W Polsce brakuje literatury postmodernistycznej – wywiad z Tymonem Tymańskim
Pretekstem do wywiadu z Tymonem Tymańskim był jego udział w realizacji audiobooka „1984”. Skomponowanie ścieżki dźwiękowej do adaptacji nowego przekładu powieści George’a Orwella nie wyczerpuje jednak związków trójmiejskiego muzyka z literaturą. Rozmawialiśmy zatem o młodzieńczych lekturach, pierwszych doświadczeniach z muzyką teatralną, rockowej poezji, a wreszcie także o nadchodzącej autorskiej książce „Sclavus – czyńcie swój Totart”, w której Tymon poddaje swoje wspomnienia nader swobodnemu odczytaniu.
Sebastian Rerak: W jakich okolicznościach zetknąłeś się po raz pierwszy z „Rokiem 1984”?
Tymon Tymański: Książkę podrzucił mi jeden ze starszych kolegów w roku 1985. Na osiedlu nauczycielskim w Górnym Wrzeszczu, gdzie mieszkałem, brylowała załoga wiecznych studentów. Poza tym, że długo i celowo nieudolnie studiowali kierunki typu prawo, polonistyka czy administracja, byli mocno wkręceni w domorosły obieg przekazywania książek, płyt i artystycznych newsów. Starsi koledzy indoktrynowali mnie muzycznie i literacko, z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc piciem wódki, paleniem fajek tudzież kiepskiej samosiei. Finalnie jeden z nich zwariował, inny zginął od uderzenia pioruna, a jeszcze inny powiesił się na klamce. Do tej ekipy należał również przyjaciel mojego brata – sąsiad fotografik, który mieszkał piętro nad nami. Ostatnio dowiedziałem się, że jest bezdomny. Sąsiad zachodził do nas i podrzucał książki oficjalnie niedostępne, np. „Podróż do kresu nocy” Celine’a, „Pieśni Maldorora” Lautréamonta czy „Zniewolony umysł” Miłosza. Któregoś razu wręczył mi coś zapakowanego w improwizowaną obwolutę ze złożonej „Trybuny Ludu”. „Chcesz 'Rok 1984′ Orwella?” – zapytał – „Musisz przeczytać przez noc, o dziewiątej rano oddajesz”. Posłuchałem jego rady i z ciekawością przeczytałem. Mój ojciec – ideowy socjalista – też zresztą zajrzał do środka i utyskiwał, że tendencyjne i schematyczne, że w Sowietach wcale nie jest tak źle.
„Rok 1984” zagrał chyba wspólnym refrenem z twoimi ówczesnymi fascynacjami muzycznymi? Słuchałeś wtedy w końcu muzyki cold wave, która syciła się Orwellowskimi wizjami.
Wtedy Orwell jakoś nie rzucił mnie na kolana. Owszem, bardzo mnie zdołowała ta książka, czułem się po niej wściekły, jakby chory z nienawiści. Nie chciałem tak się czuć. Znacznie wcześniej zacząłem pochłaniać ambitne książki, odkąd w wieku trzynastu lat natrafiłem na Joyce’a. Notabene omyłkowo zaproponowała mi go bibliotekarka, kiedy sięgałem po Curwooda czy Londona. W liceum przeżywałem chwile zagubienia, rozdarty pomiędzy new romantic a kolorowymi latami 60., którymi katowali mnie kumple: space rockiem, prog rockiem i wczesnym hard rockiem. Czytałem Lema, Hemingwaya, Remarque’a, zacząłem też sięgać po Gombrowicza i Kafkę. Wszystko zmieniło się, gdy w lecie 1982 roku po raz pierwszy usłyszałem „Kombinat” Republiki. W końcu coś mnie zainteresowało w polskiej muzyce! Transowo-kanciaste aranże, charyzmatyczne, perfekcyjne literacko i cholernie celne teksty. W tym samym czasie Jerzy Rzewuski publikował świetne artykuły w magazynie „Non Stop”, w których wspominał o muzycznych i literackich inspiracjach wykonawców pokroju Joy Division, Pere Ubu czy Velvet Undeground. Pisząc o Republice, sypnął tajemniczym gwiezdnym pyłem: nazwiskami Huxleya, Keseya, Vonneguta i właśnie Orwella. Zacząłem szukać ich książek. Rzuciłem się na Vonneguta, pochłonąwszy „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater”, „Śniadanie mistrzów”, „Rzeźnię numer pięć”, „Pianolę” i „Syreny z Tytana”. „Matka noc” pozostawała nieprzetłumaczona ze względów politycznych, Orwella nie znalazłem nic. Aż do chwili, kiedy ów kolega podrzucił mi tamten samizdatowy „Rok 1984”.
Domyślałem się, że Orwell pisał o stalinizmie, ale rozumiałem też bardziej czy mniej świadomie, że jego dzieło to memento o skutkach totalitaryzmu i maksymalnym ograniczeniu wolności jednostki. A jednak zakwalifikowałem tę książkę do mniej przeze mnie podziwianej literatury łagrowej w rodzaju późnego Wata i Herlinga Grudzińskiego. „Rok 1984” wydawał mi się zbyt schematyczny i kanciasty. Bardziej spodobał mi się potem „Folwark zwierzęcy”, który miał mocno karykaturalny rys. Doceniam Orwella, to dobry i ponadczasowy pisarz. Jego dzieła oferują sporą różnorodność, inteligentne skróty myślowe, niewyszukany, acz elegancki styl. Warto też zauważyć, że do uniwersalnego języka przeniknęła frazeologia w rodzaju „Wielkiego Brata” czy „nowomowy”. A jednak nie jest to mój typ prozy. Zdecydowanie wolę maniaków pokroju Gombrowicza, Vonneguta czy Kafki tudzież Vargasa Llosy czy Kieffera ze świata iberoamerykańskiego realizmu magicznego. W porównaniu z nimi Orwell jest depresyjny, brak mu poezji i magii. Muzyka Republiki jest poetycka dzięki tekstom Grzegorza, a Joy Division, choć bardzo dołerskie, emanuje atmosferą metafizyki i euforycznej elegijności. Natomiast „Rok 1984” poddaje cię torturom i stawia pod ścianą, bez żadnego wyboru – trochę jak filmy Larsa von Triera. Po wyjściu z orwellowskiego seansu czujesz się zdołowany i wściekły, i mówisz: „Jebać totalitaryzm!”. A jednak wymagam więcej od sztuki. Chcę, żeby zabrała mnie wyżej, trawestując słowa piosenki Jima Morrisona i Doorsów. Chcę, żeby uchyliła przede mną enigmatycznych drzwi percepcji, co próbował przemycić w swoich dziełach mentor pana Erika Blaira, zwanego Orwellem – wujek Aldous Huxley.
W tym czasie miałeś już swój zimnofalowy zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, który był chyba najbardziej literackim z twoich projektów.
Sni Sredstvom było literackie, ale też i mocno grafomańskie. Kiedy pisałem teksty w wieku piętnastu-szesnastu lat, nad moją liryką kładła się cieniem znacznie dojrzalsza poezja Bursy i Wojaczka. Kiedy w połowie lat 90. odświeżyłem materiał Sni Sredstvom (wydany następnie na płycie „1983-1986” – przyp. red.), wiele fragmentów poprawiłem i podrafinowałem. Echa mych literackich fascynacji pojawiły się później w Kurach – choćby w nieco Leśmianowskiej „Smażalni w Jelitkowie”, futurystyczno-zaumnym „Kabloksie” czy carrolowsko-charmsowsko-lemowskim „Lemurze” z drugiej płyty. Ostatnio powróciłem do tych tropów na solowej płycie pt. „Paszkwile”. Z tzw. wysoką poezją mam ten problem, że jest przemądrzała, na ogół śmiertelnie poważna, koturnowa i zdarta. Lubię poetycką enigmatyczność komunikatu i metafizykę, ale nie przepadam za chmurnym cokołem. O ile więc rozpierdalają mnie Rimbaud, Rilke, Jesienin, Achmatowa, O’Hara i Ginsberg, to styl poetów pokroju wczesnego Miłosza czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej jest dla mnie nie do strawienia. Ale z kolei ten stary, prawie półślepy Miłosz, piszący, że ukochał smak śledzia i piękno kobiecego ciała, jest wręcz cudowny. Jest taki wiersz o muchach i odwróconej otchłani. Totalny zen! Podziwiam też i szanuję dzieło wybitnych polskich tekściarzy: Przyborę, Osiecką, Młynarskiego, Kaczmarskiego, Koftę, Ciechowskiego, Janerkę czy Kosmowskiego. Jonaszowi Kofcie poświęciłem nawet sztukę teatralną, którą napisałem tuż przed wybuchem pandemii.
Soundtrack do audiobooka „Roku 1984” to dla ciebie pierwsze takie przedsięwzięcie, niemniej masz doświadczenie w komponowaniu muzyki teatralnej. Pozwól, że przypomnę nieco zapomniany album „Theatricon Plixx” firmowany nazwą Tymon Tymański & The Waiters. Znalazły się na nim twoje pierwsze utwory napisane dla teatru.
Tamta płyta to efekt mej wczesnej fascynacji komputerowymi praktykami typu cut & paste. W 1998 roku kupiłem pierwszego Macintosha i zacząłem bawić się programem Pro Tools. Dostałem wtedy dwa zlecenia – z Teatru Wybrzeże w Sopocie, który wystawiał „Top Dogs” Ursa Widmera, oraz zamówienie z Teatru Muzycznego w Gdyni, gdzie na deski trafiły „Dzieła wszystkie Szekspira” – żart trzech dowcipnych Amerykanów, którzy krotochwilnie skompilowali 38 sztuk Szekspira w jednej odsłonie. Przez dwa miesiące rezałem muzykę na kompie od rana do nocy, robiąc to intuicyjnie, na chybił-trafił. Poświęcałem temu kilkanaście godzin dziennie. W nocy śniło mi się, że ktoś tnie mi gałki oczne żyletkami. Rano szedłem do pobliskiej apteki po świetlikowy żel, którym smarowałem oczy, i wracałem do pracy. Z czasem mój mózg zaczął dziwacznie jednoczyć się z komputerowym umysłem: np. próbowałem znaleźć pilota do telewizora przy pomocy skrótu klawiaturowego. Albo, gdy poszedłem na ślub Lopeza Mauzere, kiedy organista zagrał „Ave Maria”, miałem zmęczeniowe halucynacje i widziałem muzykę w formie wolno płynącej sinusoidy. Z perspektywy czasu „Theatricon Plixx” jawi się jako przedwczesna solówka, dzieło ogólnie dość nieudolne. A jednak zawiera dobre momenty, choćby w postaci gościnnych występów Andrzeja Przybielskiego i Tomasza Pawlickiego. Przede wszystkim miała to być moja wizytówka, gdyby ktoś chciał zaangażować mnie do pracy przy kolejnych sztukach teatralnych. Wtedy i tak więcej nagrywałem na żywo. Dzisiaj pracuję, pisząc premuzykę w formacie MIDI. Stałem się molem komputerowym, mistrzem cyfrowego skalpela. O moim sojuszu ze studyjną „robotyką” można by napisać osobne opowiadanie.
Wspomniałeś o Grzegorzu Ciechowskim, jego inspiracjach literackich i poetyckim stylu. Nie mogę więc nie zapytać o projekt w hołdzie dla Republiki, w który jesteś zaangażowany.
Jest to ambitny projekt i bardzo się nim jaram! Moja ambicja została podrażniona przez upadek projektu Nowe Sytuacje, który mógł być bardziej kreatywny, gdyby nie zrobiło się w nim nieco kwaśno. Przy takiej kolorowej zbieraninie i osobowych zaszłościach musiało się tak wydarzyć, chociaż z osobna lubię każdego z uczestników tamtego zderzenia. W pewnym momencie poczułem, że to, co robimy, stało się zwykłym karaoke. Przez jakiś czas usiłowałem jeszcze nawiązać współpracę z Leszkiem Biolikiem, ale nic z tego nie wynikło. Zająłem się „Mu” i „Paszkwilami”, które uznaję za moje pierwsze w pełni dojrzałe prace. Przy okazji promocji tego drugiego albumu, zacząłem grywać utwory Republiki. Trochę dlatego, że w niektórych miejscach organizatorzy nie życzyli sobie promocji mej niespecjalnie poprawnej politycznie płyty. Przeżywałem też moment zastoju w tworzeniu, poszukując nowej formy, związanej z klawiszową sonorystyką. Skupienie się na muzyce Republiki pomogło mi również tekstowo. Można rzec, że odzyskałem pewien spirytualistyczny kontakt z literacką wibracją Grzegorza. Grzesiek nie był wybitnym wokalistą. Jego instrumentalny warsztat był bardzo rudymentarny, a funkcyjna harmonika i melodyka kompozycji były równie ubogie, jak kolorystyka okładek płyt Republiki. I co z tego? Ciechowski jawi mi się wybitniejszym artystą od 99 procent dzisiejszych polskich twórców – kapitalnym tekściarzem, profesorem lirycznej ekspresji, charyzmatycznym liderem i wizjonerem. Ktoś mógłby powiedzieć, że jego teksty to głównie politykierstwo i erotyka. Może i tak, ale za to w jakim wydaniu! Większość fanów Republiki mówiła mi, że gramy te piosenki z klasą i że niejednokroć przeżywali wzruszenie, słuchając naszych wersji. Bardzo mnie to cieszy – i ja przeżywałem koncerty Republiki, więc ze sporą satysfakcją oddam, co pożyczyłem czy ukradłem. Raz, bodajże w Ciechanowie, przyszedł malkontent, któremu nic się nie podobało. Powiedział: „Panie Tymański, obiecaj pan, że już nigdy więcej tego nie zagrasz. Ciechowski był wielki, a pan jesteś mały”. Kazałem mu spierdalać na drzewo. Wypruwam sobie żyły, żeby to zagrać z odpowiednią emocją, i nie mam sobie nic do zarzucenia. Niniejszym pragnę przekazać szanownym fanom Republiki, że na mojej nowej płycie żadnego karaoke nie będzie! Powróciłem do tego projektu, kiedy zaczął się lockdown. Zaaranżowałem ulubione piosenki na nowo, nanizawszy formy na elektroniczne rusztowanie i organizując muzykę w stylu, jaki lubię. Momentami brzmi to jak Republika grana przez Cabaret Voltaire, Miłość i Maka DeMarco, a wyprodukowana przez Trenta Reznora. Mógłbym to wszystko przyrównać do „Blackstar” Bowie’ego, ale z zaznaczeniem, że operuję własnym, dojrzałym językiem.
Mam 53 lata i nie ograniczam się stylistycznie, uprawiając swawolną Tymańszczyznę. Kiedyś grałem rocka, nową falę, yass i jazz, potem zaś to wszystko wymieszałem w moim autorskim tyglu. W międzyczasie okazało się, że rolę wiodącą zaczęła odgrywać elektronika, która przeszła długą ewolucję od Daphne Oram i Karlheinza Stockhausena po Flanger i Aphex Twin. Po połączeniu wszystkich inspiracji wykreowałem wewnętrzny dźwiękopejzaż, który odwołuje się do moich własnych mitów – Schönberga, Ivesa, Prokofiewa Taylora, Colemana, Dolpy’ego, Coltrane’a i Zappy. Dołóżmy do tego elektroniczną sonorystykę od Kraftwerk do Maxa Tundry. Zatem dziś gram we własnej lidze, uprawiając elokwentną kanonadę do własnej bramki. (śmiech) Myślę, że nie ma nikogo na moim drzewie.
I tak wracamy do książek sensu stricte, bo napisałeś własną: „Sclavus – czyńcie swój Totart”, w której wspominasz swoje formatywne lata.
W maniakalnej euforii pisałem ją pomiędzy marcem a wrześniem ubiegłego roku. Efektem był sześciusetstronicowy rękopis, który przez kolejne miesiące podlegał ultrakreatywnej redakcji. Wstawałem o szóstej rano, piłem kawę, medytowałem, a następnie pisałem pięć stron przez trzy godziny, chichrając jak Bobek z Muminków i setnie się przy tym bawiąc. Mam poczucie, że o ile w muzyce biję głową w mur w najgrubszym jego odcinku, tak z książką popłynąłem bardziej z prądem. W efekcie udało mi się w pewnym sensie wydymać system, wytworzywszy własny „glitch” w literackim matriksie repetytywności. Rozesłałem tekst po znajomych – jedni gorąco mi kibicowali, w starciu z innymi pojawiły się kontrowersje. Żona jednego z bohaterów jest dziś wiceprezydentową dużego miasta. Ktoś inny umarł i poinstruowano mnie grzecznie, że nie należy oczerniać denata. Jeszcze ktoś inny – obecnie radca prawny – nie bardzo sobie życzył, ażeby pisać o fekaliach, juwenilnym seksie tudzież heroinowych przygodach jego bliskich. Jednocześnie wielką pomocą posłużył mi Paweł „Końjo” Konnak, który ma łeb jak sklep i pamięć jak robot. Co drugi dzień Pawełek oferował mi feedback i uwagi typu: „To nie było tak – przyjechaliście z Miłością pociągiem na megakacu, podczas gdy ja w legendarnym warszawskim akademiku przy Narutowicza zapinałem panią Ulę”. Wreszcie udało się! Aktualnie książka jest redagowana przez dwoje znakomitych specjalistów Maksa Wroniszewskiego i Izę Jakul. Rzecz ma ukazać się na jesieni tego roku nakładem oficyny Części Proste.
Pamiętam, jak swego czasu powiedziałeś, że brakuje w Polsce książki o podobnie transgresywnym ładunku, jak „Please Kill Me”. Masz ambicję zapełnić tę lukę?
W jakimś sensie tak. Już wcześniej bym to zrobił, gdybym mógł i miał odpowiedni flow. Od czasów płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur oraz napisanej pospołu ze Zbyszkiem Sajnogiem eksperymentalnej metapowieści „Chłopi 3”, tworzę dojrzale i podpisuję się pod własną twórczością bez narcyzmu, ale i bez wstydu. Przez piętnaście lat pisywałem felietony do „Trybuny”, „Gazety Wyborczej”, „Metropolu”, „Przekroju”, Wirtualnej Polski, „Jazz Forum” i „Teraz Rocka”. Z czasem w moim pisaniu pojawił się arcyważny element – doświadczenie, zmysł syntezy. Można umieć pisać książki, kręcić filmy, komponować muzykę, niemniej ten rezerwuar doświadczenia musi się odpowiednio napełnić, a czasem i przelać. Lester Bowie powiedział kiedyś Pontonowi Marsalisowi (dosłownie w ten sposób Tymon przechrzcił sławnego trębacza – dop. red.): „Jeśli chcesz grać jazz, czasem musisz się rozpić, spedalić, stracić kogoś bliskiego, pobalansować na krawędzi życia”. Wybitna literatura powstaje wskutek intensywnego empirycznego imperatywu. Weźmy Becketta czy Gombrowicza. U nich są flaki, ból, cierpienie, transgresja… I o ile pisać umiałem już wcześniej, to dopiero stosunkowo niedawno przelała mi się ta życiowa substancja. Od czasu pracy przy filmie „Polskie gówno” wewnętrznie słyszałem tę książkę, jakby ktoś mi ją czytał w głowie – zdanie po zdaniu. Dodam też, że poza nawiązaniem do „Please Kill Me”, które swego czasu dało mi niezłą katartyczną mukę w czoło, celowałem w jeszcze jedną lukę – dzieło post-postmodernistyczne. W Polsce nie ma literatury postmodernistycznej. Moja książka będzie pod tym względem mocno spóźniona, ale my, tzw. Polacy, ogólnie jesteśmy mało oryginalni i zapóźnieni w stosunku do świata. A jednak przypominam własną teorię, że przestrzeń poszukiwań przeniosła się ze sfery innowacji do sfery kompilacji. Dlatego nie ma tego złego. Cóż, boleję nad tym, że nie dane mi było napisać własnego „Ferdydurke”. Trudno i basta! Zdołałem natomiast wreszcie począć mój frenetyczny i transgresywny pamiętnik z okresu dojrzewania i mam z tego powodu spory szpas i frajdę. Coś w rodzaju mitycznego „spokoju wściekłości”, jak to Henry Cowell opisywał niebotyczną emocję muzyki Charlesa Ivesa.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
TweetKategoria: wywiady