Przede wszystkim treść, a nie forma – recenzja książki „Dziennik końca świata” Wojciecha Bonowicza

8 lipca 2019

Wojciech Bonowicz „Dziennik końca świata”, wyd. Znak
Ocena: 7 / 10

Dziś sprzedać książkę w przyzwoitym nakładzie to prawdziwa sztuka. Specjaliści od promocji i redaktorzy z wydawnictw dwoją się więc i troją, by sprawić, żeby choć kilka więcej egzemplarzy opuściło wypełnione po brzegi magazyny. Jedną z metod jest opakowywanie treści w formę możliwie najbardziej przyjazną szerokiej grupie czytelników. Powszechnie wiadomo, że najlepiej schodzą publikacje jednolite – na przykład powieści, biografie, reportaże. Dlatego zdarza się, że zbiory opowiadań opatruje się notką przekonującą, że to właściwie wielowątkowa opowieść, a zapisy rozmów z interlokutorem kuszą w podtytułach słowem „autobiografia”. „Dziennik końca świata” to też owoc takich zabiegów.

„Pierwsza prozatorska książka Wojciecha Bonowicza” – obwieścił sensacyjnie dział promocji Wydawnictwa Znak, dodając, że oto przed nami „opowieść o współczesnej Polsce” widziana z perspektywy unikatowej, bo autora, który do tej pory tego rodzaju literaturą się nie parał – znanego i cenionego poety, laureata Nagrody Literackiej Gdynia, nominowanego do Nike i innych wartościowych trofeów. Sam twórca zapowiada dzieło w podobnym tonie, obiecując na okładce, że „będzie w tej książce mnóstwo przygód, przemocy i seksu”. Swoistych przygód rzeczywiście kilka się tu znajdzie, zaserwowanych w formie cokolwiek anegdotycznej, niemniej obietnice Bonowicza traktować należy równie poważnie, co słowa polityków. O tyle, że w przypadku autora „Dziennika końca świata” jest to zagranie w pełni świadome. Bo wprawdzie nie wiemy, czy pomysł nazywania tej publikacji „opowieścią”, albo wręcz „powieścią”, wyszedł od wydawcy, czy raczej od pisarza, jedno jest pewne – Bonowicz przynajmniej na taką koncepcję przystał i, podejrzewam, bawi się setnie, testując reakcje dziennikarzy oraz czytelników. Bo rzeczy mają się tak, drodzy państwo, że nawet laureat musi się wykazać kreatywnością, żeby sprzedać coś, co sprzedać obecnie jest niełatwo. Czyli co dokładnie? Otóż felietony, a konkretnie – felietony z „Tygodnika Powszechnego”.

Niech jednak ta informacja nikogo nie zrazi, bo Bonowicz pióro ma lekkie, styl gawędziarski, a tematów mu nie brakuje. Same felietony zaś zostały pocięte, zmielone i uformowane na nowo – mamy więc i wartość dodaną i wartość odjętą, a wszystko to, przynajmniej umownie, tworzy jedną całość. Taką niby literacką bajaderkę. Piszę o umowności, bo rozstrzał tematyczny tych felietonów, pardon – tej „powieści”, jest, delikatnie mówiąc, spory. Bonowicz ma jednak szeroki zasięg ramion albo pióra i wszystko to ładnie zagarnia pomiędzy okładziny żółtej okładki.

Jello Biafra lubił, a przynajmniej tak twierdzi Kazik Staszewski, wizualizować sobie ostateczny krach systemu korporacji. Bonowicz wizualizuje sobie koniec świata, a przynajmniej na niego czeka, czym zresztą zaskakuje dwie panie pukające do jego drzwi. Przy czym nie jest to czekanie bezczynne, bo – idąc za radą malarza Jarosława Modzelewskiego – kiedy wszystko zaczyna się rozpadać i nie wiadomo, gdzie szukać ratunku, to zostaje słowo. Bonowicz zatem pisze.

U progu wieszczonego końca wraca do dzieciństwa, ponieważ to jedyny okres życia, który pamięta. Wspomina czasy szczenięce spędzone na wsi, dotyk babcinej dłoni, smak jabłka. Jak przystało na zawodowego człowieka pióra, dzieli się z nami refleksjami na temat przeczytanych lektur (m.in. prozy Primo Leviego czy poezji Krystyny Miłobedzkiej) oraz ciekawostek zza tak zwanych kulis życia literackiego. Dowiadujemy się, co Julia Hartwig powiedziała na bankiecie po przyznaniu jej Nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz jaki procent sumy otrzymanej za Nagrodę Literacką Gdynia nasz autor-laureat wydzielił na fundusz reprezentacyjny, czyli stawianie wszystkim znajomym, pragnącym uczcić z nim zdobyty prestiż i sławę.

Bonowicz jest dobrym obserwatorem i słuchaczem – udaje mu się wyciągnąć z ludzi informacje, stosując genialną w swej prostocie i przebiegłą metodę: niewiele mówi. Stąd też „Dziennik końca świata” staje się po części kroniką współczesnej Polski. Autor przelewa na papier monologi polityczne, których jest biernym bądź aktywnym uczestnikiem, dzieli się osobistą typologią taksówkarzy, czy też bezbłędnie wskazuje grupy, które bawią się w parku. Dystans, otwarcie na innych i poczucie humoru o czeskim zabarwieniu sprawiają, że chciałoby się wspólnie z autorem pokosztować nalewki od prezydenta Pomianka, która niczym refren powraca na kartach książki „na poprawę nastroju”. Ale jak to? Dobry nastrój w obliczu końca? Zdaniem Bonowicza i cytowanej przez niego Hannah Arendt tylko wspólne doświadczanie radości może nas uratować. Dotarcie z tą dobrą nowiną do jak największego grona odbiorców usprawiedliwia drobne zabiegi marketingowe. Niech już nawet będzie, że to powieść.

Artur Maszota

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje