Działam jak amerykański czołg – wywiad z Krzysztofem Skibą

27 lipca 2021

Muzycy różnie radzili sobie z chudymi miesiącami pandemii, w trakcie których wszystkie sceny pozostawały zamrożone. Krzysztof Skiba, frontman grupy Big Cyc, skupił się na pisaniu felietonów oraz na stand-upach dla mniej licznej publiczności. Plon covidowej publicystyki doczekał się właśnie zebrania w formie książki. „Polska bez gaci”, bo taki tytuł nosi wydawnictwo, posłużyła za pretekst do naszej rozmowy ze Skibą, w której z premedytacją nie rozmawialiśmy praktycznie w ogóle o muzyce.

Sebastian Rerak: Tytuł twojej poprzedniej książki „Ciągle na wolności” nabrał jakiś czas temu złowieszczego znaczenia. Czy twoje przygody z wymiarem sprawiedliwości znalazły w końcu finał?

Krzysztof Skiba: I tak, i nie. Po tym, jak zamieściłem pewien wpis na Facebooku, wytoczono mi cztery procesy z paragrafu 212, który jest dziś de facto paragrafem politycznym. Była to konsekwencja mojego konfliktu z TVP, i to nie tylko z samą instytucją, bo o zniesławienie oskarżyli mnie prezes Jacek Kurski oraz kilku dziennikarzy. Ewidentnie chciano mnie zastraszyć, podczas gdy ja skorzystałem jedynie z konstytucyjnego prawa do wyrażania opinii. Trzy procesy już wygrałem – umorzono je, bo zarzuty były bezzasadne.

Pytam także dlatego, że ciekawi mnie, czy któryś z felietonów zebranych w „Polsce bez gaci” odbił się równie szerokim echem.

Procesów na razie nie ma, ale pewnie dlatego, że nikt nie chce spędzać połowy życia na sądowych korytarzach. W książce znalazły się jednak prawdziwe hity, czyli najbardziej entuzjastycznie przyjęte felietony. Niektóre z nich miały po kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy wyświetleń, a zdarzały się i takie, które przeczytano blisko dwa i pół miliona razy. Większość z nich zamieściłem w necie, chociaż jest tu także kilka wcześniej niepublikowanych. Oczywiście „Polska bez gaci” nie rości sobie pretensji do opisania czasów, w jakich żyjemy. Jest to po prostu wybór moich satyrycznych tekstów, niepozbawionych jednak gorzkiej refleksji czy radykalnych ocen. Rzeczywistość codziennie generuje sytuacje godne uwagi, a ja opisałem te, które uznałem za ciekawe i zabawne. Satyrycy – a uważam się za jednego z nich – mają dziś ręce pełne roboty.

Siłą rzeczy nie mogłeś w trakcie pandemii występować z zespołem, więc skoncentrowałeś się na działalności performersko-literackiej. Zamierzasz dalej poświęcać się jej z taką intensywnością czy zejdzie ona na drugi plan, kiedy Big Cyc zacznie na nowo koncertować?

Ja działam jak amerykański czołg, który pokonuje wszystkie przeszkody. Masz rację, uaktywniłem się bardzo jako felietonista. Kiedyś zamieszczałem w sieci najwyżej dwa dłuższe teksty tygodniowo, a poza tym wrzucałem jakieś żarty, relacje z koncertów czy zdjęcia zza kulis. W trakcie pandemii, gdy wszyscy byliśmy uwięzieni w domach, narzuciłem sobie takie tempo, że codziennie wychodził mi spod rąk wpis o charakterze felietonu. Niewątpliwie było to ciekawsze od postu na temat bolącej nogi czy sałatki jarzynowej, którą właśnie zjadłem. Może zabrzmi to górnolotnie, ale przyjąłem zgoła pozytywistyczną misję analizowania tego, co dzieje się dookoła. Kiedy nagle doświadczyliśmy chwilowego końca świata, a wielu ludzi popadło w depresję, uznałem, że moją rolą w kosmosie jest pocieszanie innych. Wynajdowałem więc luki w rzeczywistości, które można było załatać zabawnym komentarzem. Wygląda na to, że cel został osiągnięty, sądząc po komentarzach takich jak te (czyta z obwoluty książki – przyp. red.): „Pięknie się czyta, lubię ten poziom humoru zakrapianego ironią i inteligentną szyderą”, „Zrobił mi pan dzień” czy „Bardzo śmieszne to, co Pan pisze, ale jak tak się zastanowić, to w sumie smutne”.

Z natury jestem optymistą, więc nawet w tych paranoicznych realiach starałem się znaleźć coś zabawnego. Szybko jednak zarzuciłem styl pocieszyciela i skupiłem się na rasowej publicystyce, czasem bardzo poważnej, i także ją znajdziemy w książce. Walczę z opinią śmieszka, bo chociaż nie stronię od żartów, to pod warstwą humoru zawsze kryje się u mnie głębsza treść. Taki wybieg jest w pewnym sensie pułapką na czytelnika – zachęca go do czytania, aby przedstawić mu poważne sprawy. Jak mawiali klasycy, felieton jest formą łączącą treści poważne z niepoważnymi.

Masz jakieś inspiracje, jeśli chodzi o felieton?

Liczę, że mogę pochwalić się własnym stylem, niemniej bardzo cenię wielu felietonistów. Zaczynając od klasyków takich jak Antoni Słonimski czy Tadeusz Boy-Żeleński, aż po współczesnych autorów w rodzaju Hamiltona, Stanisława Tyma czy Michała Ogórka. Zawsze uwielbiałem Stefana Kisielewskiego – pamiętam, jak czekałem na jego teksty w „Tygodniku Powszechnym”.

W swoim czasie pisałeś też opowiadania, które doczekały się wydania w zbiorze „Opowiadania podwodne”. Nie myślałeś o powrocie do prozy?

Idealne pytanie! Właśnie pracuję nad kolejnym zbiorem pod roboczym tytułem „Kobiety są naiwne”. Polityki nie będzie tu prawie w ogóle, za to sporo absurdalnego humoru. Jedno z opowiadań zahacza o science-fiction, inne przybiera postać kryminału, niemniej cały czas jest to bardzo moje. Mam już potencjalnego wydawcę, ale rzecz nie ukaże się szybciej niż w przyszłym roku. Nie jestem Remigiuszem Mrozem produkującym trzy czy cztery książki rocznie.

Kiedy w 2009 roku ukazały się „Opowiadania podwodne”, porównywano je do pisarstwa Etgara Kereta, Rolanda Topora czy – nie do końca celnie – Sławomira Mrożka. Podobieństwa objawiały się na poziomie formy – krótkich opowiadań z pointą, mam jednak nadzieję, że mam oryginalny styl. Aczkolwiek wiadomo, że wszyscy nasiąkamy tym, co czytamy. Dla mnie mistrzami opowiadań byli Bułhakow, Nabokow i Gogol. „Płaszcz” czy „Nos” tego ostatniego to przepyszne rzeczy, aktualne po dziś dzień. Można by pomyśleć, że pachną naftaliną i w ogóle co carska Rosja może mieć wspólnego ze współczesnością, a jednak są one nad wyraz aktualne. Głównie dlatego, że w świecie hierarchii, biurokracji i władzy obowiązują wciąż te same mechanizmy. Jako ciekawostkę mogę przytoczyć fakt, że w USA wystawia się niemal wyłącznie amerykańskich autorów. Nawet tacy dramaturdzy jak Friedrich Dürrenmatt są co najwyżej adaptowani przez studenckie teatry. A jednak zdarzają się dwa wyjątki – Szekspir i Gogol właśnie. To chyba o czymś świadczy.

W tekstach Big Cyca, zwłaszcza tych z wczesnych płyt, można również znaleźć odniesienia do Witkacego i Gombrowicza.

Podobnie jak Tymon Tymański, który jest moim duchowym bratem, mogę śmiało powiedzieć, że są to moi mistrzowie. Gombrowicza czytałem w liceum, kiedy dostępny był tylko w drugim obiegu, w wydaniach Instytutu Literackiego w Paryżu, przemycanych następnie do Polski. Nawet „Ferdydurke” pozostawało na indeksie, co jest w sumie zabawne, bo w książce nie ma żadnej polityki, ale wystarczyło, że dzienniki Gombrowicza uznano za nieprzychylne komunizmowi. Zresztą literaturę zakazaną lepiej się czyta, więc był to dodatkowy pieprzyk. Potem z przerażeniem odkryłem, że „Ferdydurke” zostało lekturą szkolną. Moi synowie już przy nim ziewają, bo uznali, że nie mówi niczego o ich świecie. Tymczasem jest to powieść na poły filozoficzna, mówiąca o maskach. To odwieczny problem – każdy z nas kogoś udaje, czy to rockowca, niezależnego dziennikarza, bohatera czy kibola. Zakładamy maski, by oszukiwać siebie i innych. Także dlatego jest to powieść uniwersalna, która doczekała się tłumaczenia na wiele języków, w tym także na japoński. Jakich jeszcze autorów polskich przekładano na japoński, poza Gombrowiczem i Brunonem Schulzem?

Witkacy z kolei był w PRL-u legalny. O dziwo, bo tacy „Szewcy” czy „Tumor Mózgowicz” mogli być z powodzeniem odniesieni do ówczesnych realiów. Jako student teatrologii naoglądałem się zresztą ich inscenizacji, a ostatnią adaptację widziałem dwa lata temu w Teatrze Nowym w Łodzi. Reżyserem był Jerzy Stuhr, artysta nieprzychylny obecnej władzy, więc publiczność oczekiwała jakiejś nieomal manifestacji. I chociaż Stuhr poszedł w zgoła inną stronę, to burzę oklasków dostała wiadoma kwestia Fierdusieńki, mówiącego, że „lokaj lokajem zawsze pozostanie, w takim czy innym reżimie”.

O ile felietony muszą być poświęcone tematom bieżącym, tak Gombro i Witkacy pozostaną naszymi ponadczasowymi nauczycielami. Od nich dowiemy się o maskach, minach, gestach… Czymś szerszym i bardziej uniwersalnym niż bieżąca walka polityczna.

Kilka lat temu wydałeś także książkę „Komisariat naszym domem”, poświęconą Pomarańczowej Alternatywie, której byłeś uczestnikiem. Nie dostrzegasz pewnych podobieństw pomiędzy happeningami Pomarańczowej a ostatnimi protestami Strajku Kobiet czy aktywistów klimatycznych?

Zdecydowanie tak! Nie wiem, na ile ludzie zaangażowani w te protesty mają świadomość tego, co robiła Pomarańczowa Alternatywa, ale niektóre ich pomysły można uznać za jej twórcze rozwinięcie. Są oryginalne, autorskie i kto wie czy nie ciekawsze. Nam paradoksalnie było łatwiej, bo w PRL-u wszystko było szare i ujednolicone, więc jakakolwiek ingerencja w materię uliczną przykuwała z miejsca uwagę. Kiedy wchodziłem na dach kiosku Ruchu ubrany w żółte kalesony, to po chwili miałem dwutysięczną publiczność. Część patrzyła z rozdziawionymi gębami, inni myśleli, że to chuligański wybryk, a ja z kolegami rozwijałem w tym czasie transparent z dużym napisem „Precz z Czerwonymi” oraz mniejszym dopiskiem „Kapturkami”. Dziś jest o tyle trudniej, że ulica jest kolorowa, a protestów – dużo. Zrobienie czegoś zwracającego uwagę to spore wyzwanie.

Ciekawą praktyką jest także wyświetlanie napisów na budynkach. Nie wiem, na ile to znany fakt, ale jednym z jej prekursorów był profesor Krzysztof Wodiczko, świetny artysta performer, absolutny klasyk happeningu. Pod koniec lat 70. wyjechał z Polski i przeprowadzał podobne akcje na Zachodzie, nierzadko nielegalnie. Słynne było np. wyświetlenie hakenkreuza na gmachu ambasady RPA w Londynie jako wyraz protestu przeciw apartheidowi.

Jeszcze inny przykład to działania Lotnej Brygady Opozycji, która m.in. zadrwiła z fatalnej instalacji Jerzego Kaliny, przedstawiającej Jana Pawła II „w barszczu”. Skoro Kalina uważa ją za dzieło sztuki, a nie propagandy, to wpuszczenie do basenu dmuchanej kaczki należy uznać za ironiczną korespondencję z tym dziełem. Tym samym był to prawdziwy happening!

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. mat. prasowe

Tematy: , , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady