Wojna nie dla wszystkich – recenzja komiksu „Sztandar czarnej gwiazdy” Yves’a Sentego i Steve’a Cuzora

24 grudnia 2023

Yves Sente, Steve Cuzor „Sztandar czarnej gwiazdy”, tłum. Paweł Łapiński, wyd. Mandioca
Ocena: 8 / 10

„Sztandar czarnej gwiazdy” to intrygująca fikcja historyczna o wydarzeniach sprzed lat, która stanowi jak najbardziej współczesny komentarz do stale rozpalającej emocje kwestii rasizmu. Ile znaczyło niegdyś życie czarnoskórych obywateli USA?

Co rusz, także w medium komiksowym, twórcy poruszają mocne tematy „na czasie”, które wywołują duże emocje w mediach społecznościowych. Tak było z ruchami #MeToo czy Black Lives Matter, z którymi powiązane jest zjawisko cancel culture. Nas, w Polsce, też te sprawy dotyczą, wzbudzając choćby dyskusje o zasadności trzymania w kanonie lektur „W pustyni i w puszczy”. Powieść Sienkiewicza ze swoją fabułą sprawdza się teraz bardziej jako dokument wstydliwej pod względem wszechobecnego rasizmu epoki niż dzieło, które ma wpajać współczesnemu młodemu człowiekowi etyczne wartości.

Biali ludzie są tym zmęczeni, nie rozumieją często, o co ma się do nich pretensje, najlepiej gdyby istniała jakaś fantastyczna machina, która dla pełni zrozumienia pozwoliłaby doświadczyć wszystkiego z perspektywy szykanowanej osoby. A jako że takiej machiny brak, muszą wystarczyć komiksy w rodzaju „Sztandaru czarnej gwiazdy” autorstwa duetu francuskich twórców, Yves’a Sentego i Steve’a Cuzora.

Fabuła komiksu rozgrywa się w dwóch planach czasowych, choć jeden z nich nakreśla raczej kontekst dla późniejszych wydarzeń z okresu II wojny światowej. W pewnym momencie cofamy się bowiem do 1776 roku, czyli czasu walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki. Możemy prześledzić okoliczności powstania pierwszego sztandaru USA, który zaprojektowała Betsy Ross. Jednak już sam tytuł komiksu mówi nam, że zdarzyło się coś jeszcze – oto pod jedną z białych gwiazd sztandaru służąca Betsy, czarnoskóra Angela Brown, w tajemnicy wszywa czarną gwiazdę, chcąc zaznaczyć udział czarnoskórych obywateli w walce o niepodległość.

Ta czarna gwiazda w fabule urasta do rangi niezwykłego symbolu, jest niczym poświadczenie faktu, że czarni walczyli za wolność Stanów Zjednoczonych, tak samo jak brali udział w II wojnie światowej, nieważne jak mocno ów udział był marginalizowany. Zrządzeniem losu to właśnie trójka czarnoskórych żołnierzy (choć pod dowództwem białego porucznika) udaje się z misją odnalezienia oryginału wspomnianego sztandaru, który w trakcie wojennej zawieruchy trafił na drugi koniec oceanu, a po skrupulatnym śledztwie okazuje się znajdować w okupowanym przez Niemców Paryżu. Ma go odzyskać jednostka działająca w ramach Monuments Man, wojskowej organizacji poszukującej skradzionych przez nazistów dzieł sztuki. W ten sposób rozpoczyna się żołnierska odyseja, której finał na długo pozostanie w czytelniku.

Scenarzystą „Sztandaru czarnej gwiazdy” jest znany u nas dobrze Yves Sente, twórca chociażby świetnej „Zemsty Hrabiego Skarbka”, w której bawił się fikcją w fikcji, tworząc opowieść na kanwie „Hrabiego Monte Christo”. Fabuła „Sztandaru…” to również rodzaj zabawy w fikcję, tyle że stworzonej na kanwie historycznych wydarzeń. Projekt ma naprawdę ambitne założenia – autor pragnął zwrócić uwagę czytelnika na wstydliwe historyczne zaszłości, czyli stosunek białych ludzi do osób o ciemnym kolorze skóry, i pokazać narastający sprzeciw szykanowanych, niezgodę na taki stan rzeczy. Być może rozumowanie trzech czarnoskórych żołnierzy – odnajdziemy ich cenny sztandar i wtedy będą już na nas patrzeć inaczej – jest cokolwiek naiwne, ale ważne są czyny, a nie ciągłe duszenie w sobie jawnej niesprawiedliwości. I oto ta trójka rusza w końcu na wojenną przygodę po długim oczekiwaniu w udawanej (dosłownie!) jednostce wojskowej. Spędzili bowiem mnóstwo czasu ignorowani przez białych dowódców, którzy byli przeświadczeni, że czarnoskórzy żołnierze nie sprawdzą się w walkach na froncie.

Historię tę śledzimy na kolorowych, a jednocześnie monochromatycznych planszach. Taka, a nie inna kompozycja barwna nadaje opowieści rytm i każdorazowo mocno wpływa na odczucia czytelnika. Jakbyśmy znaleźli się w świecie podzielonym na różne odmienne stany emocjonalne w zależności od położenia geograficznego, jak i od wewnętrznych odczuć bohaterów. Jest tu też kobieca postać, Johanna, siostra jednego z trzech żołnierzy, z którym wymienia podczas wojny korespondencję, stając się inspiracją do poszukiwań sztandaru skrywającego symboliczną czarną gwiazdę. Johanna poznała tajemnicę wszytej gwiazdy dzięki odnalezionemu dziennikowi swojej przodkini i ta wiedza stała się dla dziewczyny czymś na kształt obywatelskiego przełomu, bo przecież mogłaby być przełomem także dla całej czarnoskórej społeczności.

Pomyślmy przez chwilę: słyszeliśmy coś na temat czarnej gwiazdy? Skąd w ogóle Sente wziął pomysł na fabułę komiksu? Czy inspirację stanowiło jakieś prawdziwe wydarzenie? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale niewykluczone, że autor czerpał z ruchu Black Lives Matter, kierowany pragnieniem wyjaśnienia niektórym czytelnikom tej całej historycznej zaszłości, która jest skazą na tworzonej przez białego człowieka narracji historycznej. To dzięki niezwykle poruszającemu finałowi tej opowieści, dalekiemu od hollywoodzkich standardów, możemy w jakiś sposób zrozumieć te wszystkie starania, pretensje i rodzaj bezsilności, które czarnoskóra społeczność dusiła w sobie przez dziesięciolecia w konfrontacji z narzuconą jej rzeczywistością. O tym samym problemie opowiadała również „Kraina Lovecrafta”, gatunkowa opowieść oparta na kanwie historycznych doświadczeń. W „Sztandarze czarnej gwiazdy” temat ten został jeszcze dobitniej uwypuklony. Przeczytajcie, naprawdę warto.

Tomasz Miecznikowski


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: recenzje