Kiedy mam sprawę do załatwienia ze światem – rozmowa z Barbarą Klicką o powieści „Reneta”

8 lutego 2024

„’Reneta’ to postapokaliptyczna opowieść o tym, jak wiele razy można restartować własne życie” – czytamy na tylnej stronie okładki nowej powieści Barbary Klickiej. Właśnie o tej książce, micie „nowych początków”, przemocy czającej się w pozornie przyjaznych miejscach i symbiozie komizmu z tragizmem rozmawialiśmy z jej autorką.

Sebastian Rerak: Powiedziałaś kiedyś ciekawą rzecz – że starasz się pozostać debiutantką. Czy to oznacza ciągłe zaczynanie od nowa?

Barbara Klicka: To był chyba jednak chwyt retoryczny. Miałam na myśli pewien rodzaj zapału bądź oddania towarzyszący różnym działaniom, w tym także pisaniu. Lubię robić nowe rzeczy, testować inne środki wyrazu, zaglądać do miejsc, w których mnie jeszcze nie było. Pracowałam z muzykami, pracowałam w teatrze, piszę poezję i prozę, jestem redaktorką. Lubię wciąż się czegoś uczyć. Ale zdaję sobie przecież sprawę, że niestety – lub stety – bycie wieczną debiutantką jest niemożliwe. Teraz, kiedy o to pytasz, zauważam, że być może „Reneta” ma wiele wspólnego z tą moją własną skłonnością lub narzucanym sobie samej przymusem wiecznego zaczynania od nowa.

No właśnie, pytam, ponieważ żyjemy w kulturze, która na każdym kroku obiecuje nowy start, zaczęcie od początku, ponowne odkrycie siebie… Zawsze jest to bardzo optymistyczna wizja. Tymczasem bohaterka „Renety” jest zmuszona zacząć od nowa i nie znajduje w tym raczej nic przyjemnego.

Mira zdążyła już zaliczyć sporo tych „nowych początków”, w różnych momentach swojego życia wkładała w nie wiele energii. W pewnym momencie jednak coś się w niej wyczerpuje. To wyczerpanie sprawia, że przestaje wierzyć w to, że tak zwany nowy start jest w ogóle możliwy. Chciałam, żeby „Reneta” była książką poddającą krytycznej refleksji ten heroiczny mit nowego początku.

„Reneta” anonsowana była jako powieść postapokaliptyczna. Myślisz, że był to dobry zabieg?

Sądzę, że był to zabieg prowokacyjny, zachęcający do rozmowy na temat tego, jak można ową postapokalipsę postrzegać. Oczywiście „Reneta” nie spełnia ściśle zdefiniowanych kryteriów postapokaliptycznego gatunku. Nie ma tu krajobrazu po katastrofie (choć czy na pewno?), walki o przetrwanie (ale czy na sto procent?), konfrontowania się z nowymi wyzwaniami, które stawia przed bohaterami rzeczywistość po kataklizmie. Myślałam może bardziej o prywatnej, małej apokalipsie kobiety pracy – o tym, co doprowadza do zagłady model, w którym wcześniej funkcjonowała.

W obu twoich powieściach zagrożenie czai się w miejscach wydających się bezpieczną przystanią. W „Zdroju” było to sanatorium, w „Renecie” – rodzinny dom.

Tak, pytanie o to, ile niejawnej przemocy skrywa się w miejscach konwencjonalnie uważanych za takie, które dostarczają schronienia, rzeczywiście bardzo mnie interesuje. Fascynujący wydaje mi się nierozerwalny splot troski z przemocą.

Opowiadając o „Zdroju”, otwarcie przyznawałaś się do inspiracji. Padały wówczas takie tytuły jak „Sanatorium pod Klepsydrą” czy „Czarodziejska góra”. Czy w „Renecie” też można dopatrzyć się jakichś literackich tropów?

Poniekąd tak. Jest w niej kilka kryptocytatów pochodzących z ważnych dla tej książki lektur. Nie chcę ich zdradzać, ale przyznam, że postać Piotra przywędrowała do „Renety” ze „Zdroju”, a do „Zdroju” zaś – od Leo Lipskiego, o którym zawsze chętnie opowiadam.

Niektórzy autorzy zabiegają o to, by ich książki zachowały ciągłość, także jeśli chodzi o oprawę wizualną. Okładki twoich powieści wyglądają jednak diametralnie różnie. Statyczna, figuratywna okładka „Zdroju” mocno kontrastuje z tą feerią barw abstrakcyjnej ilustracji z frontu „Renety”.

Jestem zawsze bez reszty oddana swojej ostatniej książce. Kiedy ją piszę, nie myślę raczej o kontynuacjach, choć potrafiłabym pewnie wskazać wątki, które są dla mnie na tyle istotne, że pojawiają się w kolejnych tytułach. Okładki zarówno „Zdroju”, jak i „Renety” powstawały na styku mojego wyobrażenia czy wrażliwości oraz gustu bardzo fachowych osób pracujących w moim wydawnictwie. Póki co bardzo lubię okładkę „Renety”; doceniam to, jak kontrastuje z dość niekolorową zawartością książki. Jej kolażowość sygnalizuje też może technikę pisarską, jaką starałam się wykorzystać przy konstruowaniu tej opowieści.

Skoro mowa o technice, to zastanawia mnie, czy surowość, ziarnistość tekstu, zdradzające twoje wyczucie słowa, są pewną konsekwencją doświadczeń z poezją?

Język, którym piszę, jest pewnie wypadkową mojego słuchu, lektur oraz – za przeproszeniem – wrażliwości. (śmiech) Kiedy mam jakąś sprawę do załatwienia ze światem, sprawę, na której mi zależy, staram się po prostu jak najlepiej użyć narzędzi, którymi dysponuję. Nie jestem przesadnie przywiązana do kryteriów gatunkowych. Szczerze mówiąc, nie jestem do nich przywiązana prawie wcale. Moje wiersze nie układają się w słupki na stronie, lecz w linijki jak proza, co oznacza, że nie spełniają nawet słynnej i świetnej definicji ukutej przez Darka Foksa, zgodnie z którą wiersz jest wtedy, kiedy „z lewej jest równo, z prawej poszarpane”. Podobnie z prozą – ona też miewa kłopoty, żeby się zmieścić w wąskich kryteriach. Takie szukanie na półpiętrach czy przy granicach konwencji wydaje się bardziej dla mnie samej interesujące. Poza tym – jak wszyscy – robię, co mogę. (śmiech)

W każdym razie bardzo udanie przywołujesz w „Renecie” uczucie zmęczenia. Emanuje ono z całej relacji Miry.

Cieszę się, że to zauważyłeś, bo rzeczywiście „Reneta” miała być książką o zmęczeniu, i to w jego absolutnie nieheroicznym wymiarze. Od kilku lat – myślę, że od wybuchu pandemii – uczucie nieustannego zmęczenia sygnalizowały wszystkie bliskie i nieco dalsze mi osoby. Wydało mi się w pewnej chwili, że o niczym nie rozmawiam tak często, jak o przedłużającym się stanie wyczerpania, który domaga się natychmiastowego odpoczynku. Postać Miry odwołuje się do tego powszechnego, szarego doświadczenia. Można powiedzieć, że jest ona niemal śmiertelnie wyczerpana – jedyną rzeczą, której wydaje się prawdziwie pragnąć, jest zajęcie pozycji Anki, jednej ze swoich dwóch sióstr ciotecznych, która nigdy nie rusza się z kanapy. Ta pozycja jest przez nią niemal erotycznie pożądana.

Z kuzynkami – Anką i Różą – łączą Mirę dość szczególne relacje.

Te relacje odnoszą się zarówno do przeszłości, jak i teraźniejszości. Anka w pewnym sensie odmawia udziału w życiu, czego z pasją zazdrości jej Mira. Może dzięki temu można dowiedzieć się więcej o samej Mirze. Z kolei Róża miała być czystym życiem – osobą niepodlegającą rygorom. Jako jedyna z nich trzech zachowała ciekawość, siłę, chęć do rozglądania się po świecie.

Mirze tych chęci ubywa, w miarę jak trafia w kolejne miejsca, podejmując coraz to nowe prace…

Wciąż zaczyna od nowa, by w końcu dotrzeć do miejsca, w którym stwierdza, że jedyne, na czym naprawdę się zna, to początki. Jest wykończoną specjalistką od nowych początków w połowie życia, taką ją poznajemy. (śmiech) Z każdym przedsięwzięciem z przeszłości konfrontowała się z jakąś dozą entuzjazmu, czasem wręcz z wiarą, że może coś uda jej się zmienić. Te momenty zaangażowanej aktywności są jednak już za nią, coś wybuchło i nie ma w to miejsce powrotu.

Jedno z miejsc pracy, do którego trafia, to niemalże współczesny kołchoz, w którym pracownikom w ramach nagrody wydaje się ptasie mleczko na sztuki. Chciałbym myśleć, że to tylko przerysowana scena.

A czym są owocowe czwartki w korporacjach? (śmiech) Albo bony na rzeczy, których się nie potrzebuje, mające zastąpić premie? Lub obowiązkowe wycieczki integracyjne na grzyby czy do innego aquaparku? Faktem jest jednak, że wspomniane miejsce – ta sortownia używanej odzieży – jest najmniej realistyczną spośród przestrzeni, w których rozgrywa się akcja „Renety”. Myśląc o tej hali, przywoływałam w głowie „Solaris” Lema. Chciałam, żeby to miejsce żyło trochę swoim własnym życiem; oddychało, mieniło się, miało własne prawa fizyki.

Inną zaskakującą i nieco groteskową sceną jest ta, w której Mira z kolegą knują zamach terrorystyczny. Nie mogłem jej odebrać bez uśmiechnięcia się pod nosem.

Wydaje mi się, że przy „Renecie” można nieraz zaśmiać się nawet nie pod nosem. W każdym razie starałam się, żeby tak było. Mimo tego, że to tak ogólnie rzecz biorąc raczej nie jest wesoła książka. Jako czytelniczka nie lubię rzeczy, które pisane są w jednej, zwłaszcza wysokiej, tonacji. A ponieważ piszemy książki, które sami chcielibyśmy przeczytać, to „Reneta” pełna jest zmian rejestrów. To truizm, ale komizm i tragizm są ze sobą splecione – wzajemnie na siebie pracują.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Julia Knap


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady