Dobre nihilistyczne flow – rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem o powieści „People = Shit”
Z Przemysławem Wojcieszkiem rozmawialiśmy przed rokiem, a od tego czasu znany reżyser i scenarzysta na dobre zdążył poświęcić się powieściopisarstwu. Do sprzedaży trafia właśnie jego trzecia książka, mroczny i brutalny kryminał „People = Shit”. Już sam tytuł wskazuje, że nie jest to lekka lektura na niedzielne popołudnie, a poza warstwą fabularną znajdziemy w niej także wykładnię niezbyt optymistycznej filozofii, której zręby przedstawił nam sam autor.
Sebastian Rerak: Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, akurat wydawałeś debiutanckie „Berlin heroin”. Rok później masz już na koncie trzy powieści. Poświęciłeś się już wyłącznie pisaniu?
Przemysław Wojcieszek: Cztery, łącznie z pierwszym tomem „King Ov Hell”, który skończyłem kilka dni temu. To była najlepsza decyzja w moim życiu. Jedyne, czego żałuję, to, że nie podjąłem jej wcześniej. Niemniej, przyszło to w sposób naturalny. Moje ambicje są dziś do zrealizowania tylko w literaturze.
Tytuł „People = Shit” jest kolejnym w twoim dorobku zaczerpniętym z muzyki popularnej. Dlaczego Slipknot i dlaczego to nu metal jest ścieżką dźwiękową najnowszej powieści?
Slipknot to zespół bez słabej płyty, mam do niego ogromny sentyment. A nu metal? Każdy dobrze napisany tekst, czy to sztuki teatralnej, scenariusza filmowego, czy powieści, powinien mieć kilka splatających się warstw znaczeniowych. W książkach, które piszę, są to: schemat fabularny kryminału, muzyka popularna oraz – w przypadku moich powieści berlińskich – nihilizm. Nu metal pasuje świetnie, bo jest nieoczywisty – z jednej strony kiczowaty i traktowany pogardliwie przez krytykę, z drugiej – pokryty wyraźną patyną nostalgii. Z wiekiem staję się coraz większym ortodoksem. Od dawna słucham głównie satanistycznego black metalu, więc czemu by nie odpocząć w krainie czerwonych bejzbolówek?
Jednocześnie można odnaleźć w tej książce inne twoje inspiracje – echa Geneta, Céline’a, Ciorana… Jak to się stało, że ich skrajny pesymizm i mizantropia zazębiły się u ciebie akurat z nagraniami Slipknot i Korna?
Światopogląd Céline’a i Ciorana nie jest skrajnie pesymistyczny. To ludzkość znajduje się w stanie skrajnego zidiocenia. Cała współczesna literatura jest gównem. No dobra, 99,99% tego, co wychodzi drukiem, to gówno. Ktoś tam pewnie skrobie coś z sensem. Podstawowym celem tej piekielnej twórczości jest „bezpieczna przestrzeń”, w której odbiorca otrzymuje pochwałę swojej kondycji oraz wskazówki, jak stać się jeszcze bardziej efektywnym uczestnikiem konsumpcyjnego społeczeństwa. W rezultacie okazuje się, że jesteś piękny, mądry, a twoje życie jest cudem. W rzeczywistości jesteś pierdolonym gównem, cuchnącym robakiem wpierdalającym ostatnie zasoby zdychającej planety, a twoje życie jest główną przeszkodą na drodze do jej odrodzenia. Puść sobie Korna i tańcz, skurwysynu. To jest mój program artystyczny.
Podobnie jak w przypadku debiutu akcja „People = Shit” rozgrywa się głównie w Berlinie. Dołączyłeś na dobre do wyznawców „czerni tego miasta”?
Do Berlina przyjechałem, kiedy „dobra zmiana” pozbawiła mnie możliwości zarabiania w zawodzie reżysera. Bardzo lubię to miasto i poznałem je lepiej niż jakikolwiek polski artysta. W Berlinie wystawiłem kilka sztuk teatralnych, ale też pracowałem na przykład jako taksówkarz. Dzięki tej pracy zakochałem się w tym mieście i jestem w stanie powiedzieć o nim coś więcej niż kilka banałów o alternatywie, która zresztą od dawna jest martwa. Dzisiejszy Berlin to przede wszystkim miasto imigrantów, stąd rozległy i fascynujący półświatek, który jest idealną glebą dla powieści kryminalnej. W mieście, w którym spotykają się Wschód i Zachód, wszystko jest możliwe, dlatego berlińskie opowieści same się piszą. W Berlinie mam też dobre nihilistyczne flow, żadne inne miejsce mnie tak nie nastraja.
Czasami przenosisz też czytelnika na front w Ukrainie. W jakim stopniu wojna wyzwoliła w tobie te mroczne nastroje?
Mroczne nastroje wyzwoliła we mnie obojętność Niemców na tę wojnę. Wiosną 2022 roku mieszkałem w Pradze i prawie każdy nosił tam T-shirt z napisem „Fuck Putin”. Kiedy przyjechałem do Berlina, nie zobaczyłem ani jednego znaku solidarności z Ukrainą. Za to na murach w Neukölln oglądałem graffiti „NATO = Putin”. Do tego przez miasto szły demonstracje poparcia dla Rosji. Piszę o tym w „People = Shit”. Niemcy przez wiele lat budowały dobrobyt na tanich surowcach od rosyjskiego reżimu. Te sympatie zmieniły się pod naciskiem administracji Bidena mniej więcej po roku wojny. Niemieckie elity są do dziś głęboko zinfiltrowane przez Moskwę. Żeby było jasne – lubię Niemców, ale nie mam żadnych złudzeń co do ich polityki. Dla gazu z Rosji w jednej chwili sprzedaliby całą Europę Środkową. Jedyną przeszkodą są Amerykanie.
Być może bardziej szokujące niż naturalizm, z jakim opisujesz seks i zażywanie narkotyków, mogą być fragmenty dotyczące przemocy. Jeden z bohaterów wprost wysławia ją, notabene chwilę po zdekapitowaniu rosyjskiego snajpera.
Przemoc jest naturalnym rodzajem ludzkiej ekspresji. Nie jest dobra ani zła, ale można jej używać dobrze albo źle, dlatego należy być jej świadomym. Wojen nie wygrywa się erystyką, tylko ekstremalną przemocą. Za kilka lat będziemy mieć wojnę u siebie. Zabiłbyś innego człowieka, aby obronić swoją ziemię? Każdy z nas powinien od dawna zadawać sobie to pytanie. Jako leniwe, konsumpcyjne społeczeństwo straciliśmy kontakt ze śmiercią i z przemocą. Trzeba o tym mówić. Przemoc bywa dobra. Tematem tabu jest też nienawiść, a to wspaniałe, oczyszczające uczucie. Moim zdaniem równie ważne co miłość.
Piszesz: „Indywidualizm jest jedyną rozumną postawą”. Jednocześnie niezbyt popularną, a zdaniem niektórych wręcz nierozsądną w czasach globalnych problemów.
Jaka jest alternatywa? Wspólnotowość? Z kim? Z masami wychowanymi na Tik Toku? Mieszkasz w kraju z upadłym systemem edukacji. Religia jest skompromitowana. Zrzeszenia obywatelskie to niedoinformowani fanatycy w internecie. Podstawową wiedzę humanistyczną, niezbędną do tego, żeby wyrobić sobie zdanie o współczesności, zdobywasz wyłącznie drogą indywidualnych poszukiwań. Przyszłością są jednostki, które przeprowadzą masy przez niepewny czas postliberalizmu. Uważam, że jeśli Biden przegra tegoroczne wybory, a Ukraina w konsekwencji przegra swoją wojnę, to demokracja w Europie będzie skończona. Będziemy potrzebować superinteligentnych elit. Nikogo takiego nie widzę. Trwa fiesta głupoty i samozadowolenia.
Zapytam prowokacyjnie: czy w „People = Shit” jest cokolwiek pozytywnego?
Poleć znajomej instagramerce, żeby postawiła obok mojej książki filiżankę z kawą, obsypała ją płatkami róż, może też ułożyć serce z muszelek. Będzie pozytywnie. A potem niech głośno przeczyta tytuł. Ludzie to gówno. Ta konstatacja to niezbędny początek pozytywnej przemiany.
Chwilę wcześniej wydałeś „Świnie wojny”, które w porównaniu do nowej książki wydają się wręcz lekkie. Wiem jednak, że napisałeś je po „People = Shit”. Musiałeś odreagować?
Dokładnie tak. Bardzo lubię czeską kulturę, bo jest dość bliska polskiej, ale ma swój specyficzny twist. Ich najlepsi pisarze, tacy jak Hašek, Hrabal czy Hakl, mają łatwość opowiadania, której im zazdroszczę. Do tego w Czechach nie ma politycznej poprawności, która jest już w Polsce, a w Niemczech doprowadzono ją do absurdu. Dlatego mieszkam teraz na pograniczu i piszę drugi po „Świniach wojny” piwny kryminał. Sprawia mi to mnóstwo radości. Pewnie wrócę do Berlina, ale mieszkam w tym mieście w stanie głębokiej izolacji. Większość mojej klienteli jako taksówkarza stanowili dilerzy narkotyków albo prostytutki. Większość moich znajomych to alkoholicy albo ćpuny. Do tego w tym mieście mam zawsze dużo pieniędzy, a to bardzo niebezpieczna kombinacja. Kiedy idziesz na berlińską imprezę, budzisz się po kilku dniach w cudzych ubraniach, z dokumentami obcych ludzi w portfelu. Na dłuższą metę to męczące.
„Jestem jedynym polskim pisarzem, który was nie ściemnia” – przekonujesz – „Reszta tych kanciarzy będzie was przekonywać o pięknie zaklętym w każdym gównie”. Reszta, czyli kto?
Może zraniony śląski egocentryk piszący tylko o sobie? Albo jego kolega, który formatuje swoje niemożliwie przegadane powieści pod spodziewane kontrakty serialowe? A może gwiazda feministycznej pulpy reklamująca buty z sieciówek? Każda z tych postaci wciska wam do gardła literacki fast food, który tylko zamula wasze mózgi. W upadłym polskim społeczeństwie od dawna nie ma krytyki literackiej, a zdezorientowanej publice można wcisnąć każde gówno. Nie wątpię w długie i efektowne kariery tych i im podobnych cwaniaków. Będzie tylko gorzej.
Masz wyjątkowo krytyczne zdanie nie tylko o polskich autorach, ale i o czytelnikach. Jak wyobrażasz sobie swoich odbiorców?
To mała, elitarna grupa i to nigdy się nie zmieni. Dlaczego? Kilka lat temu wszyscy narzekali, że gmin nie czyta książek. Od niedawna masy kupują powieści autorek z Wattpada i to dopiero prawdziwe nieszczęście! Kiedy doprowadzano do zapaści humanistykę, panowało przekonanie, że ludzie, wzbogaciwszy się, zaczną sięgać po wartościową literaturę. Zaczęli, ale po chłam. Nie mogło być inaczej, skoro ich wiedza o literaturze jest zerowa. Lektura jednej strony „Dzienników” Gombrowicza zmiotłaby z planszy każdego czytelnika współczesnych Harlequinów. Po pierwsze – nic by z nich nie zrozumiał, po drugie – bogactwo leksyki jest takie, że musiałby czytać ze słownikiem w ręku.
Wspomniałeś o ukończonej właśnie kolejnej książce, „King ov Hell”. Rzecz ponownie inspirowana muzyką, tym razem black metalem, ale zdecydowanie nie jest to już kryminał?
Napisałem pierwszy, trzystustronicowy tom satanistycznej baśni, która zaczyna się, jak Jezusek przykazał, pożarem domu i śmiercią rodziców, po których śledzimy wspólną drogę dwojga nastoletnich demonów. Celem ich podróży jest przemienienie w Bestię i następująca po nim Apokalipsa. Satanizm to bardzo wdzięczny temat, bo literacko zupełnie niezagospodarowany, a jest o czym pisać. Teologia chrześcijańska kiepsko radzi sobie z nieobecnością Boga na Ziemi i tu pojawia się miejsce dla bardzo różnorodnej obecności Lucyfera i jego demonów. Nie ukrywam, że inspirowałem się głównie komiksami – „Kaznodzieją” i do pewnego stopnia „Lucyferem”, ale obok black metalu to ostatnie medium, w którym kogokolwiek interesuje ten temat. Powstała całkiem spójna baśń pełna satanistycznego mistycyzmu, crowleyańskich medytacji i ogólnej nienawiści do chrześcijaństwa. Liczę na całkowitą dechrystianizację polskiej literatury. Im szybciej zmiażdżymy tego węża, tym lepiej dla nas wszystkich!
Rozmawiał: Sebastian Rerak
TweetKategoria: wywiady