Z zazdrością myślę o samym sobie z czasów, gdy bawiłem się dobrze u boku Pratchetta – rozmowa z Robem Wilkinsem

26 czerwca 2023

Nie będzie przesadą napisanie, że śmierć Terry’ego Pratchetta przed ośmioma laty zamknęła pewną epokę we współczesnej fantastyce. Brytyjski pisarz pozostawił po sobie imponujący dorobek, ale też i lukę, którą nie sposób zapełnić. Wielbicieli twórczości autora sagi o Świecie Dysku tym bardziej zainteresować powinna książka „Życie z przypisami” Roba Wilkinsa. Wilkins, wieloletni asystent Pratchetta, opisuje w niej historię swojej relacji z pisarzem oraz kreśli biografię Szalonego Kapelusznika Fantasy.

Sebastian Rerak: Jak sam przyznajesz, potrzebowałeś pięciu lat na znalezienie odwagi potrzebnej do napisania tej książki. Dlaczego?

Rob Wilkins: Przerażała mnie myśl o tym, że miałbym zajrzeć do własnej głowy w poszukiwaniu wszystkich tych historii i anegdot z czasów, które spędziłem u boku Terry’ego. Dopóki one tam były, należały tylko do mnie. Po co przelewać je na papier i dzielić się nimi z całym światem? Ostatecznie jednak przemogłem swoje obawy i okazało się, że… nie było czego się bać. Wręcz przeciwnie, pisanie „Życia z przypisami” było katartyczne, pomogło mi przepracować żałobę po śmierci Terry’ego. Ktoś mógłby zatem spytać, czy żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej. Odpowiedź brzmi jednak: Nie, to nie mogło się stać z dnia na dzień. Musiałem zaczekać na właściwy moment.

Terry Pratchett miał bardzo lojalnych, ale i wymagających czytelników…

To prawda!

Zastanawiałeś się nad tym, jak odbiorą „Życie z przypisami”?

Myślałem o czytelnikach Terry’ego cały czas, ale głównie dlatego, że chciałem zabrać ich w podróż, która była moim udziałem. Nie ukrywam, nie chciałem z nimi zadzierać, (śmiech) ale ja sam jestem jego fanem. Moje spojrzenie na Terry’ego jest więc także i spojrzeniem wiernego czytelnika. Pratchett, na którego kieruję swój reflektor, jest zarówno kimś, z kim współpracowałem i przyjaźniłem się przez blisko dwadzieścia lat, jak i tym samym, dobrze wszystkim znanym Pratchettem.

Nie starałeś się jednak obalić żadnego mitu?

Na pewno jeden – ten dotyczący samego pisania. Kiedyś sam uważałem, że jest to jakiś magiczny proces, niedostępny niewtajemniczonym. Nieoczekiwanie mogłem jednak przyjrzeć mu się z bliska. Widziałem jak człowiek, którego uważałem za geniusza, po prostu zakasywał rękawy i siadał przy klawiaturze. Dzień w dzień pracował ciężko i był niesamowicie skoncentrowany. Właśnie dlatego jego dorobek jest tak imponujący. Cieszę się więc, że mogłem przedstawić to czytelnikom. Odpowiedź na każde z pytań w rodzaju: „Skąd brał wszystkie te zabawne pomysły?” albo: „Jak mogę robić to samo?”, znajduje się na stronach mojej książki. I brzmi: poprzez ciężką pracę.

Zacząłeś spisywać wspomnienia Pratchetta, gdy ten jeszcze żył. Czy po jego odejściu nie obawiałeś się o spójność historii?

To bardzo zasadne pytanie. W swojej naiwności zakładałem, że mamy wystarczająco dużo czasu. Nie myślałem o tym, że Terry’ego kiedyś zabraknie, bo zwyczajnie nie dopuszczałem tego do siebie. Kiedy to zrozumiałem, było już za późno. Alzheimer to straszna choroba… Terry zdążył pozostawić mi ponad dwadzieścia tysięcy słów, ale nie wiedziałem, jak je wykorzystać. Nie mogłem już zapisywać jego wspomnień, zabrakło tego głosu, który należał do mojego przyjaciela, ale i narratora jego powieści. W tamtym momencie ogarnęła mnie chwilowa rozpacz. Z pomocą jednak przyszedł mój wspaniały redaktor, który zaproponował bardzo proste rozwiązanie. Stwierdził, że Terry Pratchett będzie głównym kontrybutorem biografii, która w innych okolicznościach byłaby autobiografią. Miałem dość materiału, aby cytować go, nie posiłkując się nawet starymi wywiadami i innymi publikacjami z prasy. Wtedy na nowo poczułem się, jakbym słyszał jego głos.

Spisywanie wspomnień zakończyliście notabene na czasach poprzedzających wielki przełom w jego karierze. Z perspektywy czasu jawi się to złowieszczo.

Niebywałe, prawda? Tak, skończyliśmy tuż przed tym, jak Terry Pratchett na dobre stał się Terrym Pratchettem. Na szczęście przebieg jego kariery jest dobrze udokumentowany, a od schyłku lat 90. już mu towarzyszyłem. Bardzo pomogła mi także jego rodzina oraz dawni przyjaciele z pracy w branży energetycznej i ze szkoły. Wszyscy byli niezwykle przychylnie nastawieni do mojej książki i przedstawili mi część historii z tej specyficznej perspektywy muchy na ścianie. Bez ich wsparcia „Życie z przypisami” nie powstałoby.

Nie powstałoby także, gdyby Pratchett zaangażował do roli asystenta dokładnie taką osobę, jaką zamierzał, a więc „emeryta”, który nie czyta jego książek.

Zdecydowanie by nie powstało! (śmiech) To, że Terry zatrudnił wówczas mnie – dwudziestodziewięciolatka i zdeklarowanego fana jego twórczości – było niesamowitym łutem szczęścia. Spodziewałem się, że przy sprzyjających wiatrach będę mógł być jego asystentem przez rok. Cieszyłem się, gdy pozwolił mi przyjść do pracy następnego dnia, potem następnego tygodnia itd… Musiało upłynąć sporo czasu, zanim przyjąłem do wiadomości, że mam tę fuchę. (śmiech)

W późniejszych latach stałeś się zresztą kimś więcej niż asystentem. Pratchett dyktował ci książki, występowaliście wspólnie publicznie… Zyskałeś wyjątkowy wgląd w pisarskie inner sanctum.

Nie znam absolutnie nikogo, kto nawiązałby równie bliską relację z jakimś twórcą. Otrzymałem wielki przywilej, za który pozostanę wdzięczny na zawsze. Ktoś kiedyś powiedział, że biografie to „słowa i cała reszta”. Nie zgadzam się z tym, bo gdyby tak było, to każda biografia wydobywałaby jakieś szkielety z szafy. Ja nie miałem czego wydobywać, po prostu bardzo szczerze opowiedziałem historię mojej znajomości z Terrym. Gdybym usiłował przedstawić go jako kogoś, kim nie był, czytelnik od razu by to zauważył. Pratchett bywał bardzo marudny, co przyjmowałem z wyrozumiałością, skoro musiał ze mną pracować. (śmiech) On był geniuszem, ja nim nie jestem. Miał prawo do frustracji. (śmiech)

Czy spośród wszystkich anegdot przytoczonych w książce któraś z nich szczególnie zasługuje na miano dziwniejszej od fikcji?

Najdziwniejszy jest sam fakt, że zostałem asystentem Terry’ego. (śmiech) Miałem być człowiekiem zajmującym się rozliczeniem podatków i odpisywaniem na listy od fanów, by z czasem znaleźć się w samym centrum twórczego procesu pisarza, którego podziwiałem. Bardziej dziwne byłoby chyba tylko, gdyby George Lucas wziął mnie pod swoje skrzydła, aby nakręcić kolejne „Gwiezdne wojny”. Dlatego też moja książka nie nosi tytułu „Moje życie z Terrym Pratchettem” – to historia dwóch nerdowatych facetów, którzy uczyli się pracować ze sobą. Zaufanie, jakim obdarzył mnie Terry, było prawdziwym błogosławieństwem. Z zazdrością myślę o sobie z przeszłości. Młodszy ja bawił się dobrze u boku Pratchetta, a ten starszy musi dziś ciężko pracować. (śmiech)

Rob Wilkins i Terry Pratchett w Sydney w Australii.

Czy można powiedzieć, że fantastyka i jej tworzenie stanowiły dla Pratchetta sposób na życie?

W niewyobrażalnym wręcz stopniu! Pisanie było dla niego najważniejsze i oddawał mu się kosztem wszystkiego, łącznie z rodziną i przyjaciółmi. To, co mówię, może się wydawać okrutne, ale nie sposób temu zaprzeczać. Przelewanie pomysłów na papier było dla Terry’ego stylem życia. Robił to z takim zacięciem, jakby przychodziło mu to bez wysiłku. Nawet u schyłku życia miewał dni, kiedy pisał rzeczy wspaniałe.

Demencja musi być wyjątkowo druzgoczącym ciosem dla twórczej osoby. Wiedziałeś, że musisz o niej opowiedzieć bez zawoalowania czegokolwiek?

Nie można było tego pominąć, zwłaszcza że choroba Terry’ego stała się w pewnym momencie także częścią i mojego życia. Nie chciałem niczego wygładzać, bo to byłoby obraźliwe dla innych osób cierpiących z podobnego powodu. Bywały dni, kiedy Terry nie był w stanie nic zrobić albo wciąż powracał do tej samej czynności. Na etapie przedostatniej jego powieści, „Para w ruch!”, było już naprawdę ciężko. Rękopis liczył już przeszło sto tysięcy słów, zanim zorientowałem się, że nie ma w nim żadnej fabuły, żadnej spójnej narracji. Mieliśmy tylko historię, która nie była historią – ciągle powtarzające się słowa. To zmierzało donikąd. W „Życiu z przypisami” mogłem jedynie opisać swoje doświadczenia z tych naprawdę trudnych dni.

Dostrzegasz wpływ Pratchetta na współczesną fantastykę?

Jak najbardziej! Mam szczęście pracować przy realizacji serialu „Dobry omen”, więc jestem w stałym kontakcie z Neilem Gaimanem. Sporo rozmawiałem z nim o inspiracji twórczością Terry’ego, a Neil przyznał, że chociaż sam pisze scenariusz do drugiego sezonu „Dobrego omenu”, który jest kontynuacją ekranizacji ich wspólnej powieści, to cały czas ma poczucie obecności Pratchetta. Jeśli tak mówi uznany pisarz, to o czymś to świadczy. Poza tym ludzie wciąż czytają książki Terry’ego, co jest najwspanialszym ukłonem w jego stronę. Tak, on wciąż inspiruje ludzi. Do lektury i do tworzenia.

A ty nie rozważałeś napisania powieści? Sukces książki mógł podziałać zachęcająco…

„Życie z przypisami” faktycznie radzi sobie świetnie i nieraz słyszę, że poza głosem Terry’ego można w nim znaleźć także i mój. Niewątpliwie działa to jak zachęta, ale wizja pisania powieści nieco mnie przeraża. Nie mam tej pewności siebie, jaką emanował Terry. Nie wiem, może cierpię na syndrom oszusta? Aczkolwiek… nigdy nie mów „nigdy”.

Powiedziałeś kiedyś, że jesteś zaskoczony, że nikt nie pyta cię o to w wywiadach, więc ja zrobię to teraz… Czy rzeczywiście sprasowałeś dysk twardy z nieukończonymi tekstami Pratchetta?

Absolutnie tak, dysk został rozjechany starym walcem parowym! Nigdy jednak nie odpowiem na pytanie o to, czy zrobiłem kopię danych. (śmiech) Słowa są dla mnie ważne i nie powinniśmy ich niszczyć, ale… nic więcej nie zdradzę. Co ciekawe, na dniach realizujemy projekt artystyczny, w ramach którego ten zmiażdżony dysk twardy zostanie zatopiony w żywicy. Zajmie się tym Kirsten Baskett, niesamowita artystka, która robi rzeczy szalone w najlepszym tego słowa znaczeniu. Tutaj np. możesz zobaczyć inną jej pracę (Rob pokazuje zdjęcie w swoim telefonie – dop. red.) – starą maszynę do pisania zatopioną w żywicy. Taki będzie ostateczny koniec dysku. Żartuję wprawdzie, że pewnie za sto lat ktoś i tak spróbuje dostać się do niego i wydobyć jakieś dane. Mam do powiedzenia jedno: Powodzenia! Będzie musiał jakoś przewiercić się przez kilka kilogramów żywicy. Swoją drogą, dzięki, że zadałeś to pytanie, bo dzięki niemu mogłem to wszystko opowiedzieć. (śmiech)

Rozmawiał: Sebastian Rerak


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady