Komedia gra mi w duszy najdonośniej – rozmowa z Martą Kisiel o powieści „Zawsze coś”

5 października 2023

Kiedy spotykamy się przy stole z od dawna niewidzianą rodziną, muszą z tego wyniknąć kłopoty. Przekonuje się o tym Tereska Trawna, bohaterka stworzona przez Martę Kisiel, która po „Dywanie z wkładką” i „Efekcie pandy” powróciła w trzeciej powieści zatytułowanej „Zawsze coś”. O skomplikowanych relacjach rodzinnych, powojennej historii Polski i literaturze gatunkowej rozmawiamy z autorką.

Mariusz Wojteczek: Zacznijmy od zagadnień fundamentalnych: sernik z rodzynkami czy bez?

Marta Kisiel: Oczywiście, że bez. Rodzynki w czymkolwiek poza czekoladą to abominacja!

Powieściowa rodzina w „Zawsze coś” to osobowościowy tygiel, na pozór zupełnie niedopasowany do siebie nawzajem zestaw puzzli, który jednak finalnie okazuje się całkiem zgrany. Czerpałaś z osobistych doświadczeń, obserwacji?

Zawsze sięgam do osobistych obserwacji i doświadczeń, czy piszę fantastykę, czy komedię obyczajowo-kryminalną. Wydaje mi się, że na tym polega literatura – że człowiek typu pisarz bierze coś, co go osobiście kręci lub dręczy, i robi z tego temat. Natomiast jeśli pytasz o to, czy włożyłam w tę historię coś wziętego bezpośrednio z własnego życia, to nie.

Rodzinne animozje są w powieści wynik niezrozumienia, przemilczenia wielu spraw. W życiu też tak jest?

Oczywiście, że tak. Według mnie przyczyny takich wieloletnich konfliktów są zawsze dwie: albo ktoś powiedział o słowo za dużo, albo ktoś powiedział o słowo za mało. A potem lata mijają, nikt już nie pamięta dokładnie, o co poszło, ale uraza pozostała.

W „Zawsze coś” podejmujesz nieco drażliwy – w niektórych rejonach kraju – temat powojennych wysiedleń i reparacji. Jako wrocławianka z pochodzenia znasz to z opowieści bliskich?

Oczywiście, w końcu mam tak zwany klasyczny wrocławski rodowód. Moi rodzice urodzili się we Wrocławiu, ale już dziadkowie przyjechali tu skądś indziej. Z Mazowsza, Lwowa, Wilna. Jedni przyjechali z własnej woli, inni zostali wysiedleni siłą, jeszcze inni uciekali przed śmiercią. Podobnie dziadkowie moich wrocławskich przyjaciół czy znajomych. Dorastałam wśród ich historii, biografii, wspomnień. Mój dziadek ze strony mamy przez lata pracował jako taksówkarz i często woził mnie po mieście, przy okazji pokazując, gdzie co kiedyś stało, co popadło w ruinę, a co trzymało się nieźle, lecz zostało rozebrane do fundamentów na cegły do odbudowy Warszawy. Z tak szczodrze podlewanego ziarenka musiało koniec końców coś wyrosnąć.

Czy my, jako Polacy, mamy problem z przyznaniem, że wysiedlaliśmy, przeganialiśmy Niemców z polskiej ziemi?

Oj, mamy. I jest to bardzo złożona, wielowarstwowa kwestia. Przez lata propaganda wmawiała społeczeństwu, że to są ziemie odwiecznie piastowskie i tylko piastowskie, że oto wróciły do macierzy po latach okupacji, a zarazem podsycała w ludziach lęk, że Niemcy będą chcieli je odzyskać za wszelką cenę. Ta narracja okazała się szalenie trwała. Jestem dzieckiem lat osiemdziesiątych, a sama jeszcze wielokrotnie słyszałam argument, że to poniemieckie, że nie ma co inwestować, budować, dbać, bo „Niemiec przyjdzie i odbierze”.

Poza tym wysiedlenia ludności niemieckiej odbywały się w atmosferze odwetu – cóż, trudno się dziwić, mówimy o czasach bezpośrednio po straszliwej wojnie, której koszmaru mieszkańcy ziem polskich doświadczyli w niewyobrażalnym stopniu. Czytałam jednak opracowania IPN na ten temat i wierz mi, nie była to łatwa lektura. Szerokie pole do popisu miała tu Armia Czerwona, ale też zwykła ludzka podłość, która korzystała z nadarzającej się okazji. Od takich wspomnień się potem ucieka, prawda? Takie wspomnienia się najchętniej wypiera. Choć zdarzali się i tacy, którzy nawet w tych znienawidzonych powszechnie Niemcach nadal widzieli przede wszystkim ludzi. I tak sobie myślę, że gdyby takich jak oni było na świecie więcej, nie zaznalibyśmy w ogóle podobnej wojny. Bo to przecież od tego się zaczęło – że jeden człowiek odmówił drugiemu człowieczeństwa.

Czytałam też wspomnienia tak zwanych pionierów, czyli pierwszych polskich osadników przybywających na Ziemie Zachodnie – potem propagandowo przechrzczone na Ziemie Odzyskane – i wśród doświadczeń, które opisywali, bardzo często przewijało się dojmujące poczucie niepokoju, dyskomfortu, skrępowania, wręcz wstydu, że oto wchodzą z butami w czyjeś życie, siedzą na cudzych krzesłach, śpią w cudzych łóżkach, noszą cudze buty. Mierzyli się z tym, oswajali przez lata. Oczywiście nie wszyscy. Dla wielu ludzi przeprowadzka na te ziemie wiązała się z niewiarygodnym polepszeniem warunków życia, niemalże skok cywilizacyjny. Dla nich to był raj.

Od czasu do czasu ciągnie mnie w tę stronę, bo to są wszystko szalenie trudne, choć też niebywale fascynujące tematy, w podręcznikach historii sprowadzone do niesamowitych uproszczeń albo w ogóle nieporuszane. Na własną rękę szukam tego, czego zabrakło mi w szkole: historii mojego regionu, a przede wszystkim historii widzianej oczami nie polityków i wojskowych, ale zwykłych ludzi. Może gdybyśmy skupiali się bardziej na ich perspektywie i doświadczeniach, wtedy wyciągalibyśmy z historii trwalsze wnioski?

Trudno pisze się komedię? Poczucie humoru jest bardzo subiektywne i łatwo popaść w kicz…

Wiesz, kicz w pewnym stopniu też jest subiektywny. Mało tego, kicz może być dla kogoś wartością samą w sobie, chociażby szczerze bawić. Więc to, co jednego będzie razić jako kicz, innemu może dawać czystą frajdę. A ja od debiutu w 2006 roku piszę teksty mniej lub bardziej humorystyczne z pełną świadomością, że poczucie humoru to jest rzecz szalenie indywidualna. Wystarczy, że autor z czytelnikiem rozminą się pod tym względem – i już cała książka staje się dla czytelnika całkowicie niestrawna. No cóż, bywa. Ale to jeszcze nie powód, żeby przerzucić się z komedii na krwawy thriller, skoro to komedia gra mi w duszy najdonośniej.

Trzeci tom o Teresce Trawnej mocno ciąży – mimo elementów kryminalnych – ku powieści obyczajowej. Próbujesz pokazać w krzywym zwierciadle polską rodzinę?

Wszystkie powieści o Teresce są komediami obyczajowymi z wątkiem kryminalnym jako osią, poczynając od „Dywanu z wkładką”, a na „Zawsze coś” – chwilowo – kończąc. Tak samo jak każda powieść fantastyczna, która wyszła spod moich rąk. Przecież nawet „Dożywocie” i „Siła niższa” są powieściami o rodzinie. Bardzo dziwnej, owszem, ale jednak rodzinie. Powód tego jest bardzo prosty. U fundamentów całej mojej twórczości leży przede wszystkim zainteresowanie człowiekiem jako jednostką i jego uwikłaniem w relacje, niejednokrotnie trudne i skomplikowane. A co tu kryć, rodzina jest naszym podstawowym środowiskiem, w którym wyrastamy i które zarazem wrasta w nas na całe życie.

„Bo to fajne uczucie (…) kiedy człowiek wie, kim jest, i może to głośno powiedzieć, bez lęku” – te słowa jednej z bohaterek wybrzmiewają niby przy okazji, na marginesie, ale okazują się – w moim odczuciu – jednym z najważniejszych stwierdzeń w powieści. I bardzo aktualnym w kontekście obecnego klimatu społecznego. To niebezpośredni, ale jednak manifest? Bo o pewnych kwestiach należy mówić głośno?

Tak po prostu postrzegam rodzinę – jako bezpieczną przestrzeń, w której każdy czuje się akceptowany, u siebie, w której każdy może liczyć na miłość i wsparcie. Nieważne, kim jest, jaki jest i jak bardzo odstaje od czyichś wyobrażeń. Wtedy o wiele łatwiej mu mierzyć się ze światem zewnętrznym, który nie bywa już tak pluszowy. I bardzo bym chciała, żeby takich rodzin było jak najwięcej.

Masz w portfolio komediowe kryminały, fantastykę, literaturę dziecięcą. Jest gatunek, którego się nigdy nie podejmiesz, bo zupełnie go nie czujesz?

Och, całe mnóstwo. Poczynając od space opery czy erotyków – prawdopodobnie umarłabym ze śmiechu, próbując napisać erotyk…

A napiszesz kiedyś taki kryminał „na serio”? Bez komediowej otoczki, zupełnie na poważnie?

Nie sądzę, ale też wielokrotnie się zarzekałam, że czegoś nie napiszę. Na przykład kontynuacji „Dożywocia”, a wyszło jak wyszło, więc…

Marta Kisiel (fot. Wojtek Biały)

Twoje książki wyróżniają się kwiecistością języka, nagromadzeniem metafor, złożonością fraz. Czytając jednak różne pozycje, także te z list bestsellerów w Polsce, można odnieść wrażenie, że język ubożeje. Literatura staje się prostsza, mniej wymagająca stylistycznie. Znam autorki skarżące się, że w opinii czytelników „używają zbyt wielu trudnych słów”. Czy problemem rynku książki jest promowanie „literatury dla niewymagających”?

Wielokrotnie spotykałam się zarówno z opiniami, że używam kwiecistego, trudnego w odbiorze języka — jak i z opiniami, że mój język jest bardzo prosty, dla nastolatków, a nie dorosłego odbiorcy. I te słowa dotyczyły dokładnie tego samego tekstu. Wbrew pozorom nie ma w tym sprzeczności, bo wszystko rozbija się o postrzeganie przez konkretnego czytelnika. Natomiast bardzo nie lubię określeń typu „literatura dla niewymagających”, bo brzmią deprecjonująco. Czytelnicy są różni, mają różne potrzeby i szukają takiej literatury, która je zaspokoi. Co więcej, ten sam czytelnik może raz mieć ochotę na coś trudniejszego językowo czy koncepcyjnie, coś do podumania i długiego trawienia, a innym razem na coś lekkiego, co po prostu wciągnie nosem, setnie się przy tym bawiąc. Sama jestem taką czytelniczką i nie widzę w tym nic ani dziwnego, ani złego. Zresztą, z książek lekkich i mniej wymagających też można wyciągnąć wiele przemyśleń. A na rynku wydawniczym jest tyle przeróżnych książek, że każdy bez trudu znajdzie coś dla siebie. Nie trzeba od razu zaglądać innym do talerza i kręcić nosem.

Odwieczny spór o wartość literatury gatunkowej względem głównego nurtu zdaje się niemożliwy do ostatecznego rozstrzygnięcia. A ty jak to widzisz? Czujesz, że mainstreamowi pisarze patrzą z góry na twoje (i tobie podobnych) pisanie?

Nigdy tego nie odczuwałam, ale też muszę przyznać, że nigdy mnie jakoś szczególnie nie interesowało, czy pisarz z zupełnie innej bajki niż moja patrzy na mnie z góry albo w ogóle zauważa moje istnienie. Robię swoje bez względu na to, co ktoś na ten temat myśli. I będę robić, dopóki mam z tego frajdę, ktoś chce to czytać, a ktoś inny wydawać. Zapewniam, że pisarze mainstreamowi robią dokładnie to samo – i chwała im za to. Róbmy wszyscy to, w czym czujemy się dobrze.

Na zakończenie podpowiedz czytelnikom – czy dla lektury „Zawsze coś” konieczna jest znajomość poprzednich tomów cyklu o Teresce Trawnej?

Nie jest absolutnie konieczna, natomiast jest zdecydowanie mile widziana!

Czyli warto. (śmiech)

No przecież!

Rozmawiał: Mariusz Wojteczek
fot. główna: Wojtek Biały


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady