Twórca „Świata Dysku” szuka „gosposi ze wsi”. Fragment biografii „Terry Pratchett. Życie z przypisami” Roba Wilkinsa

5 sierpnia 2023

Rob Wilkins pracował dla Terry’ego Pratchetta przez piętnaście lat, najpierw jako jego osobisty asystent, a później menedżer. Obecnie zaś zarządza jego spuścizną literacką. Jak trafił pod dach twórcy „Świata Dysku”? Opisał to w oficjalnej biografii pisarza zatytułowanej „Terry Pratchett. Życie z przypisami”. Fragment ten przeczytacie poniżej.

Pięć miesięcy przed śmiercią Terry Pratchett napisał pięć listów, zapieczętował je w kopertach i zamknął w sejfie w swojej pracowni, by zostały otwarte, kiedy już go nie będzie. To ten, który zaadresował do mnie.

Wiltshire
4 października 2014 roku

Drogi Robie,

no więc odszedłem. Bywały takie dni, kiedy czułem się, jakby już mnie nie było, więc teraz marzę tylko o chłodnym, cichym pomieszczeniu i spokoju, by uporządkować swoje przyćmione myśli. Myślę, że byłem dobry, choć mógłbym być lepszy, ale Terry Pratchett jest martwy i więcej słów nie będzie.

Proszę, opiekuj się Lyn. Zleć wykonanie tej pięknej biżuterii, którą zaprojektowałem, i wręcz ją z wyrazami mojej miłości. Wybierz prezent na każde Święta i urodziny. Posyłaj kwiaty. Urządzaj duże przyjęcie co roku, albo częściej, jeśli to konieczne lub jeśli wymagają tego okoliczności, i wypijcie brandy za pamięć o mnie i o szczęśliwych dniach.

Zadbaj o firmę, to ona też o ciebie zadba. Za wszystko, co robiłeś, za wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe, i za zakopywanie ciał… dziękuję ci.

Naucz się latać. Załatw to teraz.

I uważaj na siebie.

Walcz!

Terry

Żeby to było jasne od początku: przez lata mojej pracy z Terrym Pratchettem nie mieliśmy żadnych rzeczywistych ciał do zakopywania. Zdarzało się, że ludzie naprawdę go drażnili i faktycznie (jak rozmaite osoby często o nim mawiały) głupców nie znosił cierpliwie. Nigdy jednak nie bywał aż tak rozdrażniony. Zatem – dla fanów ekshumacji i niewyjaśnionych historii kryminalnych – to nie jest taka książka.

Jednakże, i co do tego nie ma wątpliwości, w życiu Terry’ego wiele działo się spraw, co do których znajdowałem się w wyjątkowym położeniu, by być ich świadkiem i się w nie angażować. We „wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe”, żeby zacytować Jego list. I chciałbym, by to była właśnie taka książka.

I żeby wyjaśnić również inną kwestię: na kolejnych stronicach postaram się opisać całą historię życia Terry’ego, nie tylko tę jej część, kiedy byłem przy nim. Z pewnością nie będzie to próba opowiedzenia historii mojego życia. Na samym początku muszę chyba jednak poświęcić nieco miejsca, by wyjaśnić, kim jestem, jak w ogóle znalazłem się obok Terry’ego, i jak doszło do tego, że piszę jego biografię.

Zatem, by nakreślić tło: nazywam się Rob Wilkins i początkowo miałem być taką „gosposią ze wsi”. Przynajmniej w takim sensie, że Terry poszukiwał osoby specyficznego typu, takie miał założenia, o kimś takim myślał, kiedy doszedł do wniosku, że potrzebuje osobistego asystenta czy też sekretarza.

Ta „gosposia” miała być kimś, kto zjawi się w odpowiedzi na ogłoszenie przyklejone na szybie wiejskiego sklepiku: ktoś, zapewne emerytka, kto przyjdzie na kilka dni w tygodniu pomóc w administracji, wypełni to i owo, może zajmie się formularzami vatowskimi. Może też, przy odrobinie szczęścia, dopilnuje, by w lodówce w pracowni był zapas mleka do herbaty, tak żeby Terry – który często zapominał o drobiazgach – nie musiał wstawać od biurka i schodzić po nie do domowej kuchni.

Miała to być osoba, która (to bardzo ważne) nie jest namiętnym czytelnikiem książek Terry’ego Pratchetta, gdyż mogłaby wtedy mieć pytania – albo co gorsza sugestie. Albo, co jeszcze gorsze, opinie. Ponieważ – i nie powinno to zabrzmieć niewdzięcznie – zapewne byłoby to rozpraszające, co z kolei przekreślałoby sens całego przedsięwzięcia.

To, że Terry w ogóle pomyślał o asystencie… no cóż, możemy chyba przyjąć, że w znacznej mierze było to winą Jilly Cooper. Tych dwoje znakomitych brytyjskich autorów zderzyło się ze sobą przy kanapkach na jakimś bankiecie wydawniczym w Londynie, jak czasem się zdarza znakomitym autorom. I podczas rozmowy Terry zastrzygł uszami, gdy Jilly mimochodem wspominała o „mojej asystentce” – kobiecie imieniem, jak się zdaje, Amanda, którą Jilly opisywała jako „niebiańską”, „cudownie łagodną” i którą bez wahania uznawała za „najlepszą w tym fachu”.

Otóż Terry, na ogół całkiem obojętny na pułapki tego świata, miał w sobie – jak większość pisarzy – cienką, ale stalową żyłkę współzawodnictwa, która biegła przez jego umysł niczym struna fortepianu i niekiedy dało się ją lekko szarpnąć. Jak się zdaje, była to jedna z takich sytuacji. Jeśli autorka takich bestsellerów jak Jeźdźcy (Riders), Rivals (Rywale) czy Score! (Traf!) była oficjalnie autorką potrzebującą osobistej asysty, to czyż nie wynika z tego, że Terry – który w owym czasie sprzedał około 50 milionów książek w dwudziestu dziewięciu językach – takiej asysty potrzebował?1

Było to w roku 2000. Terry miał pięćdziesiąt dwa lata. Mieszkał pod Salisbury w posiadłości, którą nazywał „Domesday Manorette”. Przez ostatnią dekadę był najlepiej sprzedającym się brytyjskim autorem, który to tytuł dopiero niedawno, z pewnymi oporami, odstąpił innej pisarce, niejakiej J.K. Rowling. Cykl o Świecie Dysku liczył wtedy dwadzieścia pięć tomów, na drodze do ostatecznych czterdziestu jeden, a Terry napisał też szereg tytułów poza nim, w tym serię niezwykle popularnych książek dla młodszych czytelników. Płodny twórca, który najwyraźniej nigdy nie doświadczył nawet dwóch minut braku inwencji (i w rezultacie dość lekceważąco traktował samo to pojęcie oraz tych, którzy się na nie skarżyli), wydawał średnio dwie książki rocznie i niekiedy miał jeszcze czas, by wcisnąć trzecią. Jego książki były fenomenalnie popularne i wręcz legendarnie wszechobecne: mówiło się często, że żaden pociąg w Wielkiej Brytanii nie ma prawa wyruszyć w drogę, dopóki nie potwierdzi się, że przynajmniej jeden z jego pasażerów czyta Terry’ego Pratchetta.2

Sukces na tak oszałamiającym poziomie pociągał za sobą obowiązki, większe nawet niż nacisk na pisanie kolejnych powieści. Przede wszystkim chodziło tu o kwestie związane z – jak dość ironicznie określał to Terry – „byciem znautorem” (znanym autorem). Bycie znautorem, jak tłumaczył, to sprawa w wielu istotnych kwestiach odmienna od bycia pisarzem. Rzeczywiście, owo znautorstwo zasadniczo łączyło się z obowiązkami uniemożliwiającymi pisarzowi pisanie: w przypadku Terry’ego były to coroczne długie i mające fenomenalną frekwencję trasy promocyjne, kiedy podpisywał książki – dwie w Wielkiej Brytanii i dodatkowe w innych krajach. Zakładał wtedy swoją czarną fedorę, czarną skórzaną kurtkę Levi’s i czarne dżinsy Hugo Boss („ruszał z albumem w trasę”, jak to nazywał). Nie można też zapominać o równie popularnych wystąpieniach, w takim samym stroju, na spotkaniach, konwentach i festiwalach. Na to wszystko musiał poświęcać coraz więcej czasu i energii.

Brzemię bycia znautorem prześladowało Terry’ego także w domu, przy biurku. Miało formę listów – dostawał ich całe worki. Czytelnicy książek Terry’ego byli wyjątkowi nie tylko ze względu na ich liczbę, ale też siłę i głębię przywiązania do jego książek; wielu z nich czuło potrzebę, by do niego napisać. Do tego zdarzały się często bardziej oficjalne prośby, często o radę albo pieniądze, czy też, w przypadku bardziej zuchwałych korespondentów, o radę i pieniądze naraz. W pewnym momencie samo czytanie i odpowiadanie na te listy w sposób, w jaki Terry czuł się moralnie zobowiązany odpowiadać, wypełniłoby cały dzień pracy, nie pozostawiając już ani chwili na coś, co być może chciałby robić poza tym, na przykład na pisanie książki. Czy też, w przypadku Terry’ego, na pisanie kilku książek równocześnie. Lubił mieć na warsztacie dwie, niekiedy nawet trzy, z nabierającymi kształtu gdzieś w cieniu zarysami czwartej.

Do tego dochodził nieustannie dzwoniący telefon – ludzie dzwonili w sprawach tych książek, tych festiwali, prosząc o wywiad albo komentarz, czy też o kilka słów do czegoś, co nazywał „Ulubioną łyżeczką” w dodatkach do gazet. A Terry, który zaczynał karierę jako dziennikarz – najpierw w gazetach, potem po drugiej stronie barykady, jako rzecznik prasowy – był fizycznie niezdolny do braku reakcji na dzwoniący telefon. Przegapisz telefon, przegapisz temat. (Jak się jeszcze przekonamy, gazetowa edukacja Terry’ego w dużej mierze uformowała jego podejście do pracy).

I w końcu dochodziły jeszcze najrozmaitsze gadżety. W tym czasie była to już istotna działalność, jednak Terry upierał się, że sam musi udzielić zgody na każdy licencjonowany produkt ze Świata Dysku. Od figurek po świece, od ściereczek po tabliczki na drzwi, od pocztówek po wisiorki. W jego opinii wszystko to było rozszerzeniem świata, jaki stworzył w książkach, i nie chciał, by ktokolwiek coś niewłaściwie rozumiał czy pozwolił sobie na niedozwoloną swobodę, co prowadziłoby do zafałszowania obrazu tego świata, a zatem rozczarowania czy – co gorsza – oszukiwania i wręcz okradania czytelników. Była to postawa szlachetna, zwłaszcza jeśli wiedziało się, jakie kwoty – „sumy tak wielkie, że aż oczy łzawią”, jak to określał – rozmaite firmy podsuwały mu pod nos, by wyrwać mu z rąk dyskową franczyzę. Jednak te honorowe zasady wymagały ciężkiej pracy administracyjnej. Jak powiedział w 1996 roku w wywiadzie dla Science Fiction Book Club: „Jeśli z czapki Myszki Miki odpadną ci uszy, ten miły pan Disney nie przejmie się tym specjalnie. Jeśli ktoś kupi koszulkę ze Świata Dysku i kolory się spiorą, to ja jestem tym człowiekiem, do którego trafi e-mail ze skargą”.3

I tak, dodając jedno do drugiego, Terry znalazł się w niebezpiecznym punkcie, kiedy to biznes bycia Terrym Pratchettem groził, że uniemożliwi mu to, co go Terrym Pratchettem uczyniło. Równocześnie to, co zaczęło się dosłownie jako chałupnictwo – gdy Terry w zamienionym na pracownię pokoiku w małym domu jego i Lyn w Somerset co wieczór po pracy pilnie wklepywał czterysta słów na amstradzie CPC 464 – rozrosło się w coś, o czym twórca nie śmiał nawet marzyć, to znaczy w wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie. Jednakże było to wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie, w którym nadal dominował nieco chaotyczny duch chałupnictwa.

Na przykład w tamtym okresie Terry zapisywał swoje teksty na dyskietkach, a po dniu pracy, zanim przeszedł z pracowni do domu na kolację, wyjmował te dyskietki z komputera i dla bezpieczeństwa wsuwał do kieszeni koszuli. Ale, jak często z takimi rzeczami bywa, ta koszula mogła potem trafić do kosza z praniem. Po czym z tego kosza całkiem logicznie przedostawała się do pralki. A w rezultacie nie jest to przypadek całkiem nieznany, że warta milion funtów powstająca powieść przechodziła przez ryzykowne pranie w sześćdziesięciu stopniach z pełnym cyklem wirowania.

Zdarzyło się też, że czek na honorarium w kwocie nieco poniżej ćwierć miliona funtów przyszedł pocztą, został gdzieś odłożony i w niewyjaśniony sposób zniknął, zanim trafił do banku. Jednak tę historię w całości poznamy trochę później.

Na razie powiedzmy tyle, że dla Terry’ego stało się oczywiste, czego potrzebuje. Potrzebował gosposi ze wsi.

Zamiast niej dostał mnie. Nie byłem ze wsi (mieszkałem wtedy w Cheltenham, jakieś siedemdziesiąt mil od Salisbury) i nie identyfikowałem się jako kobieta. Nigdy też nie wypełniałem formularza vatowskiego – taka konieczność nie pojawiła się w żadnej z moich dotychczasowych ról życiowych. Nie byłem emerytem – miałem dwadzieścia dziewięć lat. Co więcej, wśród innych istotnie dyskwalifikujących cech należy wymienić tę – potencjalnie najważniejszą ze wszystkich – że zdecydowanie byłem czytelnikiem Terry’ego Pratchetta. I to bardzo zapalonym – takim, którego obecność w kolejkach na wszystkich autografowych sesjach książek Pratchetta od roku 1993 (w księgarni WH Smith w Oxfordzie, Johnny i zmarli) była tak ostentacyjnie konsekwentna, że mam na półce egzemplarz powieści Bogowie, honor, Ankh-Morpork (Jingo) z 1997 roku podpisaną: „jednemu z gangu smutasów”.

Całkiem przypadkiem pracowałem również w czymś, co można określić jako „wewnętrzne obrzeża Pratchettowskich operacji”. Spotkałem Colina Smythe’a, który był agentem Terry’ego i człowiekiem, któremu w 1968 roku Terry jako pierwszemu wręczył swój maszynopis, prosząc o opinię. (Opinia Colina brzmiała, by tekst wydać, której to decyzji nigdy nie miał powodu żałować). Ponieważ miałem wykształcenie techniczne, w 1998 roku Colin zaproponował mi stanowisko dyrektora technicznego w Colin Smythe Publishing; moim podstawowym zadaniem była digitalizacja jak dotąd konsekwentnie analogowej działalności wydawnictwa, którym Colin kierował ze swojego domu w Gerrards Cross.

W tej roli zdarzało mi się niekiedy odbierać telefony od najbardziej znanego klienta Colina. A kiedy Terry kupił swoją pierwszą nagrywarkę CD i usiłował skłonić ją do działania, główny szef operacji – a naprawdę jedyny pracownik techniczny – został wysłany do Salisbury jako wsparcie.

Zaparkowałem, zszedłem po zboczu do domu i znalazłem przypiętą do drzwi kuchennych kartkę: „Rob: w Kaplicy”4. Podążyłem zgodnie ze wskazówkami pomocnej, ręcznie wyrysowanej mapki i po raz pierwszy zostałem dopuszczony do wewnętrznego sanctum, do epicentrum Świata Dysku w świecie Kuli: specjalnie zaadaptowanej pracowni z dużym podzielonym kamiennymi szprosami oknem, ogromnym opalanym drewnem kominkiem, długą ścianą z rzędami półek pełnych książek, z unoszącym się wszędzie zapachem wosku. Tam, przy wielkim obitym skórą biurku, ledwie widoczny zza gór książek, magazynów, kartek papieru i ogólnie no… rzeczy, siedział autor.

Byłem o dwadzieścia lat młodszy od Terry’ego i z powodu uwielbienia dla powieści ze Świata Dysku żywiłem dla niego podziw graniczący z zachwytem, co – jak sobie uświadomiłem – całkiem mu odpowiadało. Okazało się również, że mieliśmy ze sobą trochę wspólnego. Obaj w latach młodzieńczych poznaliśmy radość jazdy skuterem. Obaj mieliśmy szczęście posiadać ojców, którzy chętnie poświęcali wieczory i weekendy, by uczyć nas, jak te skutery naprawiać. Obaj amatorsko interesowaliśmy się elektroniką – czytaliśmy te same magazyny, kupowaliśmy te same części w tych samych firmach wysyłkowych, rozpoczynaliśmy w domu podobne projekty.

„Och”, powiedział Terry. „A zatem nie jest ci obcy ten wyjątkowy ból, kiedy kropla gorącego lutu spada na nylonową skarpetkę?”.

Nie był mi obcy.

Co więcej, obaj byliśmy ludźmi, którym po odebraniu przesyłki z nowym elektronicznym sprzętem instynkt nakazywał odłożyć nieotwartą instrukcję, zdjąć boczny panel, zajrzeć do wnętrza i sprawdzić, jakie można wprowadzić modyfikacje, których producent zapewne wolałby nie wprowadzać. W pewnym okresie w latach osiemdziesiątych obaj nauczyliśmy mówić nasze wczesne komputery Sinclair ZX81 – aczkolwiek Terry nauczył swój mówić mu „dzień dobry” i informować o najwyższej i najniższej nocnej temperaturze w jego szklarni, podczas gdy ja swój wypowiadać brzydkie słowa dla rozbawienia kolegów. Na Terrym z pewnością zrobiło wrażenie to, że wiedziałem, czym jest układ scalony General Instrument SPO2565. Zaimponowałem mu także tym, że łatwo i szybko rozwiązałem problemy z nagrywarką CD. Cieszyłem się wtedy przydomkiem, który dla mnie wymyślił – Kapitan Kondensator – pierwszym z wielu, jakimi mnie określał.

Potem jeszcze wiele razy wyruszałem do Wiltshire z podobnymi misjami technicznego wsparcia. W grudniu 2000 roku, kiedy Terry dowiedział się, że kończę pracę w Colin Smythe Publishing, zadzwonił do mnie i zapytał, czy miałbym ochotę popracować jako jego osobisty asystent.

Uznałem, że przez jakiś czas może być zabawnie, także z powodu uczuć, jakie żywiłem dla jego książek. Trzeba przy tym dodać, że nie tak sobie wyobrażałem długoterminowe zatrudnienie. Pomyślałem, że popracuję u niego przez rok, a potem będę o tym opowiadał wnukom. „Znacie Terry’ego Pratchetta? No więc kiedyś…”

Półtorej dekady później, w 2015 roku, kiedy zmarł, nadal dla niego pracowałem. I wciąż to robię.

Praca okazała się bardziej wciągająca, niż sobie wyobrażałem. Nie oczekiwałem na przykład, że w jakikolwiek sposób stanę się świadkiem procesu twórczego Terry’ego, nawet jako jego asystent. Sądziłem, że to realne pisanie książek odbywa się w ciszy i samotności, za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy ja siedzę sobie gdzie indziej i pracuję nad innymi rzeczami: pocztą, VAT-em, mlekiem itd. Rzeczywiście, tym też się zajmowałem. Ale Terry widział moją rolę szerzej – fakt, który stał się oczywisty pewnego dnia, kiedy pod koniec porannego pisania wstał sprzed ekranu i włożył kurtkę. „Muszę się przejść”, oświadczył. „Uporządkuj to dla mnie, dobrze?”

Pierwszy szkic Terry’ego Pratchetta – co odkryłem, kiedy zdenerwowany usiadłem na jego miejscu – okazał się dokumentem wysoce ekscentrycznym, prezentującym przypadkowe zmiany rozmiaru czcionki, a nawet przypadkowe zmiany koloru tejże. Wyobraźcie sobie jednak dreszcz emocji u kogoś, kto do tej pory między datami kolejnych wydań tylko bębnił palcami w stół, czekając na nowe słowa Terry’ego Pratchetta. Pochłaniałem jego teksty, a teraz mogłem być w tym samym pokoju, wręcz przy tej samej klawiaturze, gdzie słowa nabierały kształtu… I miałem nie tylko porządkować użyte w nich czcionki, ale z czasem czytać te słowa autorowi, by mógł je ponownie ocenić, rozmawiać z nim o nich, w końcu zapisywać je, kiedy dyktował, a one płynęły strumieniem z jego umysłu (technika, którą Terry zaczął stosować, zanim jeszcze w ostatnich latach stracił zdolność używania klawiatury)… To naprawdę był wyjątkowy przywilej.

Co do Terry’ego, mam wrażenie, że szybko się przyzwyczaił do myśli o sobie jako kimś, kto ma „pracownika”, choć pewnie nigdy by się do tego nie przyznał. Któregoś dnia rozmawiał przez telefon z jakąś gazetą – tym razem nie chodziło o rubrykę „Ulubionej łyżeczki”, ale o coś zbliżonego: o wywiad. W pewnej chwili opuścił słuchawkę do piersi i zawołał: „Rob, czym sobie sprawiłem największą przyjemność?”.

Miałem mniej więcej sekundę do namysłu, nim Terry rzucił: „Mniejsza z tym. To ty”.

W pierwszych, niepewnych tygodniach mojej pracy Jilly Cooper i jej asystentka, „najlepsza w tym fachu”, często wisiały mi nad głową. Kilka razy padła groźba (retoryczna z pewnością – chociaż czy na pewno?) wysłania mnie do Gloucestershire na tydzień szkolenia u Jilly i Amandy. Byłem także wielokrotnie zwalniany, choć szybko zrozumiałem, że Terry jako pisarz interesuje się eksperymentalnym wypowiadaniem kwestii, by sprawdzić, jak brzmią, a jeśli człowiek również przyjmie takie eksperymentalne podejście i zwyczajnie zjawi się następnego dnia, okaże się, że jednak wcale nie został zwolniony.

W swojej przedmowie do Kiksów klawiatury6 (A Slip of the Keyboard) Neil Gaiman na zawsze zmienił wizję studiów nad Pratchettem, podejmując dyskusję z publicznym wizerunkiem Terry’ego jako „przemiłego żartownisia” – nieporozumienie wynikające zapewne z jego dobrodusznego wyglądu (w dobre dni miał pięć stóp i osiem cali – sto siedemdziesiąt trzy centymetry – wzrostu). Ta powtarzana bez złej woli sentymentalizacja Terry’ego, jak podkreślił Neil, pomijała między innymi trawiący go gniew. „Ten gniew jest zawsze obecny”, pisał, „jest napędzającą go energią”.

Cóż, poznałem ten gniew we wszystkich jego pięćdziesięciu siedmiu odmianach, jak to zobaczymy. Ale przekonałem się również (podobnie jak Neil), jak wielkodusznym, jak spektakularnie dowcipnym, jak wspaniałym był towarzyszem. Podczas przeciętnego roboczego tygodnia w Kaplicy powstawała masa tekstu, a jednak w jakiś sposób, kiedy pomysły wręcz buzowały Terry’emu w głowie, zawsze znalazło się dość czasu na działania, które można jedynie zarejestrować pod literą M, jak „marnowanie czasu”. Zdarzały się na przykład dnie poświęcane na projektowanie wciąż bardziej skomplikowanych i zbędnych sposobów automatyzacji prac biurowych. Albo godziny mijające przy karmieniu żółwi czy spędzane w miejscowym centrum ogrodniczym. Niekiedy zabieraliśmy lunch nad rzekę, do pasterskiej chaty, którą Terry wyremontował, i tam pracowaliśmy przez resztę popołudnia.7 Zdarzały się wieczory, kiedy siadywaliśmy pod miedzianym dachem obserwatorium, które Terry zbudował niedaleko domu, i popijając piwo, patrzyliśmy w gwiazdy, po czym bardzo często wracaliśmy przez trawnik do Kaplicy, by tam zapisać ostatnie wieczorne słowa.

Pierwsze tygodnie mieliśmy za sobą i groźby wysłania mnie na szkolenie do Jilly Cooper zdarzały się coraz rzadziej. Pamiętam nawet, kiedy ten temat pojawił się po raz ostatni. Po którymś z moich grzechów zaniechania, którego szczegółów już nie pamiętam, znowu nastąpiła rozmowa o okresie uwięzienia na czas wedle uznania Jilly. Po kilku dniach, kiedy pracowałem ciężko, by odkupić swoje winy, szukając zapewnienia, że wszystko już między nami w porządku, zacząłem się głośno zastanawiać, czy powinienem się pakować na wyjazd do Gloucestershire.

Terry nie odrywał wzroku od ekranu. „Teraz już nie musisz tam jechać”, rzucił od niechcenia. „Jej asystentka jest druga najlepsza w tym fachu”.

Kiedy już zyskałem zaufanie Terry’ego, zdawało się, że praca dla niego zajmuje coraz więcej czasu. Telefon mógł się odezwać wieczorem albo w weekend: „Miałbyś może ochotę przyjść? Miałbym dla ciebie drobną robótkę…”. Towarzyszyłem mu w drodze i w efekcie byłem przy nim wszędzie, dokąd zaprowadziły go obowiązki. Nasza relacja pogłębiała się i rozszerzała, aż w końcu wyraźnie nie była już tylko pracą, ale też przyjaźnią.

Kiedy w roku 2007 u Terry’ego zdiagnozowano PCA (posterior cortical atrophy, zanik korowy tylny) w okrutnie wczesnym wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, zadania asystenta z konieczności znów się rozszerzyły. Gdy choroba dzień po dniu bezlitośnie odbierała mu możliwości, zaczął wymagać pomocy w sprawach, jakich żaden z nas nie potrafiłby przewidzieć. Zacząłem mu towarzyszyć podczas publicznych występów, czytałem mu, kiedy sam już nie potrafił, pomagałem podczas rozmów na scenie jako „stróż anegdot”. Z konieczności staliśmy się scenicznym duetem. Starsky i Hutch? Laurel i Hardy? Sami osądźcie. Ale jeśli kluczowe w mojej roli zawsze było oczyszczenie przestrzeni wokół Terry’ego, by mógł bez przeszkód robić to, co czyniło go Terrym Pratchettem, teraz, kiedy zegar odmierzał już czas, stało się to jeszcze ważniejsze.

W tych latach zdarzały się – co nieuniknione – chwile trudne i ponure i czasem ciężko było do nich wracać, by napisać tę książkę. Dużą część tego okresu, jak teraz sobie uświadamiam, przeżyłem, negując powagę tego, co się działo, gdyż uważałem to za najłatwiejszą (i najbardziej angielską) metodę radzenia sobie z sytuacją. Terry jednakże postępował przeciwnie: na wieści o swoim zbliżającym się końcu reagował odważnie, nie szukając fałszywego pocieszenia. Z determinacją opowiadał publicznie o swojej chorobie i wypełniał trudną misję wprowadzenia do debaty publicznej tematu wspomaganego samobójstwa. A przede wszystkim (będąc Terrym) bezustannie pracował – realizując trzy telewizyjne dokumenty i pisząc siedem bestsellerów.

Naturalnie, przyjmował wszystko z humorem – z humorem w nieodmiennie Pratchettowym stylu. Kiedyś później powiedział do mnie: „Wydaje się, że mamy teraz wspólny mózg”. Bardzo mi to pochlebiło.

Ale, oczywiście, u Terry’ego zwykle pojawiał się też ładunek głębinowy z opóźnionym zapłonem. „A jeśli połączyć nas obu w jedno”, dokończył, „można otrzymać jedną mniej więcej porządną istotę ludzką”.
(…)
_
Przypisy:

1. W chwili pisania tego tekstu, w roku 2021, łączna liczba sprzedanych egzemplarzy oscyluje wokół 100 milionów.

2. Mówiono też często, że Terry’emu przypada zaszczyt bycia autorem, którego książki są najczęściej kradzione w księgarniach – stwierdzenie rzucone mimochodem przy jakiejś okazji i towarzyszące mu potem już zawsze. W tej kwestii nie istnieją żadne godne zaufania statystyki, ale tak czy inaczej Terry’emu to niespecjalnie przeszkadzało. Uważał, że zanim ludzie byli w stanie ukraść jego książki, on zdążył już odebrać należne honorarium.

3. Czy też, jak to ujął w rozmowie z Davidem Langfordem dla „Ansible” w 1999 roku: „Jeśli w twoim świetlnym mieczu odpadnie czubek, George Lucas o tym nie usłyszy. Ale jeśli świeca ma niewłaściwy kolor, to ja dostaję te cholerne e-maile”. Inna franczyza, ta sama zasada, choć z dodatkowym przekleństwem.

4. „Kaplicą” Terry Pratchett nazywał swoją pracownię, specjalnie urządzoną i wyposażoną, w wolnostojącym budynku na terenie posiadłości, w pewnej odległości od właściwego domu (przyp. tłum.).

5. Najkrócej mówiąc, są to bebechy prymitywnego syntezatora mowy. Ale tego pewnie nie muszę wam tłumaczyć.

6. Zbiór niebeletrystycznych tekstów Terry’ego, wydany w roku 2014. (W Polsce rok później, przyp. tłum.).

7. Autentyczna pasterska chata. Muszę dodać, że działo się to na długo przed tym, jak David Cameron, były torysowski premier, na zawsze pogrążył wizerunek chaty jako miejsca literackich przedsięwzięć. (W 1997 roku David Cameron kupił chatę czy też szopę, by w niej pisać swoje pamiętniki – przyp. tłum.).

Rob Wilkins „Terry Pratchett. Życie z przypisami”
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Insignis
Liczba stron: 520

Opis: Sir Terry Pratchett, nagradzany bestsellerowy autor, twórca fenomenalnie popularnego cyklu Świat Dysku. Sławny i podziwiany na całym świecie za swoje znakomite książki, inteligentny ironiczny humor, za działalność humanitarną. Ale to tylko część obrazu. W chwili śmierci w 2015 roku pracował nad swoją najciekawszą historią – własną. Nad opowieścią o chłopcu, któremu w wieku sześciu lat dyrektor szkoły powiedział, że niczego nie osiągnie, i który przez całe swoje późniejsze życie udowadniał, że tamten nie miał racji. Terry miał bowiem pełno zadziwiających osiągnięć: przerwał naukę by zostać dziennikarzem, co nie zmienia faktu, że otrzymał niezliczona liczbę doktoratów honorowych, nim skończył 20 lat miał pomysł na swoją debiutancką powieść, która ukazała się w 1971 roku pod tytułem „Dywan”, został jednym z najlepiej sprzedających się i lubianych pisarzy w Wielkiej Brytanii, zdobył prestiżowy Medal Carnegie i otrzymał tytuł szlachecki. Niestety Terry’emu zabrakło czasu by ukończyć wspomnienia, które tak bardzo chciał napisać. Teraz przerwane wątki podjął Rob Wilkins, dawny asystent, przyjaciel, a dziś opiekun literackiego dziedzictwa Pratchetta. Wykorzystując wspomnienia własne, ale też rodziny, przyjaciół i kolegów pisarza, Wilkins kreśli pełną panoramę życia Terry’ego – od dzieciństwa po jego oszałamiającą karierę pisarską, w tym to, jak przyjął i jak sobie radził z „przeszkadzajstwem” choroby Alzheimera. Głęboko poruszająca i osobista opowieść o nadzwyczajnym życiu sir Terry’ego Pratchetta, spisana z niezrównanym wyczuciem i pełna zabawnych anegdot i zarazem jedyna oficjalna biografia jednego z najznakomitszych autorów.

fot. główna: Trinity College Dublin


Tematy: , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek