Najlepiej wydany kryminał w Polsce – rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem o powieści „Berlin heroin”

29 marca 2023

Przez blisko dwie dekady Przemysław Wojcieszek związany był z kinem, a jako reżyser i scenarzysta podpisał się pod takimi filmami jak „Głośniej od bomb”, „Doskonałe popołudnie” czy „Made in Poland”. W międzyczasie pracował także w teatrze, z czasem wchodząc w coraz bardziej niezależne jego rejony. Teraz „enfant terrible środowiska reżyserskiego” wciela się w nową dla niego rolę. Właśnie ukazała się jego debiutancka powieść „Berlin heroin”, o której mieliśmy okazję porozmawiać.

Sebastian Rerak: Wolisz Remigiusza Mroza czy Katarzynę Bondę?

Przemysław Wojcieszek: Remigiusz jest chyba bardziej notorious. (śmiech) Dużo więcej publikuje – potrafił wydać siedem powieści w roku, ustanawiając rekord polskiego kryminału. Jestem pełen uznania, choć nie mogę powiedzieć, żebym sam cierpiał na jakiś blok. Staram się codziennie dłubać przez trzy godziny, niemniej tempo Mroza jest dla mnie niepojęte. Fascynuje mnie obfitość jego produkcji.

Zapytałem przewrotnie, bo „Berlin heroin” jest kryminałem, co już prowokuje szereg skojarzeń. Polacy pokochali kryminały…

Nie tylko oni! Także Włosi, Francuzi, Niemcy… W Berlinie działają nawet księgarnie dedykowane kryminałom. Tej produkcji jest aż po sufit.

W każdym razie twój debiut nie uniknie porównań z głównonurtowym kryminałem.

„Berlin heroin” utrzymane jest w konwencji alt crime. Nie unikam refleksji na tematy niezwiązane z intrygą kryminalną, bo brakuje mi świadomego wykorzystania medium do komentarza społecznego. W tym sensie polski kryminał jest dla mnie szalenie stereotypowy. Fajnie, gdyby rodzimi autorzy nawiązywali do lokalnej specyfiki, ale na razie – pomimo szumnych zapowiedzi – ich twórczość to tylko cień tego, co przychodzi do nas z Zachodu.

Ponadto współpracuję z małym wydawcą, którego świadomie wybrałem. Traktuję to jako przygodę i bawi mnie cały proces powstawania książki – od pisania, poprzez redakcję aż po druk. Ubolewam nad tym, że brakuje w Polsce sprofilowanych wydawnictw. Wiele z tych istniejących poza kryminałem wypuszcza też jakąś konserwatywną, kościelną literaturę, a ta mnie zupełnie nie interesuje.

Do napisania powieści motywowała cię także buńczuczna chęć pokazania, jak się powinno ów kryminał tworzyć? W końcu przez wiele lat tworzyłeś opowieści, nawet jeśli nie były to książki.

Nie, po prostu uznałem, że formuła kryminału jest bardzo ciekawa. Faktycznie lubię opowiadać historie – robiłem to w filmie i w teatrze, ale przestało mi to wystarczać. Czułem się też zmęczony ograniczeniami. W ostatnich latach tworzyłem teatr polityczny – najpierw w Polsce, potem także w Niemczech i w Czechach. Wychodziło fajnie, ale przekaz był specyficzny i dotyczył tylko spraw aktualnych, czyli przede wszystkim kryzysu demokracji. Ten rodzaj wypowiedzi poniekąd się zużył, bo wszyscy są już nim zmęczeni. Nastąpiła głęboka dezintegracja inteligenckiej widowni, która była takim teatrem zainteresowana. Postanowiłem więc szukać nowej refleksji nad samym sobą i swoim pokoleniem w formie powieści kryminalnej.

„Berlin heroin” to rzecz o mieście, w którym mieszkam od pewnego czasu. Znajduję w nim historie i całą mozaikę kolorowych postaci. Berlin zapewnia odskocznię od gnuśności i senności, w jaką popadła Polska po kilku latach kaczyzmu i towarzyszącej mu atrofii społeczeństwa obywatelskiego. To wyjątkowe miasto, swoisty poligon dla wielokulturowości. Zewsząd przyjeżdża tu masa ludzi – żeby pracować, kraść, sprzedawać narkotyki, prostytuować się lub robić karierę. Nikt nie ma klucza do tego miasta i każdy może w nim zdefiniować siebie.

W Polsce nie jest to możliwe?

Raczej nie, bo obecny patologiczny system działa paraliżująco. Czas protestu i sprzeciwu się skończył. Wszyscy grają na przeczekanie. Teraz jeszcze poniekąd współuczestniczymy w wojnie, co – obawiam się – zakonserwuje ten stan rzeczy na kolejne lata.

W Berlinie pracowałeś m.in. jako kurier i taksówkarz, a więc w zawodach pozwalających obcować z bardzo różnym żywiołem ludzkim. To chyba dobre źródło inspiracji dla książki?

Absolutnie kluczowe! W Polsce funkcjonowałem jako artysta, co w pewnym momencie stało się niemożliwe. Jeszcze na początku rządów PiS działałem w mainstreamowym teatrze, ale spektakl po spektaklu byłem odcinany od pieniędzy i kontaktów. Specyfiką produkcji niezależnej jest to, że tworzą ją ludzie, którzy nagle przestają dostawać publiczną kasę. Tymczasem świadoma widownia jest bardzo niewielka, a konkuruje o nią masa ludzi, którzy znaleźli się na marginesie – masa muzyków, pisarzy, reżyserów, dziennikarzy. Tylko mały procent ludzi jest w stanie się w tym odnaleźć, a reszta wypierdala z kraju, przebranżawia się albo żre gruz. Ja długo żarłem gruz, aż wyjechałem, żeby się ratować. A ponieważ nie interesowało mnie bycie artystą emigracyjnym, bo to archaiczny koncept, zacząłem chwytać się różnych dżobów. Próbowałem zakotwiczyć się w korpo, ale okazało się, że to nie dla mnie, więc pracowałem jako kurier i taksówkarz. Chyba żadne inne profesje, oprócz policjanta i ratownika z karetki pogotowia, nie dają takiego wglądu w tkankę społeczeństwa. A jeśli wejdzie się w rytm życia, można dotrzeć do różnych społeczności i złożyć atrakcyjne historie.

O ile w moim rodzinnym Wrocławiu odnoszę wrażenie panującego zastoju, tak Berlin jest dynamiczny i fascynujący. Zespawałem się z nim na tyle, że chyba zostanę tu na dłużej. Teraz zresztą kończę pisać drugą powieść, także rozgrywającą się w Berlinie, i mam już pomysły na dwie kolejne. Mam zatem zalążek serii, a kryminał sprzyja tworzeniu tejże. Kiedy już wymyślisz świat, bazowe punkty i postaci, które go konstytuują, to łatwo jest opowiadać o kolejnych fragmentach jego rzeczywistości.

Bardzo ważna jest w „Berlin heroin” muzyka. Wykonawcy i płyty, których przywołujesz, są twoją ścieżką dźwiękową dla bytności w mieście? Jako kolekcjoner kaset właśnie tego słuchasz z walkmana?

Chciałbym powiedzieć, że tak, ale z walkmana korzystam tylko w domu. Mam kilka egzemplarzy z lat 80. i jest to fantastyczny sprzęt, ale też kurewsko delikatny, przez co łatwo go zajechać. Na mieście katuję raczej muzykę w streamingu, niemniej to prawda, kolekcjonuję kasety. Poza wartością sentymentalną są po prostu świetnym nośnikiem o specyficznym brzmieniu.

„Berlin heroin” to w dużej mierze książka o moim pokoleniu, które powoli zaczyna odchodzić. Przeszłością staje się także kod kulturowy, który był nam wspólny. Dlatego w powieści jest tyle muzyki, może nawet więcej niż case’u kryminalnego. W końcu jak opisać postać, która ma przeszło cztery dychy na karku? Szukałem sposobu na wyróżnienie jej, na przypisaniu jej jakiejś fiksacji. Byliśmy ostatnią generacją, która używała taśm na co dzień, a muzyka gitarowa służyła za łacinę tamtych czasów. O ile współczesny hip hop jest lokalny, muzyka, której słuchało moje pokolenie, integrowała ludzi z różnych krajów, a w polskich warunkach dawała szansę identyfikacji z czymś spoza obowiązującej toksycznej kultury. A za szalenie toksyczne uważam przywiązanie Polaków do systemów nieliberalnych. Dlatego moją ojczyzną jest muzyka, na której się wychowałem. Także o niej opowiada moja książka.

Naklejka dołączona do egzemplarzy powieści „Berlin heroin”.

Cały czas mówimy o „Berlin heroin” jako o kryminale, ale powołujesz się na nietypowe dla tego gatunku inspiracje, bo na Bukowskiego i Céline’a.

Wszyscy nawiązują dziś do Bukowskiego. Zwłaszcza w poezji, co jest katastrofą, bo wiersze nim inspirowane są zazwyczaj bardzo złe. Nikt jednak się do niego nie przyznaje, bo jako szowinista jest zwyczajnie niepoprawny politycznie. Podobnie zresztą z Célinem, który był skrajnym antysemitą.

Generalnie lubię autorów, których twórczość zaprzeczała oficjalnej ortodoksji. Obecnie rządzi nami hiperpoprawność i wszystko, co staje w poprzek do niej, jest odświeżające. Literatura, jako realizacja wizji samotnego człowieka, zdejmuje z niego ograniczenia cenzuralne. Czymś bardzo atrakcyjnym wydaje mi się próba nieocenzurowanego spojrzenia na rzeczywistość, filtrowana przez indywidualną wrażliwość. W kryminale można sobie na to pozwolić. Chandler, klasyczny autor, poza tym, że pisał świetnie, miał też do przekazania mnóstwo bardzo trafionych obserwacji dotyczących ówczesnego społeczeństwa. Forma powieści kryminalnej wymusza wartką fabułę, ale opowiada też o świecie. A świat, który nas otacza, jest brutalny. Żyjemy w kraju autorytarno-mafijnym, w dodatku tuż pod nosem mamy wojnę, a jej wynik nie jest bynajmniej przesądzony. Czasy sprzyjają takiej prozie.

Wspomniałeś o swoim wydawcy, a książka ukazała się wspólnym sumptem Wydawnictwa papierwdole i Katalog Press.

Mam problem z tym, że w Polsce wszyscy wydają wszystko. Wydawnictwa publikujące kryminały produkują niskiej jakości chłam albo wypuszczają też poradniki jak ulepić sześćset pierogów w godzinę lub kurs jogi z influencerką z Instagrama, że nie wspomnę o literaturze katolickiej i narodowej. Mogę być niepoprawny politycznie, ale nie zamierzam współpracować z fanatykami. Dystrybucja książki w dużych księgarniach nie jest tego warta.

Dobrze jest związać się z ludźmi, z którymi można się dogadać, a bardzo cenię Jacka Żebrowskiego z Wydawnictwa papierwdole i Konrada Górę z Katalog Press. Również dzięki ich wysiłkom „Berlin heroin” stoi na wysokim poziomie edytorskim. Książka ma ilustracje, prezentuje się świetnie… To najlepiej wydany kryminał w Polsce! A ja miałem pełną kontrolę nad tym, jak będzie wyglądać.

Jak już powiedziałeś, kończysz pisanie drugiej powieści i masz pomysły na kolejne. Nosisz się także z zamiarem założenia własnego wydawnictwa. Można powiedzieć, że ostatecznie przebranżowiłeś się z reżysera na człowieka literatury?

Zobaczymy, na pewno moje szanse na powrót do reżyserii są bliskie zeru. Już się z tym pogodziłem, więc nie zamierzam przeprowadzać się do Warszawy i walczyć o miejsce w przemyśle filmowym. Nie interesuje mnie to.

„Berlin heroin” dopiero co się ukazało, a już szykuje się dodruk. Zgłaszają się do mnie ludzie spoza teatralnej bańki, co jest bardzo pozytywne. Druga powieść powstaje dużo szybciej, choć nadal staram się nie pisać na akord. Wciąż przyświeca mi idea łączenia kryminału z opowieścią o zanikającej lub mutującej popkulturze i opisem otaczającego świata. To ostatnie można robić nie tylko w kostiumie noir z lat 20. czy 30., ale też współcześnie.

Życie to nie walka o status, który raz się zdobyło i trzeba go za wszelką cenę utrzymać, ale ciągła zmiana. Może za kilka lat wrócę do teatru, ale póki co cieszy mnie to, co jest. Jedziemy dalej!

Rozmawiał: Sebastian Rerak

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady