Nieprzebrane baseny emocji – rozmowa z Kamilą Janiak, laureatką 16. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tomik poezji „miłość”

6 września 2023

Kamila Janiak dzieli czas pomiędzy literaturę, muzykę i rodzinę, a ostatnie kilkanaście miesięcy było dla niej szczególnie intensywne. Ten czas zdaje się ogniskować w „miłości”, szóstej książce poetyckiej warszawskiej autorki, którą w znacznej mierze zawdzięczamy inspiracji doświadczeniom macierzyństwa, a która przyniosła jej Nagrodę Literacką m. st. Warszawy.

Sebastian Rerak: Tomik „miłość” spotkał się z bardzo dobrym odbiorem. Nagroda Literacka m. st. Warszawy była dla ciebie zaskoczeniem czy też może po otrzymaniu nominacji liczyłaś na podtrzymanie dobrej passy?

Kamila Janiak: Ogólnie nominacje do jakichkolwiek nagród przyjmuję z zaskoczeniem. Zdaję sobie sprawę z tego, że działam w pewnej niszy. Tym bardziej cieszy mnie to wyróżnienie, jak i fakt, że dzięki niemu jestem w stanie dotrzeć do szerszej grupy odbiorców. Przyznam jednak, że siedząc na widowni w trakcie gali, wręcz liczyłam na to, że nie wygram, bo mam introwertyczny charakter. Wciąż chodziła mi po głowie myśl: „O matko, jeszcze będzie trzeba wyjść na scenę!”. (śmiech)

Dwa lata temu uhonorowano cię wrocławskim Silesiusem, teraz Nagroda Warszawy… Czujesz się związana z jakimś miejscem czy takie kryterium nie dotyczy cię jako autorki?

Chyba mnie to nie dotyczy, bo chociaż w moich tekstach pojawia się miasto, to jest ono bezimienne. OK, kilka wierszy dotyczy Warszawy, ale można zliczyć je na palcach jednej ręki. Generalnie opisuję duże miasto, a tym może być Wrocław, Warszawa, Poznań… Tak przynajmniej uważam, bo pochodzę z Warszawy, która niewątpliwie różni się od Wrocławia i sami mieszkańcy wyczuwają te różnice. Ale to już głębsza historia.

Powiedziałaś, że działasz w niszy. Ktoś mógłby powiedzieć, że poezja sama w sobie jest niszą…

Tak, jestem w niszy niszy. (śmiech)

Czy nagrody przekładają się zatem na większe zainteresowanie?

Zależy jak to zainteresowanie mierzyć. Nie znam wyników sprzedaży moich książek, a czy wzrosła liczba spotkań autorskich? Nieszczególnie. (śmiech) Na pewno w tym małym światku moje nazwisko stało się bardziej rozpoznawalne. Z perspektywy osoby, która siedzi w swojej jaskini i oprócz pisania robi milion innych rzeczy, trudno mi uczestniczyć w obiegu literackim. Teraz zajmuję się małym dzieckiem, wcześniej grywałam koncerty i wciąż nie mam czasu na udział w festiwalach itp. Dla mnie zatem nie zmieniło się wiele. Nadal piszę, nadal sprawia mi to satysfakcję, a o wzmożone zainteresowanie czytelników należałoby zapytać mojego wydawcę. (śmiech)

Twoje poprzednie tomiki miały w tytułach żarty, gry słowne, różne nawiązania… W przypadku „miłości” tytuł jest prosty i esencjalny. Czy to już sygnał, że ten tomik jest z jakiegoś powodu szczególny?

Mnie po prostu bardzo szybko wyczerpuje się forma. Ileż można wymyślać tytuły dziwne czy ironiczne? W przypadku ostatniej książki mogłam wymyślić kolejny w takim stylu, ale w kontrze do tej tendencji postawiłam na hasło poniekąd banalne. Mogła być „dusza” albo „śmierć” – jest „miłość”. Proste słowo, które brzmi zaskakująco intrygująco na tle wcześniejszych tytułów.

Brak jednak w książce najbardziej wyświechtanych wyobrażeń na temat miłości podsuwanych przez kulturę. Jest to, co niewidoczne. A niewidoczne, bo trudne, nierzadko brutalne… Ciemna strona uczucia.

Tak, nie byłabym sobą, gdybym nie pisała o ciemnej stronie. Taplam się w takich nastrojach i w nich czuję się bezpiecznie, choć pewnie brzmi to niepokojąco. Żadne uczucie nie jest jednak proste, nawet miłość. I może dobrze, że ma swoje mroczne aspekty, bo dzięki nim możemy bardziej docenić każdy promyczek światła. Bardzo chciałam o nich opowiedzieć, jest to temat niewystarczająco często poruszany. Może znajduje rozwinięcie w literaturze tematycznej czy popularnonaukowej, ale zazwyczaj miłość – zwłaszcza macierzyńska – traktowana jest jednostronnie, w sposób uproszczony, a wszelkie inne próby pisania o niej są deprecjonowane.

Ciemna strona nie oznacza zresztą czegoś złego czy gorszego. Każdemu zdarza się z nią zetknąć i trzeba mieć tego świadomość. To, że mówię o niej głośno, nie czyni ze mnie wariatki ani złej matki. Nie namawiam też do pławienia się w ciemności. Po prostu zwracam uwagę, że w życiu bywa różnie, a w pewnych sytuacjach trzeba szukać pomocy lub wsparcia.

Sama zostałaś niedawno matką. Nikt ze znajomych nie zaniepokoił się po przeczytaniu „miłości” i pytał, czy wszystko w porządku?

Znajomi są już przyzwyczajeni do tego, że piszę o takich rzeczach. (śmiech) Na pewno moje doświadczenia były kluczową inspiracją. Gdybym nie została matką, nie dotknęłabym w ogóle tego tematu. Trzeba także pamiętać, że podmioty i podmiotki nie są odwzorowaniem autora w skali 1:1. „Miłość” jest oparta na prawdzie, ale to – wielkie słowo – sztuka. Nie pamiętnik, lecz zebrane historie kobiet-matek. A że temat jest dla mnie świeży i bardzo intensywny, to postanowiłam o nim napisać. Już tak mam – jeśli coś jest intensywne, to o tym piszę. Ale obeszło się bez interwencji bliskich. (śmiech)

Piszesz o doświadczeniach macierzyństwa uwikłanego w różne sytuacje, ale także o śmierci i utracie. To rzeczy, o których ludzie woleliby nie myśleć na co dzień.

Tak, i w pewnym sensie także rzeczy banalne. W momencie, kiedy w moim życiu pojawiło się dziecko, wszelkie emocjonalne przeżycia uległy zwielokrotnieniu. Macierzyństwo otwiera nieprzebrane baseny emocji, które wcześniej pozostawały szczelnie zamknięte. Dlatego w tomiku znalazły się też inne sytuacje. W tym również miłość niedotycząca macierzyństwa sensu stricto. Zwróciłam uwagę na przykład na to, że po śmierci bliskiej osoby nie mówi się o miłości, choć to przecież żaden wstyd.

Nie odcinasz się przy tym od bieżących wydarzeń. Twój poprzedni tomik „Zakaz rozmów z osobami nieobecnymi fizycznie” zawierał odniesienia do pandemii. Na „miłość” z kolei pewne piętno odcisnęła chyba wojna na Ukrainie?

Zgadza się. Nie chciałam pisać o wojnie w sposób bezpośredni, bo… co ja o niej wiem? Czytam tylko relacje i nie mam w sobie dość pewności siebie, by poruszyć ten temat. Echa wojny na Ukrainie da się jednak znaleźć w tym tomiku. Jest to bowiem wydarzenie niepokojące nie tyko w wymiarze geopolitycznym, ale i w kontekście przeżywania codziennych rzeczy, powodujące dodatkowy stres i emocje. Kiedy piszę, wszystko, co do mnie dociera, zostaje przemaglowane przez moją wyobraźnię. Musi więc pojawić się w moich tekstach.

Kamila Janiak (fot. Dyba&Lach)

Intrygująca jest także okładka „miłości”. Gdyby te kobiety z karabinami miały na głowie chusty, wyglądałyby jak z jakiejś grafiki z Rożawy. Taki zgoła rewolucyjny klimat.

Z okładką wiąże się dość zabawna historia. Rozmawiałam na jej temat z Piotrem Zdanowiczem z Wydawnictwa WBPiCAK, a że mam w tym względzie dużą dowolność, to podsyłałam mu inspiracje. Kiedyś mój mąż dla żartu pokazał mi plakat bollywoodzkiego filmu z lat 80. „Lady Terminator”, przedstawiający kobietę w skórze trzymającą wielki karabin. Z początku uznałam, że zwariował, ale potem przyszło mi do głowy, że można podjąć jakąś fajną zabawę z tym plakatem. Tak też pomnożyliśmy bohaterkę i wymazaliśmy jej twarz, żeby nie sugerowała nikogo konkretnego, bo może to być dowolna kobieta. Okładka przypomina, że wszystkie toczymy jakąś walkę. W wielu znaczeniach tego słowa.

Niektórzy czytelnicy piszą w internecie, że „miłość” bywa szokująca. Owszem, nie ucieka od naturalizmu, ale nie jest to też gore. Ludzie przywykli do przeestetyzowania w poezji?

Mnie takie opinie nie przeszkadzają. Faktycznie, nie omijam naturalizmu i pewne rzeczy mnie nie szokują. „Miłość” może być brutalna dla czytelników pozbawionych wyobrażeń na temat porodu i macierzyństwa. Czy jest szokująca? Raczej po prostu prawdziwa. Taka jest jednak moja estetyka.

A czy twoje doświadczenia muzyczne wpływają na to, jak piszesz, na przykład jeśli chodzi o operowanie rytmem?

Parokrotnie ktoś zadał mi to pytanie, ale nie potrafię na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Muzyka na pewno ma na mnie wpływ, ale raczej podświadomy. Uwielbiam rytm, uwielbiam perkusję… Może czytelnik jest w stanie to wyczuć. Istotnie w moich wierszach pojawiają się powtórzenia mogące mieć muzyczno-piosenkowy posmak, ale nie zastanawiałam się nad tym.

Może także w kwestii kondensacji przekazu? Maksimum treści w krótkiej formie.

Bardzo lubię taki przekaz, czuję się świetnie, pisząc w ten sposób. Kiedyś mówiło się na to „wywalanie waty z tekstu”. Jestem za!

A piszesz coś aktualnie?

Cały czas piszę, nie mogę przestać, choć czasami chciałabym. Kończę właśnie kolejną książkę poetycką, która prawdopodobnie ukaże się w przyszłym roku nakładem Warstw. Na swój finisz czeka też rzecz prozatorska, nad którą zaczęłam pracę dwa lata temu, ale urodzenie dziecka skomplikowało mi trochę plany. Miałam taką fantazję, że będę pisać, spełniając się jednocześnie jako matka, ale nie jest to takie proste. (śmiech) W każdym razie ta książka powinna być gotowa w przeciągu roku.

A co to za książka?

Wydawca nazywa ją literaturą grozy, choć to duże uproszczenie. Nie piszę o wampirach. (śmiech) Ogólnie rzecz trudna do sklasyfikowania. Porównałabym ją do filmów z serii „Oszukać przeznaczenie”, przy czym u mnie ono nie pozwala się oszukać. Albo do „Funny Games”! Widziałeś austriacką wersję? No to coś w ten deseń.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: mat. prasowe

Wywiad powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: wywiady