Moje ulubione książki najczęściej stoją na gatunkowych rozdrożach – wywiad z Diane Setterfield, autorką „Była sobie rzeka”
Diane Setterfield w powieści „Była sobie rzeka” stworzyła wielowymiarową, pełną zagadek historię na wzór dziewiętnastowiecznych, wiktoriańskich klasyków. Rozmawiamy z autorką o tym, w jaki sposób tworzy i skąd czerpie inspiracje, a także o jej kobiecych bohaterkach.
Tomasz Miecznikowski: Co pani myśli o dzisiejszej literaturze popularnej w rodzaju domestic thrillerów, w których mamy tak wiele zaginionych kobiet i dzieci? Czy „Była sobie rzeka” w jakiś sposób wpisuje się w ten nurt?
Diane Setterfield: Powieści potrzebują suspensu i napięcia. Coś musi być postawione na szali. Coś, co ma największe znaczenie i będzie istotne dla każdego czytelnika. Nawet jeśli nie wszyscy z nas są rodzicami, nawet jeśli nie planujemy nimi zostać, to przecież wszyscy byliśmy dziećmi i kto z nas nie pamięta obawy przed zgubieniem się i dewastującego uczucia strachu przed byciem nieodnalezionym? To podstawowe lęki i podejrzewam, że dlatego są one tak często wykorzystywane przez pisarzy.
Nie czytałam zbyt wielu domestic thrillerów, ale te, które znam, wywierają silny wpływ, opierając się na łączeniu tego, co jest nam znajome, z czymś przerażającym. Mam nadzieję, że „Była sobie rzeka” w jakimś stopniu przynależy do tego gatunku.
Moje ulubione książki najczęściej stoją na gatunkowych rozdrożach. Dla mnie jako czytelniczki książką idealną byłby szpiegowski thriller w scenerii realizmu magicznego, który jednocześnie byłby medytacją na temat upływającego czasu z domieszką miłosnej historii najlepiej umiejscowionej w przeszłości. Nie miałabym też nic przeciwko kilku nawiązaniom do klasycznych mitologii i jakiemuś duchowi potrafiącemu bez dwóch zdań podrasować każdą opowieść… Sama więc oczywiście bardzo chętnie korzystam z wielu gatunków, pisząc moje historie.
Ile czasu trwała praca nad książką?
Pięć lat myślenia nad nią, a następnie pięć lat pisania. Chociaż pomysł utopionego dziecka, które powraca do życia, tkwił w mojej głowie od czasów dzieciństwa.
Czy do powieści z tak wieloma bohaterami potrzebny był szczegółowy plan pracy?
Wcale! Pisanie przypomina mi tworzenie patchworkowej kołdry. Zszywam setki skrawków materiału bez żadnego konkretnego wzoru, w całkowicie losowy sposób. Kiedy każda większa łata jest gotowa, wrzucam ją do worka. Gdy worek wygląda na zapełniony, wyciągam łaty i staram się stworzyć z nich zadowalający wzór. Przez długi okres czasu wydaje się to niemożliwe i zaczynam żałować, że nie jestem pisarką, która działa według planu, i zastanawiam się, czy może nie jest jeszcze za późno, by rozpocząć inną karierę. Generalnie, będąc w tym punkcie, wrzucam wiele z tych łat gdzieś na dolną półkę kredensu, ponieważ wydają się do niczego nie pasować. Następnie tworzę wiele kolejnych łat. Po drugim, trzecim, czwartym podejściu wzór zaczyna wyglądać trochę lepiej. W końcu (po osiemnastym bądź dziewiętnastym podejściu) mam coś, co wygląda w porządku, i zaczynam łączyć to w całość. W jakiś sposób te końcowe połączenie wszystkich elementów działa i docieram do punktu, w którym mogę powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowana.
Którego z bohaterów „Była sobie rzeka” lubi pani najbardziej?
Jak każdy pisarz lubię te postacie, których tworzenie przychodzi mi najłatwiej i które wymagają najmniej poprawek. W „Trzynastej opowieści”, mojej pierwszej książce, taką postacią była guwernantka Hester. W „Była sobie rzeka” moim ulubieńcem jest mały Ben, syn rzeźnika.
Czy oprócz fotografa Henry’ego Daunta inni bohaterowie także mieli odpowiedniki w rzeczywistości? Czy na przykład ktoś taki jak czarnoskóry Robert Armstrong mógł żyć i funkcjonować w czasach wiktoriańskich w taki sposób, jak w „Była sobie rzeka”?
Mój dziadek, który głodował przez większość dzieciństwa, miał zwyczaj mówić podczas posiłku: „Prędzej sam umarłbym z głodu, niż pozwolił, żeby dzieciom czegoś zabrakło”, i postanowiłam oddać hołd jego dobroci i hojności poprzez wstawienie tych słów do książki. To właśnie w odniesieniu do Roberta Armstronga, który nie potrafi znieść cierpienia dziecka ani zwierzęcia, wypowiadane są te słowa. Mogę więc powiedzieć, że w całej swej dobroci jest on odpowiednikiem mojego dziadka.
To pierwszy raz, kiedy świadomie postanowiłam zrobić coś takiego – zazwyczaj wymyślam wszystko od podstaw, bez zapożyczeń z rzeczywistego świata. Oczywiście w innych aspektach Armstrong nie przypomina mojego dziadka. Jest farmerem mieszanej rasy, który stał się wyrzutkiem dla obu swoich rodzin, ale jednocześnie zaznał przewagi ekonomicznej, której w innym przypadku by nie miał. Ostatnie badania epoki pokazały, że populacja ras mieszanych Wielkiej Brytanii w czasach wiktoriańskich była w rzeczywistości bardziej zróżnicowana, niż powszechnie sądzono. Czytałam interpretację „Wichrowych Wzgórz” sugerującą, że Heatcliff mógł być czarnoskórym mężczyzną lub Mulatem, i według mnie to dość przekonujący argument.
Skąd pomysł na wykorzystanie w powieści bardzo ważnych dla fabuły elementów naukowych? Czy w ten sposób starała się pani uchwycić moment graniczny między starymi a nowymi czasami w obrazie nakreślonego świata?
Myślę, że odczuwałam potrzebę pokazania, że wcale nie ma dużej granicy między naukowym myśleniem a innymi, tradycyjnymi sposobami objaśniania świata i człowieczeństwa. Wpadłam na pomysł olbrzymiego powieściowego tygla zawierającego w sobie baśnie, biblijne przypowieści, ludowe podania i przesądy, opowieści niesamowite, które miały być umieszczone obok naukowego sposobu rozumienia świata i ludzkiej natury. Bowiem to wszystko razem jest wynikiem ludzkiej ciekawości, pragnienia zrozumienia ludzkich doświadczeń i ułożenia ich w jakimś określonym porządku, by ujrzeć pewien wzorzec.
Chciałam wiedzieć, czy można sobie wyobrazić społeczność, w której koegzystują te różne sposoby porządkowania wiedzy o świecie. Epoka wiktoriańska jest tak fascynująca, ponieważ chrześcijaństwo wciąż było silne, wciąż wierzono w czary, przesądy cieszyły się popularnością, a w tym samym czasie nauki Darwina zaczynały być znane już poza wąskimi akademickimi kręgami, a w USA rozwijał się nowy rodzaj badań, który później zaczął być określany mianem psychologii. Tak często te różne sposoby patrzenia na świat są przedstawiane jako będące ze sobą w konflikcie, a ja chciałam napisać łączącą je historię, która pokazałaby, że u podstaw tych wszystkich odmiennych poglądów leży ten sam ludzki impuls – by zrozumieć. Kiedy ostatnio przeczytałam ponownie fragment, w którym Rita w naukowy sposób wyjaśnia tajemnicę powracającego do życia utopionego dziecka, byłam bardzo zadowolona, że zaczęła od słów „Dawno, dawno temu…”.
Wśród lektur wymienionych na końcu książki w tekstach źródłowych są tylko te z literatury faktu, poświęcone Tamizie. A którymi powieściami z epoki wiktoriańskiej inspirowała się pani najmocniej, tworząc „Była sobie rzeka”?
Kiedy byłam nastolatką, czytałam powieść „Młyn nad Flossą” George Eliot, która dzieje się nad rzeką. Ta lektura wywarła na mnie olbrzymi wpływ i chociaż nie przeczytałam jej ponownie od tego czasu i mam jedynie mgliste wspomnienie fabuły, założę się, że umiejscowienie jej nad wodą ma coś wspólnego z „Była sobie rzeka”. I jest też oczywiście Dickens! Myślałam o stworzonych przez niego dziecięcych bohaterach, gdy pisałam o Benie, synu rzeźnika. To pomniejsza postać, ale uwielbiałam o nim pisać. Ben bierze głęboki oddech przed rozpoczęciem swojej wypowiedzi, a potem zaczyna mówić bez przerw, dopóki nie wyrzuci z siebie wszystkiego, co ma do powiedzenia. Prawdą jest, że inspirację trudno wskazać w oczywisty, jednoznaczny sposób. Przez lata czytania miałam do czynienia z tysiącami książek i wiele z nich poszło w zapomnienie – przynajmniej na podstawowym poziomie mojej świadomości – lecz podejrzewam, że i one mają wpływ na to, co piszę.
„Była sobie rzeka” jest powieścią nastrojową i pełną malowniczych opisów. Czy wyobrażała ją pani sobie na ekranie? Jeśli tak, czy wolałaby pani obejrzeć film, czy serial na podstawie swojej książki?
Prawa do ekranizacji zostały sprzedane Kudos, firmie producenckiej odpowiedzialnej za „Broadchurch” i wiele innych seriali. Moja książka jest przepełniona historią, która ma wiele zwrotów i zmian, i właśnie w tym tkwi przyjemność z jej odbioru. Przerobienie jej na dziewięćdziesięciominutowy film oznaczałoby uproszczenie fabuły i utratę wielu szczegółów, które pokochali czytelnicy. Dlatego jestem szczęśliwa, że ma powstać serial. W ten sposób cała historia i jej postacie będą mogły rozwijać się na przestrzeni wielu odcinków.
Lily White i Helen Vaughan wyglądają na typowe wiktoriańskie postacie kobiece w przeciwieństwie do Rity Sunday, która wydaje się mieć zupełnie odmienne usposobienie. Czy celowo nadała jej pani bardziej, jakby się zdawało, nowoczesny wizerunek? Jeśli tak, to dlaczego?
Kobiece bohaterki! To jedno z największych wyzwań dla pisarzy powieści historycznych. Po pierwsze autor nie może zapomnieć o odbiorcach, dla których pisze. Czytelnicy w XXI wieku mają sporo racji, nie znajdując upodobania w dickensowskich bohaterkach z ich uległą i infantylną naturą. Jednak to tylko jeden z przykładów kobiecości, które możemy znaleźć w powieściach z tamtych czasów. Ja zawsze preferowałam energiczne i inteligentne kobiety z książek Wilkiego Collinsa, takie, które trzymały wodze przeznaczenia w swoich rękach.
Zgadzam się, że w mojej książce Lily White jest najbliżej archetypicznej, wiktoriańskiej ofiary. Zastraszona na skutek tragedii z jej wczesnych lat, stanowi łatwą zdobycz dla złoczyńcy. Jednak jestem na tyle optymistyczna w temacie ludzkiej natury, że wierzę, iż nawet w najmocniej ujarzmionej duszy zawsze istnieją zakamarki, w których kryje się wytrzymałość. W Lily jest coś więcej niż tylko wrodzony lęk. Przecież szuka wyjścia z sytuacji do tego stopnia, że umieszcza swoje skromne oszczędności w miejscu, którego nikt inny nie znajdzie. I na koniec, kiedy jest taka potrzeba, znajduje w sobie odwagę. Mimo przerażenia wodnym żywiołem przełamuje strach, by uratować inną, biedną istotę.
Co do Heleny Vaughan, to czy jej postać jest rzeczywiście tak typowa? Tak, poślubiła zamożnego mężczyznę i żyje w jednym z lepszych domów w okolicy, ale przecież urodziła się jako jedyna córka ekscentrycznego wdowca, który wychował ją na piratkę. Spędziła swoje dzieciństwo, szalejąc, a ojciec sam nazywał ją piratką. Jest piękna i młoda, a kiedy widzimy ją po raz pierwszy, znajduje się w żałobie, ale tylko dajmy jej wejść do łódki, od razu zobaczymy, że na wodzie, w swoim żywiole, jest równie silna jak każdy mężczyzna.
No i Rita… Zajęło mi trochę czasu wymyślenie okoliczności, które stworzyłyby taką postać jak Rita w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku. Naukowiec, osoba o niezależnych poglądach, kobieta zdeterminowana odrzucić ideę małżeństwa, by skupić się na karierze zawodowej. Po pierwsze, musiałam pozbyć się jej rodziców, których silny wpływ ujarzmiałby jej niekonwencjonalną naturę, i dlatego zrobiłam z niej sierotę. Następnie musiałam dać jej wykształcenie naukowe. Szkolenie medyczne w przyklasztornym szpitalu rozwiązało ten problem. Potem musiałam zapewnić jej środki do życia. Najpierw dałam jej pracę, a następnie niecodzienny i niespodziewany spadek. Taki ciąg zdarzeń wymieniony wprost, jak teraz, może się wydać mało wiarygodny, ale na tym polega zadanie pisarza, aby coś mało prawdopodobnego uczynić przekonującym, dzięki czemu niemożliwe wyda się czymś nieuniknionym. W epoce wiktoriańskiej nie mogło być wielu kobiet podobnych do Rity. Jest wyjątkowa po pierwsze dzięki swej intelektualnej błyskotliwości, a po drugie przez ten niesamowicie mało prawdopodobny zbieg niecodziennych przypadków… Ale właśnie w tym miejscu znajduje się powieść, na styku rzeczy, gdzie spotykają się skrajności, gdzie nieprawdopodobne zbliża się do niemożliwego, niemal się dotykając.
Rozmawiał: Tomasz Miecznikowski
fot. Susie Barker
Kategoria: wywiady