Wszyscy karmią wewnętrznego demona – wywiad z Martą Kisiel

11 maja 2017


Redaktorka, tłumaczka, pisarka, żona i matka, w dwóch słowach: człowiek orkiestra. Chyba nigdy nie traci rezonu, a jej energią zasilić można by niejedną metropolię. Mistrzyni słowa i ciętej riposty, przed państwem krzywdzicielka czytelników – Marta Kisiel!

Milena Buszkiewicz: Nie ma się co bawić w konwenanse! Bliżej ci do siły niższej czy może jednak tej wyższej?

Marta Kisiel: Niższej, bez dwóch zdań. Na co dzień jestem prozaicznie, boleśnie przyziemna, a czasem wręcz podziemna, gdy już się rozpędzę z tą moją wrodzoną skłonnością do mirmiłowania, i w żadne siły wyższe o zasięgu globalnym nie wierzę. Za to w chroniczne niewyspanie czy zlew pełen garów już tak.

Zatem skąd w twoich książkach tyle niezwykłości?

A bo ja wiem? Może przez kontrast? Nikt mnie w dzieciństwie baśniami specjalnie nie karmił, a i tak wyobraźnia hulała w najlepsze, odkąd sięgam pamięcią. Myślę, że każdego człowieka ciągnie do niezwykłości, do fantastyki. Wszystko jest wyłącznie kwestią dawki. No, i może drogi podania. Jeden napawa się Tolkienem i hordą jego naśladowców, drugi masowo wciąga horrory w postaci gier komputerowych, a trzeci nie zejdzie poniżej hard SF w wersji filmowej, im bardziej naukowego, tym lepiej. W gruncie rzeczy wszyscy karmią tego samego wewnętrznego demona.

Masz bardzo specyficzny styl pisarski, ale jak zauważyłam, w ogóle tak korespondujesz i mówisz na co dzień! Skąd ci się to wzięło?

Z głowy, czyli z niczego. Nie tyle moja mowa codzienna bierze się z niecodziennego stylu, ile styl z mowy, mowa zaś ze sposobu, o zgrozo, myślenia. Mój mąż nazywa to pokrętną kobiecą logiką, a ja zwykłym pierdolcem, wzmocnionym upodobaniem do ironii i absurdu. Możliwe też, że o ten jeden raz za dużo spadłam w dzieciństwie z huśtawki.

Jesteś redaktorką, czasami tłumaczką. Czy to przeszkadza, czy może pomaga w pisaniu własnych powieści?

Paradoksalnie pomaga, bo przeszkadza. Nie pozwala tłuc w klawisze, byle co, byle jak, byle tylko płynąć, lecz każe zwolnić, zastanowić się, ważyć słowa jedno po drugim, a przede wszystkim cyzelować na bieżąco, dopóki każde zdanie akapitu nie będzie wyglądało dokładnie tak, jak powinno, nie inaczej. W rezultacie moje tempo pracy może nie powala, ale za to różnica między tym, co wysyłam wydawcy, a tym, co już po redakcji i korekcie ostatecznie idzie do druku, jest stosunkowo niewielka. Piszę powieści niezrównoważone, ale robię to w pełni świadoma mocy każdego przecinka i każdej przydawki. Nawet jeśli mój redaktor twierdzi inaczej!

Ile jest w tobie z „wymiętolonego pisarza powieściowego”?

Cóż, pod względem cielesności zdecydowanie bliżej mi do kształtnej cebulki niż wymiętolonego szczypioru, którą to postać przybrał Konrad Romańczuk w „Sile niższej”. Wymiętolenie wewnętrzne natomiast ignoruję, bo zwyczajnie nie mam już ani siły, ani czasu na kontemplację każdej zmarszczki na materiale. Od roku nie przespałam nocy, więc nie tyle sunę, ile czołgam się przez codzienność, zajadając stres czekoladą i usiłując jakoś ogarnąć siebie, pracę, rodzinę, nowe fabuły i rozdzierające tragedie w rodzaju „a dlaczego tatuś jeszcze nie skleił Sideswipe’a?”. Dlatego kiedy przychodzi pora na bycie czymś na kształt pisarza, zbieram się w sobie i zaczynam udawać, że jestem wyprasowana na gładko, wręcz w kancik. Po prostu staram się robić swoje, z małymi przerwami na biadolenie dla zdrowotności. Co czasem mi nawet wychodzi, a czasem trochę mniej.

W kręgach czytelniczych chodzą słuchy, że „Dożywocie” to ponoć powieść kultowa. Jak ci z tym?

Nawet nie próbuję tego ogarnąć rozumem. Cieszę się, rzecz jasna, bo to jednak pewna sztuka stworzyć takich bohaterów, do których czytelnicy najchętniej wracaliby w nieskończoność, ale co tu kryć, wyszła mi ona raczej przypadkiem.

„Dożywocie” miało być tylko jedno, ale…

…ale pojawił się pomysł, który został na dłużej, zaczął się rozrastać i w końcu mnie przekonał, że jest czymś więcej niż powtórką z rozrywki – „Siłą niższą 1”, a nie „Dożywociem 2”. Gdyby nie to, ta książka nigdy by nie powstała. W moich oczach nie miałaby żadnego sensu. Lubię moich starych bohaterów i chętnie do nich wracam, staram się jednak nie dreptać w miejscu, tylko z każdą kolejną powieścią robić chociaż ten jeden krok do przodu, ewentualnie w bok.

Czy poczucie, że wszyscy wyczekują „Dożywocia 2”, czyli niedawno wydanej „Siły niższej”, było motywujące, a może przeciwnie?

Było absolutnie przerażające… I paraliżujące. Dlatego na dzień dobry musiałam de facto zapomnieć o czytelnikach, a w szczególności o ich oczekiwaniach, jakie zdążyły narosnąć wokół tego drugiego tomu. W końcu się przełamałam i zaczęłam po prostu pisać bez oglądania się na innych i ciągłego zastanawiania, czy mnie aby czytelnicy nie prześwięcą, jeśli zrobię z danym bohaterem to, co zrobić zamierzam – a zamierzałam ich trochę skrzywdzić. W ten sposób powstała „Siła niższa”. Czy lepsza, czy gorsza od „Dożywocia”, to już rzecz gustu. Jednych czytelników rozczarowała, za to innych zachwyciła, a nawet wzruszyła do łez, co chyba zaskoczyło mnie najbardziej.

Na ostatnią książkę musieliśmy sporo czekać. Wiem, że w życiu ci się nie nudzi, więc czy przez najbliższych kilka lat będziesz nas znowu trzymać w niepewności?

Dokładnego terminu zdradzić nie mogę, obawiam się jednak, że do następnej premiery zostało zdecydowanie mniej czasu, niżbym tego chciała…

Rozmawiała: Milena Buszkiewicz
fot. Jacek Falejczyk

Tematy: , , , ,

Kategoria: wywiady