Śmierć, od której wszystko się zaczęło. Przeczytaj fragment kryminału „Spirala” Igora Brejdyganta

5 maja 2023

W księgarniach znajdziecie nowy kryminał Igora Brejdyganta, pierwszy wydany pod szyldem Znaku. Główną bohaterką „Spirali” jest Dominika Stawecka, idealna żona szanowanego ministra, zawsze racjonalna i poukładana, która wdała się w romans z Aleksandrą. Szczęście nie trwa jednak długo, wrogowie polityczni męża o wszystkim się dowiadują, a los po kolei odbiera Dominice wszystko, co drogie. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

Gdzie to wszystko się zaczęło, od czego, od którego momentu?

Czy już na tym przyjęciu, czy później, kiedy przyszła do gabinetu, a może dopiero od wspólnego wyjazdu do spa na Warmii? Trudno było powiedzieć, ustalić jakiś konkretny punkt. Wszystko dziś, z perspektywy czasu, wydawało się płynne, nieokreślone. Zresztą wspomnienie nigdy nie jest czystą informacją, zawsze nałożone jest na nie to wszystko, co było, co jest teraz i co będzie później. A co będzie później?

Na razie swoim eleganckim jak z żurnala miniakiem z dachem w biało-czarną szachownicę Dominika jechała mrocznymi i brudnymi uliczkami Pragi do nie mniej eleganckiego i nie mniej żurnalowego loftu Oli po to tylko, by powiedzieć jej, że to już koniec. Nie zważając na konsekwencje, które mogą być przecież koszmarne, jechała, aby wreszcie definitywnie zamknąć ten rozdział. Czas pokaże, niewykluczone jednak, że przy okazji zamknie też kilka innych rozdziałów. W każdym razie, choć nie wiedziała, nie umiała określić, jak i w którym dokładnie momencie to się zaczęło, przynajmniej będzie wiedziała dokładnie, kiedy się skończy. Na pewno dobrze ten moment zapamięta, więcej – nie zapomni go nigdy, choćby dlatego, że ów finał wywoła najprawdopodobniej efekt domina, który przewróci wiele innych klocków w jej życiu. Tak długo starała się utrzymać to wszystko i nie pozwolić, by złamało życie jej i jej bliskim, że teraz była już zmęczona, zbyt zmęczona, aby czuć cokolwiek, nawet strach.

Zatrzymała samochód na światłach przy skrzyżowaniu Ratuszowej i Inżynierskiej, opuściła osłonę przeciwsłoneczną i spojrzała w małe lusterko. Mimo zmęczenia jej pociągła twarz okolona długimi, jasnymi włosami wciąż była atrakcyjna w swej niezwykłości. Ostre rysy i karnacja lekko ciemniejsza od mediany typowej dla kraju, w którym się wychowała, czyniły ją cokolwiek odmienną, oryginalną. Dla jednych dzięki temu, a dla innych pomimo tego była kobietą piękną. Oczy miała wprawdzie w tej chwili podkrążone delikatnym mrokiem bezsenności, w ich kącikach zaś pojawiły się pierwsze kurze łapki, których nie było tam przed kilkoma miesiącami, ale wszystko to zdawało się działać ciągle na jej korzyść. Tak to bywa, iż piękne z czasem staje się nawet jeszcze bardziej wyrafinowane. Z zamyślenia, bynajmniej nie nad własnym wyglądem, ale raczej nad powodami, które przyniosły zmarszczki i cienie, wyrwał ją klakson zniecierpliwionego kierowcy. Zerknęła na minisemafor świetlny po to jedynie, by się upewnić, że facet z tyłu miał rację. Światło rzeczywiście było już zielone.

W miarę jak rozwijała się moda czy snobizm wręcz na upychanie nowych bloków i plomb między wiekową zabudowę albo – rzadziej niestety – na odzyskiwanie starych praskich kamienic, na ulicach i w podziemnych garażach zaczynało brakować miejsc dla tych, którzy nie byli właścicielami kosztownych mieszkań. Nie było ich też dla wszystkich tych, którzy jak ona w tej chwili przyjeżdżali tu w odwiedziny, tudzież dla tych, którzy mieszkali w owych loftach, ale mieli więcej niż jeden samochód. W czasie kolejnej peregrynacji po okolicznych uliczkach znów przeszło jej przez myśl, że w kraju nad Wisłą, inaczej niż w tych od dawna już zamożnych, wciąż najbardziej reprezentatywne dla dobrostanu jest posiadanie jak największej liczby kierownic. W związku z tym dziesięć minut zajęło jej szukanie miejsca parkingowego, co i tak było wynikiem wcale nie najgorszym. Ilekroć wybierała się w tych ostatnich miesiącach do Oli, do wskazywanego przez nawigację czasu przejazdu musiała dodawać minimum kwadrans na krążenie w kółko po pobliskich zaułkach. Skąd Mapy Google miały wiedzieć, że w Polsce buduje się domy z myślą o jeżdżących wyłącznie na rowerach Holendrach? To krążenie odgrywało zresztą pewną znaczącą rolę. Właściwie było samo w sobie rodzajem metafory lub – bardziej jeszcze – uporczywie jak mantra powtarzanego memento, które brzmiało z grubsza tak: „Kręcisz się w kółko, rzeczywistość robi wszystko, co w jej mocy, żebyś tego nie robiła, więc zastanów się, odjedź stąd i najlepiej nigdy nie wracaj”. Usłyszenie i zrozumienie tego, albo raczej pogodzenie się z tym w końcu, zajęło jej pół roku. Sześć miesięcy, które choć najpiękniejsze w jej życiu, doprowadziły ją na skraj przepaści. Nie ją pierwszą i pewnie nie ostatnią dotknęła zasada życiowej równowagi. Im piękniej i radośniej jest teraz, tym koszmarniej i drożej przyjdzie za to zapłacić później.

Dziś postanowiła się zatrzymać. Idąc w kierunku oddalonej o pięć minut spacerem furtki, do której – podobnie jak do wejścia na klatkę i do mieszkania – miała własne klucze, zastanawiała się, czy będzie do tego zdolna i czy nie jest już za późno. Kiedy podeszła do bramki okolonego zielenią miniosiedla, rozejrzała się jeszcze, sama nie wiedząc dokładnie za czym. To znaczy może nawet byłaby sobie w stanie wyobrazić, czego się obawia, ale przy jej kompletnym braku doświadczenia i tak nie miała zielonego pojęcia, jak to coś czy ten ktoś miałby wyglądać. Dlatego rozglądała się za każdym razem i widziała mnóstwo rzeczy, które budziły jej niepokój, ale co właściwie powinna z tym zrobić? Nie wiedziała. Może zresztą był to jedynie element jakiejś dziwnej, pokręconej gry wstępnej. Ta obawa, emocja trudna do bliższego określenia powodowała, że na osiedle, potem do klatki, a w końcu po minucie, góra dwóch do mieszkania wchodziła na lekkim emocjonalnym haju. Wkraczając w ten świat, każdorazowo już od progu była w stanie wzmożenia. Skądinąd nie musiała w ogóle nigdzie wchodzić. Ostatnie sześć miesięcy było dla niej tak naprawdę jednym wielkim wzmożeniem.

Furtkę pokonała, przytknąwszy elektroniczną pchełkę do metalowej tabliczki grawerowanej lekko pretensjonalnym logo osiedla. Do klatki weszła, wstukawszy kod, choć też mogła ją otworzyć pchełką. Wpisanie kodu powodowało jednak, że w mieszkaniu na górze przez chwilę brzęczał domofon, a ona gdzieś z tyłu głowy zawsze miała przekonanie, że o swoim przybyciu powinna uprzedzać. Czy wynikało to z dobrego wychowania, czy może z delikatnej obawy przed zastaniem tam czegoś, co mogło ją niemile zaskoczyć, tego do końca nie wiedziała. Nie zastanawiała się zresztą nad tym nigdy przesadnie, bo ekscytacja ogranicza przeważnie w znacznym stopniu możliwość przeprowadzania takich pogłębionych analiz. Swoją drogą, czy wychowanie nie zostało wymyślone przypadkiem głównie po to, by innym, ale także sobie, oszczędzić nieprzyjemnych sytuacji? Czyli wychodziło na to samo.

Winda, drugie piętro. I znów to podniecenie, choć przecież dziś szła tam w zupełnie innym celu. No właśnie, teraz najbardziej obawiała się czegoś innego. Teraz zadawała sobie przede wszystkim pytanie, czy po przekręceniu klucza w zamku uda jej się nie zapomnieć, po co tu w ogóle przyszła.

Stanęła przed drzwiami i chwilę nasłuchiwała. To też robiła zawsze i w tym akurat przypadku nie mogło być już mowy o dobrych manierach. Klucz. Ten z niebieską plastikową obwódką, która nie była potrzebna, bo drugi był mały i służył, zdaje się, do otwierania wejścia do garażu, choć tego nie wiedziała na pewno, ponieważ w garażu nigdy dotąd nie była. Drzwi otworzyły się, jak zawsze, z cichym stęknięciem odsysających się miękkich gumowych uszczelek. Weszła. Gdzieś w oddali grało radio, a może telewizor albo podłączony do kolumn telefon.

– Ola… – powiedziała na tyle cicho, że usłyszała delikatne mlaśnięcie swoich rozklejających się ust.

Cisza.

Pewno znowu jakiś psikus, pomyślała.

– Ola, już jestem… – powtórzyła, odkładając klucze na rzeźbioną w ciemnym drewnie komódkę przy drzwiach.

Dźwięk metalu uderzającego o politurę mebla rozbił panującą tu dziwną ciszę i wprowadził lekki niepokój.

Zdejmując jeszcze po drodze ze smukłych dłoni ciasne rękawiczki z cielęcej skóry, ruszyła w głąb mieszkania. Czy wytrwam? Czy zrobię to, po co tu przyszłam? Czy uda się to wreszcie przerwać? Czy ja w ogóle tego chcę? Czy ma w tej chwili znaczenie to, czego ja chcę? Gonitwa myśli zdawała się przyspieszać i wtedy…

Nagie ciało jej ukochanej kobiety leżało twarzą do podłogi, a spod niego rozlewała się kałuża gęstej ciemnoczerwonej cieczy. W pierwszym momencie Dominika pomyślała zupełnie niedorzecznie, że musi podnieść Aleksandrę, bo ta za chwilę utonie we własnej krwi. Kiedy się pochyliła i ślizgając się w tłustej czerwonej mazi, zaczęła rozpaczliwie walczyć, żeby obrócić Olę na plecy, nagle dotarło do niej, że już nie stoi nad krawędzią przepaści. Nie stoi, gdyż właśnie zaczęła spadać w jej otchłań.

– Ola, Ola! – wołała, ale racjonalna część jej mózgu wiedziała doskonale, że tego wołania nie usłyszy już nikt, a jeśli nawet, to na pewno nie leżąca przed nią kobieta.

Cały przód tułowia Oli pokryty był krwią, podobnie jak teraz ręce, spódniczka, bluzka i kurtka klęczącej obok niej Dominiki. Gdzieniegdzie między piersiami i poniżej widać było cięcia, a gdy próbowała wciąż jeszcze rozpaczliwie podrywać ją w górę, jakby w nadziei, że przywróci w ten sposób ruch w tym, co już na zawsze pozostanie nieruchome, wylewały się z nich resztki zgromadzonej przez życie gęstej brunatnej krwi.

Co robić? Co ma zrobić w tej sytuacji? Przecież w ogóle nie powinno jej tu być, ani dzisiaj, ani kiedykolwiek. To mieszkanie nie istniało tak naprawdę. Nie mieszkała w nim żadna z nich, wynajęte było na kolegę Oli, za gotówkę od jakiegoś dziwnego typa, którego Dominika nigdy nie widziała na oczy. To był ich dom schadzek, buduar, przytulisko dla ich tajnego związku, który już od dość dawna nie był wcale taki tajny. Nie powinno jej tu być, ale choć nie znała się na tym za bardzo, intuicja podpowiadała jej, że kiedy policja w końcu się zjawi, i tak szybko dotrze do niej po śladach, które zostawiła dziś i przez ostatnie trzy miesiące regularnych wizyt. A wtedy będzie gorzej, o wiele gorzej. Dlatego po irracjonalnych próbach przywrócenia życia martwemu ciału sięgnęła zakrwawioną dłonią po telefon i ledwie widząc cokolwiek przez łzy i rozmazany makijaż, wybrała 112.

Przyjechali szybko. Najpierw jacyś tacy mało rozgarnięci, w za dużych i źle skrojonych granatowych kurtkach, które upodabniały ich do ludzików Lego. Ci kazali jej wyjść na klatkę, ale nie pozwolili jechać do domu. Zresztą i tak nie miała pojęcia, jak w tej sytuacji miałaby tam pojechać. W ogóle nie miała pojęcia, co ma dalej robić. Była cała we krwi, a w mieszkaniu, teraz znów zupełnie sama, bo policjanci też wyszli na klatkę, leżała Ola. Jej Ola – kochanka, przyjaciółka, najbliższy człowiek, z którym właśnie miała się rozstać.

Po kilku minutach tępego wpatrywania się w plac zabaw za oknem usłyszała za sobą niski, chrapliwy głos mężczyzny.

– Pani Dominika Stawecka?

Dominika odwróciła się i pokiwała głową.

Ten policjant nie był ubrany w granatową kurtkę, nie wyglądał jak ludzik z klocków Lego. Był w dżinsówce i luźno narzuconej na nią skórzanej kurtce.

– Komisarz Paweł Milewski, Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej. – Siwiejący szatyn o pociągłej twarzy i niezbyt zadbanym, acz przez to może nawet bardziej przekonującym zaroście błysnął odznaką.

Spojrzała na dokument, ale raczej dlatego, że uznała to za stosowne, niż dlatego, że potrzebowała w tym momencie jakiegokolwiek potwierdzenia.

– To pani znalazła ciało? – zapytał, patrząc na nią czujnie.

– Tak… Ja przyszłam… Byłyśmy umówione… – Dominika miała wrażenie, że z jej ściśniętego rozpaczą i przerażeniem gardła słowa wydobywają się niczym kawałki plasteliny.

– A jak pani weszła do mieszkania? W sensie, skoro denatka nie mogła pani otworzyć? – spytał, a ona odniosła wrażenie, że przez jego twarz przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech.

Ale jakiego rodzaju był to uśmiech? Pobłażliwy? Ironiczny? Przygważdżający? A może po prostu zobaczyła właśnie zwyczajny, ciepły uśmiech człowieka, który widział, w jak koszmarnym jest stanie, i chciał jej jakoś pomóc?

– Miałam klucze – odpowiedziała stanowczo.

Zdawała sobie oczywiście sprawę, że ta odpowiedź wygenerowała nieskończoną liczbę pytań, które będą pączkować jedne z drugich, aż doprowadzą ją w końcu pod ścianę. Co zrobi wtedy? Tego nie wiedziała.

– Proszę jechać do domu. Jeśli jest taka potrzeba, któryś z kolegów panią odwiezie. Skontaktujemy się później, a do tego czasu proszę nie opuszczać miasta. – Teraz już się nie uśmiechał, ale i tak poczuła, że przynajmniej na razie nie jest jej wrogiem.
(…)

Igor Brejdygant „Spirala”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 320

Opis: Kto stracił już wszystko, zapomina, czym jest strach. Wywołana przez zakazany związek iskra radości, za którą tęskniła latami. Tyle wystarczyło, żeby Dominika Stawecka, idealna żona szanowanego ministra, zawsze racjonalna i poukładana, złamała wszystkie zasady, którym do tej pory hołdowała. Jej romans z Aleksandrą – choć skazany na tragiczny finał – sprawia, że przez jakiś czas ze szczęścia unosi się nad ziemią. Nie ma nawet pojęcia, że przyjdzie jej za to zapłacić najwyższą cenę. Wkrótce polityczni wrogowie jej męża dowiadują się o zdradzie i po kolei los odbiera jej wszystko, co drogie. Jedna po drugiej giną kolejne osoby z jej najbliższego otoczenia, a Dominika wpada w spiralę kolejnych, coraz dotkliwszych zdrad, aż w końcu zapomina, czym jest strach. Ta kobieta nie cofnie się przed niczym, aby ocalić tych, których kocha najmocniej.

fot. Marta Machej

Kategoria: fragmenty książek