Premiera zbioru „Opowiadań filmowych” Jarosława Iwaszkiewicza. Przeczytaj fragment jednego z utworów

24 listopada 2023

Wydawnictwo Marginesy kontynuuje przypominanie najważniejszych dzieł Jarosława Iwaszkiewicza. Tym razem w jednym tomie ukazały się najsłynniejsze „Opowiadania filmowe”, w tym tak głośne tytuły, które doczekały się ekranizacji, jak „Panny z Wilka”, „Matka Joanna od Aniołów” czy „Tatarak”. Książkę wstępem opatrzył Janusz Majewski. Poniżej możecie przeczytać fragment jednego z opowiadań, zatytułowanego „Stracona noc”. Głównym bohaterem historii jest powracający z Rzymu autor powieści sensacyjnych, który w drodze do domu zatrzymuje się w starym dworku na noc.

Wacław Kisielecki powracał do Polski samochodem z Włoch. Jeszcze miał w pamięci ostatnie etapy podróży: przejazd przez Passo San Bernardo, pomiędzy Florencją a Rawenną, nieukończoną szosą, w dzikim pejzażu apenińskich pustkowi; została mu w głowie niezapomniana oberża przerobiona z młyna, wysoko pod górami, którą postanowił uwiecznić w jednej ze swych sensacyjnych powieści; zielone mozaiki kościołów Rawenny i zielone pola buraczane jej okolic, rozciągające się tam, gdzie niegdyś pływały dzielne triremy Augusta; brzoskwiniowe i platanowe gaiki okolic Padwy; wdzięczne łączki na brzegach Padu, koło Ferrary, przeciągające się w słońcu pola weneckie, obrzeżone grzbietem Alp niby znieruchomiałą falą Adriatyku. Olśniony włoskimi blaskami nie zauważył mdłych wdzięków Austrii i żyznych równin na Morawach. I nagle, wśród nadchodzącej nocy, gdzieś za Będzinem, opuściły go ostatnie ślady cywilizacji i ocknął się w zupełnej głuszy.

Niebo bielało zachmurzone, niskie, pochylone nad czarną ziemią. W samochodzie coś się popsuło, szofer Konstanty, młody i rosły mężczyzna, wysiadł i pukał młotkiem w maskę, która się nie domykała, a Wacław wyszedł na szosę, aby rozprostować nogi.

Zmrok i cisza ogarnęły go natychmiast. Światła jeszcze tyle było w powietrzu, że mógł rozpoznać, iż otacza ich olbrzymia, rozległa pustka napełniona samotnością po brzegi. Parę wątłych drzew widniało koło drogi, dwie brzozy razem i grusza osobno, a poza tym było pole, pole. Stuk narzędzia w blachę samochodu powiększał jeszcze to wrażenie ciszy i osamotnienia. Ludne, barwne, napełnione podróżnymi, wozami i końmi drogi Italii wydawały się Kisieleckiemu opisem przeczytanym w Tysiącu i jednej nocy, chociaż przedwczoraj jeszcze je oglądał: białe szosy z czerwonymi Casa Cantoniera co kilometr na brzegu, autobusy idące z Udine do Friuli, i czarno-białe bariery, wykańczające, jak wypustki, nasypy i mosty.

Nic z tego tutaj. Droga wprawdzie dobra, ale świeżo położona, a więc grożąca lada chwila urwaniem się. Wzgórza dalekie i lekkie, zapowiadające, że lada chwila wyjedzie się na równiny gładkie jak stół. A poza tym rechotanie żab, szczek psa w dalekiej jakiejś, zapadłej wiosce i wiatr wilgotny, świeży i pachnący, który to przynosił ów odgłos psiego szczekania, to odnosił je w bok, jednocześnie buchając wonią pąków bzowych i tataraku. Ciemna, rozkoszna noc majowa nadchodziła szybko.

Konstanty naprawił maskę i Kisielecki wsiadł do samochodu. Usiadł obok szofera i próbował myśleć o gwałtownej, intensywnej pracy, jaka czekała na niego w Warszawie. Odcinki popularnych gazet, wydawnictwa powieści, codzienny felieton, scenariusze filmowe. Dwumiesięczny pobyt we Włoszech odzwyczaił go od tego kołowrotu. Myślami wracał jednak wciąż do porzuconych niedawno obrazów i trudno mu było zadzierzgnąć domorosłą intrygę, mając w sercu gigantyczne pejzaże i architektury, które dopiero co oglądał.

Jechali prędko, ale maszyna szła cicho i po chwili do środka samochodu począł się wdzierać rechot żab, idący wprost od mokrych rowów wzdłuż drogi. Oczywiście, dobra szosa nie trwała zbyt długo i nagle oczom jadących ukazała się bariera z patyków, z małą czerwoną latarnią na niej, deska z koślawo narysowaną strzałką i niedbały napis: „Objazd przez Lewartów, Mogilnicę, Nową Wieś i Szabłów”. Poza tym już żadnych wskazówek. Konstanty popsuty szczegółowymi mapami objazdów, jakie się w takich razach zawiesza w Austrii i we Włoszech, zaklął bardzo brzydko.

Ale nie było rady, musiał skręcić na boczną drogę.

Nie była ona bardzo zła, chociaż wąska. Majowy deszcz przybił kurz, widać więc było wyraźnie: pola podeszły bliżej, zdawało się Wacławowi, że może po nie sięgnąć ręką przez okno, nieoddzielone były żadnym rowem ani nawet rantem trawy. Niewykoszone jeszcze żyto zabiegało przed samochód srebrzystymi, w świetle lamp, zagonkami, a na kartofliskach widniała świeża, czarniawa, ale lekka ziemia. Co pewien czas droga skręcała, błysk reflektorów padał nagle na przydrożną figurę, stojącą na skrzyżowaniu, świeżo pobieloną i obwieszoną wieńcami, odbijającą jak widmo od tła garnącej się ze wszystkich stron nocy. Wokół figury stały dziewczyny zbierające się na majowe nabożeństwo, w jasnych chustkach na głowie, z książkami w ręku, z nikłymi świeczkami zapalonymi i trzymanymi lekko w górze. Opodal stali chmurni jak stado ptaków chłopcy, w ciemnych garniturach, demonstracyjnie niebiorący udziału w nabożeństwie. Dziewczęta na widok reflektorów wydawały lekkie okrzyki, ale na ogół zjawienie się samochodu nie przerywało im modlitwy. Niesfornymi, nierównymi głosami śpiewana pieśń wznosiła się w górę niby dalszy ciąg pieśni żab.

Konstanty gasił reflektory i z małymi światłami, wolniuteńko przejeżdżał obok zebranych i Wacław na chwilę wpadał w zapach bzu i oddech stepowego śpiewu jak w obłok na szczytach. A kiedy przedarłszy się przezeń, znajdowali się znowu na wąziutkiej ścieżce obramowanej witkami seledynowego żyta, pieśń jeszcze leciała za nimi jak odgłos czarnej i pachnącej ziemi.

Dolatywały pojedyncze słowa:

Ty, coś karmiła świata zbawienie,
I nam jak matka daj pożywienie
……………………………
Broń nas od głodu, Zdrowaś Maryja!

A potem znowu wiatr odwracał się i przynosił woń młodych listków brzozowych, która mieszała się z zapachem benzyny i samochodu.

Wynurzając się od czasu do czasu z objęć nocy, która się stała czarna jak atrament, ludzkie gromady sprawiały wrażenie pogańskiego ukrytego święta, wydobywanego na jaw światłami lamp. Konstanty znowu stanął, aby się zapytać o drogę, i w ciepłym cieniu śpiew obrzędowy dolatywał to bardziej z daleka, to znowuż z bliska, z wąwozu, gdzieś od strony miniętych przed chwilą, okrytych kwiatami czereśni. A dopiero tłem tego śpiewu stawały się odgłosy żabich chórów i pogwizd wiatru nad żytem, wiatru, który wzmagał się i chwilami z jękiem naginał konary drzew i tłamsił młodziutkie zboża po bruzdach.

Ostatecznie okazało się, że objazd „przez Lewartów, Mogilnicę, Nową Wieś i Szabłów” nie był wcale ani taki prosty, ani taki krótki i zanim samochód Kisieleckiego dostał się przy boskiej i ludzkiej pomocy na szosę, noc była zaawansowana. Ale szosa ta już była inna, nie było mowy o nowej gładkiej nawierzchni. Asfalt, na który wjechano, był dziurawy i mocno sfatygowany. Zaczęły się też lasy i chłód począł dokuczać. Znowu przed oczami Wacława stanęły ciepłe noce i autostrady w okolicach Florencji, i zapach akacyj, kwitnących wzdłuż drogi. Tutaj objął go chłód wilgotny i przejmujący.

Ale i ten asfalt popsuł się w końcu. Zaczął się kawał drogi, który przygotowano do naprawy, zrywając nawierzchnię. Był to po prostu goły i głęboki piasek. Silna maszyna Kisieleckiego dawała sobie jakoś rady, a Konstanty wprawną ręką wyrywał ją z chwilowych niebezpieczeństw. Ale na nieszczęście spotkali ciężarówkę, zdążającą w przeciwną stronę, która się zaparła w wąskiej koleinie i nie mogła ruszyć. Konstanty zjechał na bok i dostał się dwoma kołami do rowu. Przez godzinę Wacław drzemał w pochylonym samochodzie, podczas kiedy Konstanty wraz z obsadą ciężarówki podkładał pościnane w pobliskim lesie drzewka pod koła zagrzęźniętego wehikułu. Gdy ciężarówka wyjechała z dołu, trzeba było ratować samochód. Wreszcie, kiedy się wszystko uspokoiło, okazało się, że w jednym z kół jest jakieś uszkodzenie, którego nie można było zbadać w ciemności, i że zapewne potrzebny tu będzie kowal. Zrobiło się już bardzo późno.

Wszystkim tym czynnościom przypatrywał się, stojąc bez ruchu na brzegu lasu nad drogą, nieduży gajowy. Reflektory olśniewająco odbijały się od jego pozłocistej trąby i oświetlały jego zieloną czapkę. Kisielecki zwrócił się do niego o informacje:

– Czy jest tu w pobliżu jaki dwór?

– A jest – kiwnął gajowy – ale taki to i dwór!

– Dlaczego? – zapytał Wacław i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Ale przenocować można?

– Można. Dlaczego nie?

– No to niech pan zaprowadzi.

Gajowy usiadł obok Konstantego i powolutku puścił się w drogę. Przejechali jakiś mostek i skręcili w bok. Jechali dość długo grabową aleją, na której końcu widniała zielona brama. Stanęli.

– To tutaj, niech pan idzie – powiedział gajowy.

Wacław wysiadł, dał gajowemu parę groszy na piwo i wszedł przez rozwaloną furtkę ziejącą obok bramy.
(…)

Jarosław Iwaszkiewicz „Opowiadania filmowe”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 496

Opis: Żaden z polskich pisarzy nie doczekał się tylu ekranizacji swojej prozy co Jarosław Iwaszkiewicz. Pierwsza adaptacja filmowa jednego z jego opowiadań powstała już pod koniec lat 40. ubiegłego wieku, później jego twórczość wzięło na warsztat wielu wybitnych polskich filmowców, między innymi Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz czy Andrzej Domalik. Choć niektóre z wczesnych utworów pisarza liczą już sobie dziewięćdziesiąt lat, jego proza wciąż zaskakuje trafnością refleksji na temat ludzkiej natury.

W tym tomie znalazły się najsłynniejsze sfilmowane opowiadania Iwaszkiewicza: „Panny z Wilka”, „Brzezina”, „Matka Joanna od Aniołów”, „Zygfryd, Stracona noc”, „Tatarak”, „Kochankowie z Marony”, należące dziś do kanonu polskiej literatury XX wieku. Ich głównymi motywami są miłość i śmierć, dwie najpotężniejsze siły rządzące człowiekiem. Plastyczna narracja, zręczne dialogi, pogłębione portrety psychologiczne postaci i zmysłowość świata przedstawionego sprawiają, że opowiadania Iwaszkiewicza fascynują kolejne pokolenia filmowców.

Wydanie wstępem opatrzył Janusz Majewski, reżyser ekranizacji „Stracona noc”.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: opowiadania