Ilekroć przechodzę koło jakiejś starej chałupy, robię mały urbex – rozmowa z Maciejem Sieńczykiem

1 lipca 2023

Napisać, że twórczość Macieja Sieńczyka jest specyficzna i odrębna, to jak nie napisać niczego. Rozpoznawalne w każdej kresce ilustracje i pełną absurdu narrację artysta zaprzęga do snucia historii, w których surrealny żart przybiera sowizdrzalską mimikrę sztuki naiwnej. Nie inaczej jest w przypadku nowego dzieła Sieńczyka, powieści graficznej „Spotkanie po latach”, które właśnie ukazało się na rynku nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Sebastian Rerak: Mieszkasz nadal w tym samym miejscu, co dziesięć lat temu?

Maciej Sieńczyk: Tak, wciąż mieszkam na warszawskiej Pradze w starej kamienicy z 1928 roku.

W wywiadzie z 2013 roku powiedziałeś, że co rusz ktoś w tym domu umiera. Śmiertelność nadal jest tak wysoka?

Nie, unormowała się. Chyba wymieniło się pokolenie. Pewnie lokatorzy znowu zaczną umierać za piętnaście-dwadzieścia lat, ale na razie jest spokój.

Dopytuję, bo „Spotkanie po latach” wydaje się opowieścią o ludziach, którzy odchodzą. Nawet kiedy twoi bohaterowie coś wspominają, to są to historie sprzed kilkudziesięciu lat.

W pewnym sensie świat przeszłości wydaje mi się bardziej interesujący niż to, co otacza mnie obecnie. Lubię opierać opowieści na wspominkach czy przeczytanych historiach z dawnych lat. Nie jestem na bieżąco. Aczkolwiek sam tytuł „Spotkanie po latach” nie ma związku z tym, że jestem unurzany w przeszłości.

Wiem, że często inspirujesz się snami. Nowe historie też zostały w jakimś stopniu wyśnione?

W mniejszym niż w przypadku moich wcześniejszych książek. Kiedyś sny były moim głównym źródłem inspiracji, teraz czerpię po prostu z tego, co przychodzi mi do głowy, a więc ekscentrycznych pomysłów albo historyjek zasłyszanych gdzieś na mieście. W „Spotkaniu po latach” jest np. taka scena, w której bohaterowie jadą autobusem pełnym śmierdzących meneli. To akurat rzecz inspirowana życiem, bo w Warszawie zawsze pełno jest jakichś pijaków, którzy spożywają alkohol i strasznie cuchną. Co jest trudne do zniesienia zwłaszcza latem.

Ktoś, kto nie zna twojej twórczości, gotów jeszcze googlować w poszukiwaniu informacji o rzeczach, które opisujesz, na przykład o skafandrze Maria albo dziadku z chmur.

Dziadek z chmur to taki mój wymysł jeszcze z czasów przedszkolnych, kiedy roiłem sobie o istotach żyjących w chmurach. Skafander Maria jest z kolei reminiscencją dawnych pasji technicznych, które i dzisiaj czasem we mnie eksplodują, każąc mi konstruować jakieś maszyny. Nadal zresztą kupuję stare książki o technice, nierzadko dla ciekawych okładek, a w przeszłości miałem sporą kolekcję czasopism w rodzaju „Młodego Technika” i „Horyzonty Techniki”.

Aaa, przypomniała mi się jeszcze jedna ważna inspiracja! Otóż zasysam historie od ludzi, których spotykam. Kiedyś na spotkanie autorskie przyszedł pewien dziadek, który niesłychanie mnie krytykował, bo nie podobały mu się moje rysunki. Znalazł się na widowni chyba tylko dlatego, że był takim abonamentowym widzem. W każdym razie zaprosiłem go do kawiarni, bo dopiero za godzinę czy dwie miałem pociąg powrotny. I kiedy tak siedzieliśmy, on zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie. Między innymi wspomniał incydent, podczas którego wpadł do kadzi z wrzątkiem i – tu cytuję – mało mu się kutas nie ugotował. Z kadzi wyciągnęła go dopiero jego babka, a następnie wylała na niego żółtka z kopy jaj. I to go uratowało!

Wiele z opowiastek ze „Spotkania po latach” brzmi jak legendy miejskie.

Legendy miejskie krążą obok mnie, są inspiracją, ale nie przenoszę ich do komiksów w skali 1:1. Znasz tę o facecie, który uciekał przed goniącym go samochodem?

Chyba nie.

Otóż pewien facet jechał wiejską drogą, gdy nagle napotkał na konar blokujący przejazd. Wysiadł, usunął konar, wrócił do auta i pojechał dalej. W pewnym momencie zauważył, że goni go inny samochód i mruga światłami. Po wielogodzinnej ucieczce dojechał do miasta, gdzie zatrzymał się na światłach. Wtedy z tylnego siedzenia wyskoczył mu jakiś człowiek i uciekł. Okazało się, że wiózł jakiegoś tajemniczego osobnika, który wsiadł do wozu, gdy usuwał z drogi korzeń, a kierowca drugiego samochodu usiłował go ostrzec.

Inna legenda, którą lubię, to oczywiście historia o sławetnej czarnej wołdze. Ale to już są rzeczy, do których nie sięgam, bo są zbyt dobrze znane.

„Spotkanie po latach” to właściwie taka graficzna ballada. Sporo w niej ludowości.

Rzeczywiście trochę tak jest. Jestem kolekcjonerem ludowego piśmiennictwa i tandetnych przyśpiewek. Stąd w książce pojawiają się wierszyki inspirowane różnymi jarmarcznymi wydawnictwami. Korekta nawet protestowała przy jednej ze scen, w której bohater deklamuje wiersz. Zwrócono mi uwagę, że w wersie „Tak samo błyszczą nasze oczy i wznoszą się do góry” pojawia się pleonazm, bo przecież nie można się wznosić w dół. Odparłem, że to nawiązanie do modlitewnych pieśni sprzed lat, które układali prości ludzie, niezaprzątający sobie głowy gramatyką. Jako ludowa przyśpiewka został więc zaakceptowany, nawet pomimo niepoprawności.

Jednocześnie zdarza ci się przełamać rzewny nastrój jakimś fekalnym żartem. A to ktoś narobił w gacie, to ktoś inny jadł włosy z odbytu…

Nie wiem, dlaczego miałem akurat taką fazę fekalną. (śmiech) Mniejsza już o specyfikę żartu, ale zawsze służy on tworzeniu kontrapunktu. Przerzucam uwagę czytelnika lub nastrój opowieści z rzeczy poważnych na takie zbijające z tropu.

Przyznajesz, że rysowanie to dla ciebie czynność bardzo wyczerpująca, a „Spotkanie po latach” jest zdecydowanie najobszerniejszą z twoich powieści graficznych. Jak wiele kosztowała cię wysiłku?

Pięć lat pracy. Rysowanie jest dla mnie nudną czynnością. Nie wiem jak inni, ale ja nie doświadczam radosnej pasji tworzenia. Kiedy mam już jakiś pomysł, to zaczynam od oglądania albumów, żeby natchnąć się dobrymi rysunkami, poprawnymi graficznie i anatomicznie. Dopiero kiedy już się natchnę, przystępuję do pracy. No i trwa to wiele godzin. W międzyczasie włączam sobie jakąś muzykę albo audiobooka, żeby nie paść trupem w trakcie. Jak zatem widzisz, nie jest to nic pasjonującego.

Muszę też wspomnieć, że podstawą moich wcześniejszych powieści graficznych były komiksy, które tworzyłem dla miesięcznika „Lampa”. Gdy już natłukłem ich wystarczająco dużo, to powstawał z nich album. Tymczasem „Lampa” upadła, a ja zostałem z trzydziestoma stronami nowych komiksów i wieloma pomysłami na kolejne. Nie mając timingu wydawniczego ani nawet perspektywy publikacji, pracowałem więc dalej bardzo mozolnie. Przełom nastąpił dopiero po podpisaniu umowy z Wydawnictwem Literackim. A zatem z tych pięciu lat dopiero dwa ostatnie upłynęły mi na w miarę systematycznej pracy.

Nie ma już „Lampy”, ale są inne przyjazne komiksowi tytuły…

Jest „Relax”!

A nawet dwa konkurencyjne. Nie szukałeś możliwości publikacji w którymś z nich?

Z któregoś z „Relaksów” dostałem propozycję narysowania czegoś… a może napisania? Albo jednego i drugiego? W każdym razie nie miałem czasu, bo robiłem „Spotkanie po latach”, a teraz będę pisać powieść niemającą nic wspólnego z komiksem.

Jak ogólnie wygląda twoja relacja z obiegiem komiksowym?

Nie mam żadnej relacji z tym obiegiem. Jeśli już coś łączyło mnie z jakimś środowiskiem, to raczej z tym stricte literackim. Celuję też bardziej w czytelnika książek niż komiksów jako takich.

Podobno nie inspirujesz się innymi artystami?

Jeśli chodzi o tworzenie opowieści, to faktycznie tak jest. Nadal jednak czerpię z innych w kwestii techniki. Lubię dawnych artystów z XVI i XVII wieku – Dürera, Grünewalda, Caspara Davida Friedricha. Podpatrywanie ich dzieł pomaga mi w rysowaniu, ręka staje się pewniejsza.

W „Spotkaniu po latach” bohaterowie trafiają między innymi do hali pełnej skotłowanych ubrań i do szopy wypełnionej papierami. To echa miejsc, które odwiedzałeś w poszukiwaniu różnych artefaktów?

Cały czas je odwiedzam! Ilekroć przechodzę koło jakieś starej chałupy, to zawsze wchodzę do środka i robię sobie mały urbex. Kiedy jeździłem na spotkania autorskie na Śląsk, nieraz przechodziłem przez płot, omijałem ochroniarzy i wchodziłem do fabryk. Miejsca, o których wspomniałeś, są więc reminiscencją moich ciągot do penetracji pustostanów i obiektów przemysłowych. Zazwyczaj nic w nich nie ma. Czasem znajdę starą łyżkę, to znowu natrafię na legowiska jakichś zbiegów z więzienia, (śmiech) a zazwyczaj po prostu robię zdjęcia.

Wszelkich staroci trzeba dziś szukać na dziko? Rynek obrotu nimi się sprofesjonalizował?

W Warszawie istnieją dwa targi, z czego na jednym z nich – na Olimpii – handluje się takimi dziadowskimi rzeczami. Nie byłem tam wprawdzie od kilku lat, ale swego czasu byłem maniakiem tego miejsca. Rynek trochę się sprofesjonalizował za sprawą Olx i Allegro oraz handlarzy i antykwariuszy, którzy te dziadowskie targi infiltrują.

Rozumiem, że twoja pasja kolekcjonerska przystopowała? Skupiłeś się wyłącznie na wydawnictwach drukowanych?

A skąd wiesz?

Domyśliłem się.

Kiedyś faktycznie jeździłem na te targi. Wstawałem o piątej rano i chodziłem z latarką pośród innych cwaniaków. Przyjeżdżali ubodzy ludzie albo czyściciele piwnic i wyrzucali z worów rzeczy, a ja w tym buszowałem i czasem wyławiałem jakiś – w moim mniemaniu – skarb. Kiedyś miałem nawet pomysł, żeby nawiązać kontakt z ludźmi sprzątającymi mieszkania po zmarłych. Pewnie sami biorą dla siebie pieniądze spod poduszki albo jakieś termomiksy, (śmiech) ale resztę pakują do worków i wywożą na śmieci. Zaniechałem tego jednak, bo i bez tego zdążyłem zawalić mieszkanie gratami aż po sufit. Ciężko teraz przejść, jest jak w łodzi podwodnej. Uznałem, że to droga donikąd, i przestałem odwiedzać targi, bo wszystkiego i tak nie da się wyzbierać. Poza tym mieszkanie mam małe, nie chcę, żeby wyglądało jak jama starego schizofrenika. Ograniczyłem pasję do druków – plakatów, ulotek itp.

Maszyna do kolorowania obrazków konstrukcji Macieja Sieńczyka.

Wiem, że zbierasz też naklejki-samoróby z dziwnymi przekazami.

Tak, to także bardzo szeroka dziedzina moich zainteresowań, czyli tzw. obłąkalia. Zbierałem naklejki z hasłami wypisywanymi przez ludzi znajdujących się ewidentnie na pograniczu szaleństwa, gromadziłem je w segregatorach. W Warszawie ten proceder już się jednak zakończył. Nie wiem dlaczego, chyba zabrakło wariatów. W każdym razie naklejki zniknęły, a wraz z nimi wszystkie te manifesty. Mam też sporo publikacji o obłąkanych i uprawianej przez nich sztuce – jakieś albumy, katalogi ze szpitali itp., ale to też ograniczam, bo nie mam miejsca. Skupiłem się na drukach użytkowych z epoki PRL.

Coś ciekawego wpadło ci ostatnio w ręce?

Wczoraj przyszła ulotka „Azotox niszczy robactwo domowe”.

Kiedyś w MOCAK-u wystawiono zbiór zeszytów pewnej kobiety, która przez 57 lat zapisywała w nich każdą czynność…

O kurde!

Pomyślałem, że to by cię zainteresowało.

No zdecydowanie, super sprawa! Mam taki zeszyt, a właściwie kalendarz, w którym ktoś zapisywał wszystko, co kupił – czekoladki, plaster, kartofle itd. Ale co innego jeden zeszyt, a co innego wieloletnia kolekcja.

Wspomniałeś, że pracujesz teraz nad książką prozatorską. Możesz powiedzieć coś więcej na jej temat?

Jakiś czas temu znalazłem w swoich zbiorach kasetę magnetofonową. Nagrałem na nią kiedyś coś, co miało być słuchowiskiem, ale przerodziło się w luźną rozmowę z ówczesnym sąsiadem. Ten facet już nie żyje, poznałem go jako dziecko i niedługo potem został moim przyjacielem i poniekąd mentorem. Był nietypowym pijaczkiem – bardzo inteligentnym człowiekiem, który miał taki feler, że za żadne skarby nie chciał pracować. Stał się dla mnie przewodnikiem po literaturze, muzyce itd.

Na podstawie nagrania z kasety opisuję teraz jego historię. Nie będzie to stricte powieść, bo zamierzam wykorzystać kwestie padające w naszej rozmowie i opatrzyć je gigantycznymi przypisami, będącymi de facto moimi wspomnieniami. Taka – nazwijmy to – powieść hybrydowa.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. archiwum Macieja Sieńczyka


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady