Z życia wileńskiej młodzieży o polskich korzeniach. Przeczytaj fragment powieści „Robczik” Bartosza Połońskiego

9 października 2023

Nakładem Wydawnictwa Części Proste ukazała się powieść „Robczik” Bartosza Połońskiego. Autor opisał w niej codzienność młodzieży polskiego pochodzenia mieszkającej na przedmieściach Wilna, która posługuje się slangiem będącym zlepkiem litewskiego, rosyjskiego i polskiego. Fragment książki przeczytacie poniżej.

Nu wo, patrzaj, na Rossie, koło Piłsudskiego, na trzeciego maja zawsze dafiga polskich autokarów, czasami kilometrowe kolejki, aż pod wakzał. Tak tym razem na majówce my riszyli zrobić coś nowego. Robczik na atchadniaku pośle kaliosów, kiedy u niego był suszniak, wymyślił sprzedawać zimna woda dla turystów z Polski. Na pewno gorąco będzi i pić zechcą. To żesz okazja zrobić biznes. Czemu by nam woda im nie sprzedawać? Troszka babła nie zaszkodzi. I zajęliby się czymś tołkowym, a nie prosto łazili koło marszałka jak jakie łodyri. Ja, kanieszna, zgodził się. Trzeba podnosić swój lygis finansowy.

Ja lubia majówka. Pierwsza ciema, na majówce zawsze dobra pogoda. Druga ciema, na majówce dafiga ładnych ciołek ze wszystkich polskich szkół. Możno pokadrić i popatrzeć, kto jak wygląda. Wsie ciołki chodzą w krótkich szortach i majkach, nikt nie paritsa, że oni wyglądają jak szaławy, nu, bo zawsze jest atmazka, że cipa gorąco.

Same plusy, karoczie.

Ja lubia majówka, bo wsie chodzą dawolne. Wsie słuoksnisy – od bamżej do wielkich szyszek w garniturach, od małalietek z sadzików do ucziłek, od studentów do żołnierzy AK i starych babulek. Kogo wot nie było, to naszych radakow, bo na Litwie trzeciego maja to nie święto, a normalny dzień pracy. Gdzie nie kręć się, na majówce w Wilnie wszędzie wsie bazariat po polsku. Na te kilka dni robi się taka cipa mała Polska – prikoł taki. Szkoda, kanieszna, że turyści najczęściej takie kazły w kiedach, które ryczo na cała ulica, jakby ich nikt nie rozumiał, i zawsze niedawolne, że cipa w Wilnie wsio drogo. Bywali młode panienki z tymi turystami, ale my ich jakoś nie kadrili, bo oni zawsze wyglądali rozumniejsze i rozmawiali dużo ładniej niż my. Ja też jakoś wstydził się do nich zagadać, bo rozmawiał po tutejszemu – i cziuju, ich nie weźnisz tak prosto, bo trzeba dużo gadać pra różne „ważne” ciemy.

Kanieszna, dla mnie dzisiej najważniejsze to, że pogoda zaszybiś i ludzie będą chcieli pić. Parę dni temu Robczik w Paszyłach znalaz toczka, gdzie kupili sto pięćdziesiąt półlitrowych butelek. Sprzedawać będzim dziesięć razy drożej niż w sklepie. Na majówce zawsze gorąco, chcesz nie chcesz, woda pić trzeba.

My na taksi przywieźli sześć jaszczyków wody mineralnej i rozkładany stół. Taksist zdar normalnie babła za to, że zapchali jemu cała maszyna. Obok nas rozstawiała się babulka, która sprzedawała świeczki, krzyżyki i obrazki religijne.

– Na chulera wy ta woda sprzadajicie! – krzyknęła niedawolna, bo cipa my jej zasłonili widok od turystów. My nic nie odpowiedzieli, prosto rozkładali swój stolik i szykowali minerałka.

Ludzi było dafiga. Po całym rajonie stali polskie autokary. Ich podjeżdżało coraz więcej i więcej. Tałpy ludzi szli w strona grobu Piłsudskiego. Z daleka było słychać, jak ktoś śpiewa „witaj majowa jutrzenko, świeć w naszej polskiej krainie”. To był tabun harcerzy z flagami polską i litewską. Jedna harcerka była taka nicziwo, ona przyjemnie uśmiechała się i śpiewała razem z innymi. Tam już przy wejściu na cmentarzu było dafiga narodu, oni odwracali się w strona śpiewających harcerzy i wsie ich przepuszczali. Harcerze dokończyli piosenka, rozeszli się równo naokoło grobu Piłsudskiego i stali jak apsauga.

– Ile u was tutaj butelek? – Obok zatrzymał się dzirik naszej szkoły.

– Sto pięćdziesiąt – mówia.

– A po ile sprzedajecie?

– Po trzy euro – dodał Robczik.

– Nie za drogowato, chłopcy? – zdziwił się dzirik.

– Polaki skąpe, będą targować się. Mówcie, że dobra woda. Sprzedawajcie. Nu, ale małaccy. Probójcie. Zarabiajcie. Dobra praktyka. Jeżeli wszystko sprzedamy, to zarobim czterysta pięćdziesiąt euro. Niektóre w miesiąc tyle nie zarabiają, ile my za jeden dzień. My kupili woda za czterdzieści pięć euro. Tysiąc procent nawaru, proszę pana – Robczik to powiedział tak, jakby odpowiadając na zadanie w czasie lekcji.

– Jeszcze policz transport i wasz czas, i nenumatytos išlaidos. Prognozy dobre. Zobaczymy rezultat. – Dzirik uśmiechnął się i poszed dalej.

– Proszę pana! – Robczik wybrał jedna butelka. – To dla pana, częstuim.

– Dziękuję. Powodzenia, chłopcy.

Dzirik poszed w strona Piłsudskiego.

Niedaleko był przystanek, do którego podjechał autobus. Z niego wylazła Andżełka z Beatką. Oni od razu podeszli do nas. Andżełka szła tak, jakby była w jakimś repierskim klipie.

– Robczik, daj jedna butelka. Ja tobie dam buźki – poprosiła.

– Schodź do Maximy i sama kup. To dla Polaków – odpowiedział Robczik.

Beatka żuła guma i popatrzyła na Robczika.

– Priwiet! Kiedy płotas będzisz robić? – zapytała.

– Przychodźcie w sobota, będzim tusić.

Andżełka chciała wziąć butelka ze stołu, ale Robczik jej odsunął.

– Nu, daj ty jedna butelka, w padłu tobie? – zaczęła nachalić.

– Karoczie, nie ibi mnie mazgow, idzi do Piłsudskiego i tam swoja dupa kręć.

– Kazioł! Jeżeli ja zemdleja, to będzi wasza wina.

– Dawaj, przyjdź za godzina, jeżeli zostanie, to damy – ja dodał, żeby ona odczepiła się.

– Paka, chłopcy. Zobaczym się na płotasie – powiedziała Beatka. Ona zaczęła patrzeć na mnie, uśmiechnęła się i obydwie ciołki smataliś.

Dzisiej jakoś ładnych ciołek małowato. Więcej starikow. Tam dalej, koło tualetów toi-toi, szła grupa nauczycieli z naszej szuli. Do nas podeszła Żaba.

– Ty, Robert, czemu na lekcjach nie pojawiasz się? Jak ty egzamin z matematyki zdasz? Takiego łodyria to ja jeszcze w życiu nie widziała. Ty jesteś wstyd dla naszej szkoły. Łazisz czort wie gdzie i tylko papierosy te elektryczne palisz, chcesz, żeby żółte zęby byli?

Robczik nie zwracał na niej uwagi, tylko rozkładał jaszczyki koło stolika. Ucziła popatrzyła na mnie.

– Dariusz, ty, zdajsie, tołkowy chłopiec, a z tym rozpustnikiem zadajesz się. – Ona popatrzyła na Robczika, potem na nasze butelki. – Co wy tu w ogóle robicie? – Zaczęła rozglądać się jak jaka czioknuta. – Nie narobcie wstydu, bo goście z Polski przyjadą i konsul będzie…

– Proszę pani, jak garło będzi sechnąć, to proszę kupować woda, zrobim dla pani specjalna skidka – liapnuł Robczik.

– Chamło! – Żaba zawróciła się i poszła w strona Piłsudskiego.

Robczik nigdy nie uważał nauczycieli. Oprócz dzirika, kanieszna. Dzirika wsie uważajut. Robczik rzadko na lekcje chodził, ale jako że u niego baćki nie ma, a matka za dużo nie paritsa, to nikt jemu nic i nie mówi. Ja nie wiem, czemu jego ze szkoły jeszcze nie wyrzucili, może dlatego, że dzirik wierzy, że on „poprawi się”. Karoczie…

Najbardziej to Robczik nie lubił bamżej i narkamanów.

– Dawaj, postawim woda w cieniu, bo herbata z niej będzi. I patrzaj, żeby narkamany ni spiździli… – Robczik rozejrzał się naokoło. – Tutej, koło Rossy, łażo takie dwa etatniki.

Podjechał nowy autokar z włączono awaryjko. Z autokaru wyleźli Polaki. Oni głośno rozmawiali, tak jakby oprócz nich więcej nikogo nie było. Jeden turist zobaczył nasz stolik. Przystanął. W lewej ręce miał przewodnik po Wilnie, a drugo z nosa próbował wyciągnąć kaziawka. Robczik wziął butelka i postawił przed cziuwakom.

– Proszę brać, świeża woda, zimna! – krzyknął.

– O! Proszę bardzo – ucieszył się cziuwak – chłopaki z Polski jesteście?

– Nie. Tutejsze. Z Wilna – odpowiedział Robczik.

– No, pięknie. Wilniuki jesteście! – Cziuwak mocno uśmiechnął się i bliżej podeszed, i cicho powiedział: – Wilno nasze, co?

– Nasze, wasze. Brać, pan, woda. Nasza woda. – Robczik zaczął już nerwować się.

– Jak to przyjemnie was tutaj spotykać. Wy tak pięknie rozmawiacie po polsku! No, to dajcie mi dwie butelki – riszył cziuwak.

– Sześć euro – odpowiedział Robczik, podając jemu dwie butelki.

– Ile? Co? Bez kitu! To żart jakiś?

– Nie, proszę pana, to dobra woda – wcirał Robczik.

– Ja za taką cenę obiad z cepelinem mogę zjeść. Chyba sobie jaja robicie?

– Proszę pana, jak nie chce, to nie kupować. Jak garło zasechnie, to nie nasza problema.

Cziuwak skrzywił roża i oddał woda nazad.

– Brać za cztery! – targował się Robczik.

– E, spierdalaj, pacanie! – Cziuwak odwrócił się i poszed w strona Piłsudskiego.

– I pana pozdrawiamy z trzecim maja – krzyknął Robczik. – Kazioł, Polaczek, blia, chieraw – ciszej dodał.

Tam dalej jakiś rajonny starik zaczął leźć do turystów i prosić u nich babek. Robczik do niego szybko podszed i zaczął przepędzać.

– Nie rob wstydu przed Polakami! – krzyknął głośno, żeby wsie słyszeli.

– Syneczek, mnie na leczenie trzeba – starik zaczął jęczeć.

– Ja tobie nie syneczek! Dawaj, wali stąd, póki nogów ni połamał! – zajawił Robczik naśmieszliwym głosem.

Potem podjechał nowy autokar. Wylazło dużo Polaków. Oni wsie poparli się na cmentarz. Z tyłu szed zdarowy mużyk. Cały spocony, zmęczony, z cyzo w gębie i z tatuirowko pająka na bicepsach.

– Brać, pan! Woda dobra, z Druskiennik. Dobra na zdrowie – zagadał Robczik.

Cziuwak wziął butelka i zaczął uważnie sprawdzać jej etykietka. Rozczytywał, rozczytywał i zaczął uśmiechać się. Popatrzał na nas.

– Product of Belarus. Trzy euro. Po pierwsze, macie popierdoloną matematykę. Po drugie, to są ścieki z Mińska, a nie, kurwa, z Druskiennik. Po trzecie, w Polsce za takie bajery to bym wam mordy rozjebał. Dzisiaj jest święto, więc bądźmy dla siebie mili. Dwie butelki za jedną nierozbitą mordę.

Cziuwak wziął jeszcze trzy półlitrówki, nie zapłacił i spokojnie powalił do Piłsudskiego.

Dzirik mówił prawda. Polaki nie byli dawolne. Mówili, że my cipa najabywajem swoich. Połowa turystów rzucali kurwami, a niektóre nachuj posłali. My sprzedali dwadzieścia butelek i największa cena, jaka udało się wydusić, było jedno euro. Nawet nie pomogło to, że próbowali wcirać, że ta woda święcona przez księdza z Ostrej Bramy. Wyszli plus minus na zero. W końcu zaczęli sprzedawać po pięćdziesiąt centów, ale już było za mało ludzi, bo wsie smataliś na starówka. Nu, i woda była już ciepła.

– Nic wy tu, dziatki, nie zarobicie, idźcie lepiej na normalna robota – powiedziała babulka, która sprzedawała religijne chujniuszki. Ona nam wytłumaczyła, że narkamany na Rossie lepiej zarabiają. Oni chodzą po cmentarzu i opowiadają Polakom pra groby, wyjaśniają, gdzie znane ludzi leżą, i nawet pomogają znaleźć groby krewnych pochowanych przed wojną. Oni realne babło na tym robią. Póki my z babulą rozmawiali, narkamany wynieśli nam para butelek. To, cziuju, możno zaliczyć do nenumatytos išlaidos.

– Może pani chce kupić te jaszczyki? Pięćdziesiąt centów za butelka oddamy.

Babulka popatrzyła na nas, wtedy na jaszczyki, cyknęła między zębami.

– Dwadzieścia centów i ni kopiejki więcej.

Wyboru dużego nie było: ciągać się, taksi wyzywać to same wydatki i marnowanie czasu.

– Ładna. Brać, pani – powiedział Robczik.

My postawili jaszczyki koło babulki, wzięli babło i poszli na przystanek. Wszystkiego zarobili czterdzieści sześć euro, nawar jedno euro za cały dzień stania koło cmentarza.

My łachawozem pojechali na rajon. Jak tylko Robczik wyszed z autobusu, do nas podbieg Rachit i powiedział, że trzeba iść do Bułgara. Ja w te ciemy nie laz. My pożegnali się i ja pojechał do Akropolu rozdawać skrajutės w kostiumie kurczuka. To była chałturka, która mnie kiedyś podrzucił Robczika dziadźka.

Ja skrajutės rozdawał ludziom na stajance, potem znowu szlał się po całym Akropolu. Moje bendradarbiai wyrzucali skrajutės do musarki, ale sprzątaczka stukacziła i wtedy szef wypisywał pizdziulei. Ja nie chciał tego robić, bo to nie moja ciema tak oszukiwać. Potem ja poprosił, żeby mnie pozwolili rozdawać bez kostiuma kurczuka, bo mnie było za gorąco i mnie zakalibali urliki, które cały czas ze mnie prikaływaliś, czasami dawali piendal w dupa i uciekali. Bez kurczuka było dużo fajniej. Rozdając skrajutės, możno było oficjalnie kadrić bab.

Do mnie podeszła taka ciołka, ona była bardzo ładna, u niej było dafiga tatuszek i pirsingu. Ona powiedziała, że ona chodzi na trance tusowki i że będzi fajny festiwal koło jeziora. Ona atwicziała, że to najlepszy festiwal, jaki będzi tym latem. Ja liapnuł, że na festiwale nie jeżdża, ale lubia chodzić na dyskoteki. Póki ja oglądał jejne tatuszki na ciele, ja nawet nie zrozumiał, że to nie ja jej dał skrajutė, a ona dała mnie swoje. Na jej skrajutės było dużo kolorowych figurek geometrycznych i różne gliuczne nadpisy. Ja nie zrozumiał, co tam takiego, i włożył do teczki. Ja wrócił do domu, zaczął robić lekcje.

Nachier mnie te wzory z trygonometrii? Sinusy-chujusy, nafik oni mnie w życiu potrzebne będą? Babła zarobić nie pomogą. Nu dzyn… Mnie to potrzebne do egzaminów… Mnie to potrzebne do egzaminów… Cipa sinus to na współrzędnej to samo co cosinus, a w trójkącie sinus i cosinus to to samo, tylko odwrotnie…

– Dareczek, chodź! Obiad gotowy.

Zaszybiś, a to mnie w brzuchu już zaczęło kręcić.

– Mmm, jak smacznie pachni.

– Sos grzybowy… Z borowików, co u babci kiedyś nazbierali.

– A co jeść?

– A jak ty myślisz? – Mama podała mnie świeżyńki karbanad.

– Jaki gliuk!

– Gliuk, ty gliuk, dawaj jedz, ni gadaj. Mama zawsze takie smaczne ciemy robi.

Ona stała koło okna i patrzyła na ulica. W ręku trzymała telefon i coś cykała. Chyba pisała żynućka do baćki. On załatwiał dokumenty, żeby wziąć paskola.

– Nu wo, będzim nowa chata mieli na Antokolu. Tam bliżej las, dwa duże pokoje, jeden gościnny będzi, drugi spalny.

– Lepiej nowa maszyna kupiliby.

– Masz, soczku zapij. Zacznisz studiować, tobie stara zostawim chata. Potem będzisz miał żony i swoje życie zacznisz.

– Mnie i teraz dobrze, nie myśla ja pra żony. Teraz niemodnie żenić się.

– Ni gadaj głupot, w internecie barachła napatrzał się. Wo, zjedz liści, żeby lepiej trawiło się.

Mama podała sałatka i inne trawy, polała olejem, posypała solą, pieprzem i wcisnęła troszka cytrynki. Wkuśniacina.
Tata wrócił, kiedy ja odrabiał lekcje. On siedział w gościnnym, pił herbata i czytał „Kurier Wileński”. Ja zaszed do niego, siąd obok i patrzał z nim jakieś fufło w cieliku.

– Mama mówiła, że ty znowu szwendasz się z tym łodyriem.

– Robert mnie pomógł znaleźć praca w Akropolu – mówia.

– To bardzo dobrze, że ty pracujesz, trzeba uczyć się pracować i zarabiać. Ale teraz dla ciebie najważniejsze zdać egzaminy i postąpić na studia. Nachrena tobie po tym Akropolu łazić? Ile oni tam tobie płaco?

– Ja chcem maszyna kupić…

– Nachrena tobie ta maszyna potrzebna? Ty wszystkie pieniędzy na saliarka będzisz wydawać. Ty wiesz, ile ona kosztuje?

Teraz może ty tego i nie widzisz, ale jak jest maszyna, to na saliarka i na remont wszystkie pieniędzy ido, a jeszcze strachówka każdy rok płacić.

– Ja rozumiem, że trzeba mieć pastajanna praca, żeby na maszynie każdy dzień jeździć.

Mama włożyła kurtka i przed wyjściem dołączyła do rozmowy:

– Synek, ty ni myśli pra praca. Póki ty studentem będzisz, my z tatą będzim tobie pomagać i z pieniędzami, i ze wszystkim czym. Potem, jak będzisz pracować, to sam będzisz swoje życie układać. Proszę, deser: kołduny z czernicami. Ja ida do Maximy.

Kołduny byli takie smaczne, że my nic nie gadali, tylko makali do śmietany i nasłażdaliś. Po zjedzeniu ja zaczął dalej pra maszyna wcirać.

– Nu, ale szafiorom lepiej płaco – tłumacza ojcu. – Wo, zobacz, ile taksisty zdzierajo.

– Ty tylko ucz się i zdaj egzaminy. Szafior ty, szafior. Szwendasz się z tym bałamutem, on tobie w głowie kręci.
Przy czym to…

– Jak trzeba, to mój passat weźnisz – zakończył baciok.

Aha, sam i kataj się to razwalucho. Ja lepiej łachawozem będa jeździć niż pazoritsa tym passatem.

– Tata, dawaj na spółka kupim nowa maszyna, a? Ile możno ekonomić? Będzim solidniej wyglądać… I nie będzie waniać saliarko, jak w passacie.

Ojciec popatrzał na mnie krzywo.

– Nie podoba się, jak passat pachnie? Powieś wunderbaum koło lusterka – baciok zakrył nasza rozmowa. On dopił herbata, zakąsił ostatni kołdun i zaczął patrzeć cielik.

Kiedy do domu wróciła mama, ona ogłosiła, jakie to afigienne zniżki w Maximie i ile babła ona zaoszczędziła. Ja wyszed do swojego pokoju. Na messengerze napisał Robcziku: „zdarowa kient, moze twoj dziadzka jeszcze jaka chalturka ma?”. Robczik odpisał: „a realno ciemo ni chcesz zaniatsa?”. Ja nic nie odpisał, prosto włączył komp i zaczął szukać skelbimai.
(…)

Bartosz Połoński „Robczik. Powieść wileńska”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Części Proste
Liczba stron: 176

Opis: „Robczik” to spojrzenie na Wilno współczesne, bez filtrów kresowej mitologii, bogoojczyźnianego i nostalgicznego zadość czynienia stereotypom i wyobrażeniom. Powieść Bartosza Połońskiego – inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z pierwszej dekady XXI wieku – opowiada historię grupy wileńskich licealistów o polskich korzeniach, opisuje problemy młodzieży z blokowisk, ich fascynacje, wybory, codzienność. Relacjonując w pierwszoosobowej narracji kilka tygodni z życia grupy przyjaciół, ukazuje miasto ich oczami i ich językiem, który wyrasta z określonego genius loci. I właśnie w języku tkwi magnetyczny urok, niezwykłość, a zarazem trudność „Robczika”. Ów wileński aequo- i topolekt jest połączeniem języka polskiego, „tutejszego”, litewskiego, ogólno- i wileńskomłodzieżowego, rusycyzmów i anglicyzmów. Czegoś takiego jeszcze nie czytaliśmy.


Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek