularnych prywaciarzy, którzy produkowali pirackie odpowiedniki action figures, a z powodu niedoboru materiału i niedoskonałości techniki, kombinowali jak mogli.

Tu oczywiście nie odkryłem Ameryki, ale faktycznie ten ekonomiczny zamordyzm zmuszał ówczesnych przedsiębiorców do stawania na głowie. Próbując jako dziecko dorwać się do tych figurek, nie byłem świadom, jak skomplikowany proces stoi za ich powstaniem. Ktoś musiał przecież zdobyć zachodnie produkty – bardzo skądinąd drogie, skopiować ich koncepcję, stworzyć matryce, wymyślić z czego je wytwarzać… Wielu inżynierów musiało się nad tym głowić. Efektem ubocznym tej kreatywności była wyjątkowa brzydota wielu figurek, ale komu to wtedy przeszkadzało? Grunt, że były nowatorsko wyprodukowane i aż szkoda, że tych metod nie wykorzystano już w latach 90., kiedy rynek zabawek zalały produkty importowane z Zachodu.

Wtedy też większość polskich bootlegów trafiła na śmietnik. A dziś osiągają zawrotne ceny na rynku kolekcjonerskim.

Sam niestety wyrzuciłem wiele figurek podczas kolejnych przeprowadzek. Byłem nieświadomy ich wartości, ale uznawałem, że zabawka z urwanymi członkami praktycznie już nie istnieje.

Nie licząc pirackich zabawek i klubowych wydań książek, co było najciekawszym endemicznym zjawiskiem zaistniałym w PRL-u?

Poza literacką szkołą antyutopii i political fiction to z pewnością rodzimy komiks, nie będący do końca komiksem. W „Kajku i Kokoszu” czy „Tytusie, Romku i A’Tomku” też można znaleźć wiele elementów fantastyki, ale pisało o nich tak wielu ludzi przede mną, że nie poświęciłem im wiele uwagi. Piszę za to o mniej popularnych, bardzo fantastycznych komiksach tamtych lat.

To, co jest zaś polskim majstersztykiem, to teatr telewizji, w ramach którego powstawały tak fenomenalne spektakle, jak choćby „Igraszki z diabłem” z 1980 roku. Nie wiem, czy ta formuła miała swoje odpowiedniki na świecie. Może wczesne odcinki „Strefy mroku” mają w sobie pewną teatralność, ale nadal są dziełami filmowymi. W Polsce mieliśmy zaś teatr przeniesiony przed kamerę. I tak powstało bardzo wyjątkowe zjawisko w rodzimym pejzażu.

Jak sam zaznaczasz w finale „Byłem geekiem w PRL-u”, kilku zagadnień zdecydowałeś się nie poruszać. Jest więc nadal o czym pisać. Nie wykluczasz kontynuacji książki?

Nie, ale jest to oczywiście uzależnione od odbioru. „Byłem geekiem w PRL-u” powstawało przez ponad rok, licząc okres pisania artykułów oraz kolejnych materiałów. Z kolejną książką wiąże się rok lub półtorej roku dalszej pracy. Nie wykluczam tego, niemniej opisałem już rzeczy dla mnie najważniejsze.

Mógłbym jeszcze poruszyć np. temat literatury młodzieżowej z Niziurskim, Nienackim itd., bo jest w niej sporo fantastycznych smaczków. Choćby w powieści „Siódme wtajemniczenie” Niziurskiego jest jakby magiczna księga, żywcem wyjęta z „Dungeons & Dragons”. To taki przeklęty tom pod tytułem „Niezwykłe przygody Anatola…”, którego czytanie grozi odmrożeniami, oparzeniami, przykurczami i zaśnięciami. Jest więc w tej młodzieżowej literaturze, którą się też zaczytywałem z rówieśnikami, mnóstwo smaczków do znalezienia i pokazania światu.

Ciekawe jest także kino demoludów, które powiedzmy, że zestarzało się w interesujący sposób. Nie chcę jednak męczyć odbiorców swoimi małymi fascynacjami, nawet jeśli pisanie o nich jest kuszące.

Ktoś pytał także, czy nie napisałbym książki o latach 90., a więc dekadzie prawdziwego zalewu literaturą i filmami. Pomysły są, tematy są… Rzeczywistość zweryfikuje.

To nieśmiało podsuwam myśl, że jeśli będziesz znów pisał o przyjęciu „Gwiezdnych wojen” w Polsce, wspomnij o piosence „Wojny gwiezdne” Kryzysu. (śmiech)

Nie wiedziałem o niej, ale akurat muzycznie jestem słaby. (śmiech) Raczej ominęły mnie fascynacje muzyczne, poza może Pink Floyd czy Republiką. Można by wspomnieć o wątkach fantastycznych u Marka Bilińskiego czy nawet w takim Kombi, którego „Inwazja śmierci z Plutona” zapadła mi w pamięć. Niby prosta popowa piosenka, a jednak z nutką science-fiction!

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. archiwum Tomka Kreczmara

Tematy: , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady