Rodzina Pelletierów świętuje rocznicę powstania fabryki mydła. Przeczytaj początek powieści „Wielki świat” Pierre’a Lemaitre’a

29 marca 2024

Po trylogii „Dzieci katastrofy”, rozgrywającej się w międzywojennej Francji, laureat Nagrody Goncourtów Pierre Lemaitre rozpoczął nowy cykl, „Lata chwały”, który zabiera nas w szalony wir czasów powojennej prosperity. „Wielki świat” to historia rodzinny Pelletierów. Narracja skupia się na barwnych losach czworga dzieci fabrykanta mydła. „Dla mnie to w zasadzie jest saga rodzinna” – przyznaje autor. „Nie pisałem czegoś takiego do tej pory, bo uważałem, że nie mam warsztatowej dojrzałości. Kombinowałem, wykręcałem się. W poprzedniej trylogii wziąłem postać z jednej książki i umieściłem w drugiej, (…) ale nigdy nie stanąłem twarzą w twarz z sagą. A potem, pod koniec trylogii 'Dzieci katastrofy’, uznałem, że osiągnąłem już pewną dojrzałość w tym, co umiem robić. Powiedziałem sobie: daj spokój, nie wykręcaj się, zakasaj rękawy i spróbuj szczęścia” – dodaje. Efekt? Jeden z największych francuski bestsellerów 2022 roku. Powieść trafiła właśnie do polskich księgarń nakładem Wydawnictwa Albtros, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Bejrut
marzec 1948

1
Skoro postanowiłeś wyjechać

Z biegiem lat rodzinna procesja krocząca po avenue des Français występowała w różnych wariantach, ale nigdy jeszcze w postaci żałobnego konduktu. Pomijając to, że pani Pelletier była jak najbardziej żywa, odnosiło się wrażenie, że w tym roku odprowadzana jest na miejsce ostatniego spoczynku. Jej mąż szedł jak zwykle na czele pochodu, krokiem, który wydawał się tym bardziej uroczysty, że jego żona wlokła się daleko za nim, ciągle przystawała i wysyłała synowi, Étienne’owi, spojrzenia osoby konającej, która błaga, by ją dobić. Za nimi sztywno kroczył najstarszy Jean, nazywany Miśkiem, wraz z drobiącą u jego boku małżonką Geneviève. Procesję zamykali François i Hélène.

Na czele pochodu pan Pelletier z uśmiechem pozdrawiał wędrownych handlarzy arbuzów i ogórków, unosił dłoń, witając czyścicieli butów; można by przysiąc, że to człowiek zdążający na własną koronację, co nie całkiem odbiegało od rzeczywistości.

Pielgrzymka Pelletierów odbywała się, niezależnie od pogody, w pierwszą niedzielę marca. Dzieci znały ją od zawsze. Można było przeoczyć ślub sąsiada, noworoczny obiad, wielkanocnego baranka; nie do pomyślenia było jednak pominięcie rocznicy powstania fabryki mydła. W tym roku pan Pelletier opłacił nawet bilety powrotne z Paryża, by upewnić się co do obecności François, Jeana i jego żony.

Rytuał obejmował:

Akt I: powolna przechadzka aż do fabryki, przewidziana głównie na użytek sąsiadów i znajomych.

Akt II: wizyta w pomieszczeniach fabryki, którą wszyscy znali na pamięć.

Akt III: powrót po avenue des Français z postojem w Café des Colonnes na aperitif.

Akt IV: rodzinny obiad.

– Tym sposobem zamiast raz wkurzamy się cztery razy – mawiał François.

Trzeba przyznać, że po wyjściu z fabryki słuchanie pana Pelletiera w kawiarni było dość uciążliwe. Ten zafundował wszystkim kolejkę i opowiadał o głównych etapach budującej rodzinnej historii sięgającej od pierwszego Pelletiera (którego obecność u boku marszałka Neya podobno została potwierdzona) aż po niego samego i firmę Pelletier i Syn, która w jego oczach stanowiła ukoronowanie dynastii.

Louis Pelletier był spokojnym człowiekiem, z rodzaju tych, co to niełatwo tracą zimną krew. Mały szpakowaty wąsik nad wyrazistą linią ust, którą odziedziczyły po nim wszystkie jego dzieci, pasował do niemal białych, starannie uczesanych włosów, z których był bardzo dumny. „Po czterdziestce wszyscy mężczyźni w rodzinie byli łysi!”, przypominał z dumą, jakby to, że on nie wyłysiał, było dowodem na to, że w jego osobie ród Pelletierów osiągnął apogeum. Wąskie ramiona kontrastowały z biodrami, które z wiekiem przybrały na szerokości. „Mógłbym reklamować Saint-Galmier”, żartował czasami, nawiązując do butelek z wodą gazowaną, których wąska szyjka nieodparcie rozszerzała się ku dołowi. Wyczuwało się w nim pogodną energię, a także pewien rodzaj dyskretnej satysfakcji, że mu się powiodło. W latach dwudziestych nabył niewielką wytwórnię mydła i rozwinął ją, „łącząc rzemieślniczą jakość z przemysłową wydajnością” – lubił takie sentencje. W jego poczuciu przeznaczeniem tej manufaktury, leżącej o rzut beretem od place des Canons, było zdobycie pozycji wiodącego przedsiębiorstwa przemysłowego miasta. Za kilka lat Pelletierowie będą w Bejrucie tym, czym Wendelowie w Lotaryngii, Michelinowie w Clermont, a Schneiderowie w Creusot. Z czasem trochę zmitygował swoje ambicje, ale chełpił się, że dowodzi „okrętem flagowym libańskiego przemysłu”, czego nikt nie miałby serca kwestionować. Z biegiem lat nieustannie wprowadzał innowacje, dodając do tradycyjnych receptur oleje kokosowy, palmowy i bawełniany, dopracowując warunki suszenia, modyfikując użycie kwasu oleinowego i tak dalej.

Lata trzydzieste były pomyślne dla firmy Pelletier, która kupiła kilka małych wytwórni w Trypolisie, Aleppo i Damaszku. Fortuna Pelletierów była bez wątpienia dużo znaczniejsza, niż wskazywałby na to ich dość skromny styl życia.

Zarządzanie filiami powierzono dyrektorom, ale nadzoru nad jakością produkcji Louis Pelletier nie zostawiał nikomu. Poczytywał za swój obowiązek wizytowanie oddziałów firmy; niekiedy zjawiał się tam bez uprzedzenia, pobierał próbki, analizował i modyfikował proces produkcji.

Twierdził, że nie przepada za podróżami. „Jestem raczej domatorem”, tłumaczył się. Pełnił jakieś bliżej nieokreślone funkcje w stowarzyszeniu kombatantów, które zmuszały go do wyjazdów do Paryża, lecz najwyraźniej nie miały większego wpływu na egzystencję Louisa; cała jego energia i duma, cały talent ogniskowały się na fabryce i jakości „jego mydła”. Nic nie uszczęśliwiało go bardziej niż patrzenie na dymiące kotły, w których jego ludzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nadzorowali temperaturę, i podziwianie rynien, którymi płynne mydło spływało do kadzi. Krojenie go na kostki i bloki wzruszało go do łez. „Na chwilę się z wami zamienię”, mówił czasami do pracownika na końcu taśmy, który o nic nie prosił. I wtedy można było zobaczyć, jak właściciel fabryki staje przy urządzeniu do krojenia, przesuwającym w jego stronę kostki zielonego mydła, na których stuknięciem drewnianego młotka – niezbyt słabym, ale też niezbyt mocnym – przybijał stempel firmy Pelletier przedstawiający budynek fabryki okolony liśćmi cedru. Pani Pelletier kierowała personelem, nadzorowała dostawy surowca i wyjazdy ciężarówek oraz prowadziła rachunki. Domeną jej męża była natomiast produkcja. Nierzadko w środku nocy wsiadał na rower (nigdy nie próbował prowadzić samochodu) i jechał do fabryki, by osobiście uczestniczyć w pobieraniu próbek, które wraz z dyżurnym majstrem potrafił omawiać aż po blady świt.

Twierdził, że firma Pelletier narodziła się z dniem uruchomienia pierwszego wielkiego pieca z kadzią, którą nazwał Ninon, przez skojarzenie, jak utrzymywał, z Niñą, pierwszą z trzech karaweli Krzysztofa Kolumba; imię to zostało wygrawerowane na miedzianej tabliczce umieszczonej u podstawy kadzi oznaczonej emblematem firmy. Kiedy dwa lata później drugą kadź ochrzcił Castiglione, pani Pelletier zmarszczyła brwi, nie bardzo widząc w tym związek z odkryciem Ameryki. Instalacja trzeciej kadzi – o nazwie Païva – wprawiła ją w konsternację. Pani Pelletier zasięgnęła rady François, który uchodził za rodzinnego intelektualistę, ponieważ zdał maturę szybciej niż jego rówieśnicy.

– Te nazwy mają związek z damami z półświatka, mamo. Z Ninon de Lenclos i Virginią de Castiglione. Païva to pseudonim kobiety, która nazywała się Esther Lachmann. Mówiono o niej: Qui paie y va*.

Pani Pelletier rozdziawiła usta.

– To te kobiety…?

– Tak, mamo – spokojnie potwierdził François. – To te kobiety…

– Ależ skąd! – zaprzeczył pan Pelletier, gdy go o to zapytano. – To kurtyzany, Angèle. Nazwałem tak piece, bo to moje kochaneczki, i tyle…

– Dziwki, i owszem.

– Tak, to też… Ale…

Pani Pelletier lubiła przedstawiać małżonka jako mężczyznę wiarołomnego. Musiało jej to schlebiać. W rzeczywistości Louis nigdy jej nie zdradził, lecz nie przepuściła okazji, by napiętnować publicznie jego skoki w bok, całkowicie fikcyjne, o czym dobrze wiedziała. Tak było na przykład z tym, że udając się do Paryża, jej mąż zawsze zatrzymywał się w Hôtel de l’Europe. Często chwalił miłe przyjęcie u pani Ducrau, hotelarki, którą pani Pelletier nazywała zwykle „kochanką mojego męża” lub w rozmowie z dziećmi „kochanką waszego ojca”. Louis zawsze protestował: „Pani Ducrau musi mieć ze dwieście lat, Angèle!”, ale zbywała ten argument machnięciem ręki mówiącym „Bujać to my, a nie nas”.

W tym momencie pani Pelletier miała zupełnie inne zmartwienie niż kochanki męża czy nazwy trzech wielkich kadzi do warzenia mydła: przetrwanie.

Jej zdaniem nie było wcale pewne.

Minęli dopiero meczet Medjidié. Fabryka wydawała się niedosiężnym horyzontem.

– Zostaw mnie, Étienne, ja…

Już miała powiedzieć „Zaraz wyzionę tu ducha”, lecz powstrzymały ją przed tym resztki przytomności umysłu i poczucie śmieszności (ciągle mijali znajomych). Zwolniła tylko kroku i przyłożyła do skroni chusteczkę. Morskie powietrze owiewało miasto wiosennym chłodem, nikt się nie pocił, nawet ona. Niemniej dała Étienne’owi znak, by zatrzymał sprzedawcę napojów chłodzących i kupił dla niej szklankę wody o smaku tamaryndowca; wypiła ją ze zrezygnowaną miną, jakby to była cykuta. Oprócz lekkiego uniesienia kapelusza i przesunięcia palcem po czole nie miała innego sposobu na zademonstrowanie, jak bardzo dokucza jej zmęczenie. Po raz kolejny przystanęła z ręką na sercu, próbując złapać oddech. Étienne ze zrezygnowaną miną odwrócił się do Hélène: nic się na to nie poradzi. Odejście z domu kolejnych dzieci było jak gwoździe, które każde z nich wbijało w serce matki.

– Ależ, Angèle, nasi malcy są już duzi – argumentował pan Pelletier. – W końcu to normalne, że opuszczają dom…

– Nie opuszczają domu, Louis. Oni uciekają!

Opadały mu ręce. Jego żona dysponowała zasobami kazuistycznych argumentów, których nigdy do końca nie zgłębił.

– Dobrze już, dobrze… – wydyszała pani Pelletier. – Nie zajmuj się mną.

Étienne przestał odpowiadać, tylko lekko uścisnął jej ramię, zachęcając, by mimo wyczerpania szła dalej. Krok za krokiem i w końcu dotrą na miejsce. To jemu przypadło zadanie podtrzymywania matki, ponieważ tym razem on był sprawcą – zawinił.

Ci wcześniejsi wciąż żyli w rodzinnej pamięci.

Kiedy dwa lata temu François zawiadomił rodziców, że chce wyjechać do Paryża, żeby studiować w École normale supérieure, jego matka padła jak długa na posadzkę w kuchni.

– To bardzo dziwne… – zaryzykował doktor Doueiri, który dotąd leczył wyłącznie przypadki oparzeń słonecznych i bronchitu, człowiek dość głupi, niezmiennie zatrwożony problemami zdrowotnymi pacjentów, wyróżniający się tylko w grze w belotę.

François musiał spędzić cały dzień u wezgłowia matki, wysłuchując jej lamentów, póki nie zasnęła. Żaliła się na niewdzięcznego syna i powtarzała, że ta rodzina ją zabije.

– A ty oczywiście nawet się nie odezwiesz – wyrzucała mężowi.

– Mimo wszystko École normale… – odpowiadał niejasno, ale szybko wsiadał na rower i zwiewał do fabryki.

Kiedy pani Pelletier w końcu zgodziła się wstać, François czekała inna, niewiele mniej przykra przeprawa, polegająca na patrzeniu, jak matka szykuje jego kufer podróżny. „Skoro postanowiłeś wyjechać…”, mruczała pod nosem dziesięć razy dziennie, gromadząc, sortując, wybierając sterty bielizny i zapasy jedzenia. Ta operacja, przypominająca szykowanie wyprawy ślubnej, nie miała końca. Matka unosiła się gniewem z powodu drobiazgów, z hałasem odkładała przedmioty, jej popłoch przeradzał się w złość. François przestał być pełnoletnim chłopcem, którego ze smutkiem żegnano; stał się wyrodnym synem wyrzucanym za drzwi.

W rzeczywistości matka wyrównywała z nim stare porachunki. Wciąż jeszcze stał jej ością w gardle zostawiony na komodzie list w majowy dzień w 1941 roku, kiedy François uciekł z domu, by dołączyć w obozie Qastinah do generała Legentilhomme’a i zaciągnąć się do I Lekkiej Dywizji Zmechanizowanej Wolnej Francji. Dziwne, ale tamto pierwsze odejście rozumiała lepiej. Wyjechał na wojnę, co w sumie było zaszczytne, a nie na studia, które równie dobrze mógłby skończyć w Bejrucie.

– Nie, mamo – tłumaczył François. – Tutaj to niemożliwe…

– Tak, no jasne! Tutejsza uczelnia jest nie dość dobra dla „panicza”!

Kiedy wsiadł na statek z dwoma do pełna załadowanymi kuframi, pani Pelletier zachowywała się spokojnie i poważnie. „Dbaj o siebie, dobrze?”, szepnęła mu do ucha. Louis obawiał się, że żona zostanie na nabrzeżu, dopóki statek nie zniknie całkiem z oczu, ale gdy tylko odbił od brzegu, ujęła męża pod ramię i powiedziała: „Mam nadzieję, że będzie pisał”.

Wróciła do swoich zajęć i żal z powodu wyjazdu syna stopniowo tracił na intensywności. Tym bardziej że François udało się dostać do École normale. Nastąpiło coś w rodzaju przedawnienia i znów zaczęła być dumna z syna – w końcu to jej po części zawdzięczał swój sukces.

Zaledwie osiemnaście miesięcy po wyjeździe François najstarszy syn, Jean, obwieścił, że zamierza z żoną opuścić Bejrut i osiąść w Paryżu.

– Ach, więc ty też? – mruknęła Angèle.

Położyła się do łóżka, nie chciała nikogo widzieć, jego również.

Doktor Doueiri doradził, jak zwykle bez sensu, moczenie stóp w sodzie oczyszczonej. Doueiri to idiota, pomyślał Louis to, o czym już wszyscy wiedzieli.

Wyjazd Miśka zranił Angèle w mniejszym stopniu niż opuszczenie domu przez młodszego syna. W ciągu poprzednich miesięcy Jean był bardzo nieszczęśliwy, szukał odosobnienia i matka go rozumiała. Kiedy oznajmił, że wyjeżdża, nie opuszczała sypialni, bo nie chciała, by pomyślał, że z powodu jego wyjazdu cierpi mniej niż wtedy, gdy przyszło im się rozstać z François.

Czekając, aż żona opuści w końcu sypialnię, któregoś dnia pan Pelletier w drodze powrotnej z fabryki pozwolił sobie na wizytę w Café des Colonnes, żeby wypić cinzano.

Ponieważ gości było niewielu, kelner, który przez cały dzień słuchał egipskiej piosenkarki Umm Kulsum, zaproponował mu partyjkę tryktraka.

– Czemu nie – odparł Louis. – Zapytany o zdrowie Angèle, zapewnił: – Ma się już lepiej… Mimo doktora Doueiri szybko stanie na nogi.

Nikt by się nie obył bez usług tego lekarza, który stał się już instytucją, mimo że nigdy nie wiedziano, czy to on, czy choroba były większym zagrożeniem.

– To kretyn… – rzucił kelner.

– Nie, to idiota.

– To to samo.

Pan Pelletier przerwał grę.

– Nie, to nie to samo. Jeśli komuś trzy razy coś wytłumaczysz, a on wciąż nie rozumie, to jest kretynem. Ale jeśli na koniec jest przekonany, że zrozumiał to lepiej od ciebie, wtedy masz do czynienia z idiotą.

Kelner lekko się skrzywił.

– W takim razie nie ma wątpliwości, Doueiri to prawdziwy idiota – przyznał.

Po skończonej grze Louis dopił cinzano i zamyślił się. Znał Angèle jak własną kieszeń i wiedział, że potrzebuje pretekstu, by opuścić sypialnię. Wrócił do fabryki i zabrał do domu plik świeżo zapłaconych rachunków.

Angèle otworzyła drzwi.

– Louis! – zawołała przestraszona. – Nie mów mi, że to wszystko zapłaciłeś!

– Ja… Pojadę uregulować płatności – wykrztusił zmieszany i szybko wyszedł z domu.

Pojechał do fabryki (Na Boga, rozmyślał, pedałując, niech to się już skończy!), wypełnił czek i od razu go podarł. Kawałki schował do koperty i położył ją na biurku żony.

Nazajutrz pani Pelletier wróciła do pracy.

Dwa dni później Jean i Geneviève opuścili Bejrut. „Dbaj o siebie”, szepnęła matka do ucha Miśka. Gdy statek odpływał, ujęła męża pod ramię, mówiąc:

– Mam nadzieję, że Geneviève będzie pisała – powiedziała.

A teraz Étienne, pomyślała i przystanęła.

– Indochiny! – zawołała. – Przecież tam jest wojna!

Już tysiąc razy syn jej tłumaczył: tak, jest wojna, ale niezupełnie… Jak jej to powiedzieć?

– To konflikt, mamo.

– Konflikt, jeśli są zabici, nazywa się wojną. – Długo wycierała nos i w końcu uniosła na niego wzrok.

Nawet na szafocie by tego nie przyznała, ale od zawsze uważała Étienne’a za najpiękniejszego z trzech synów. Na usta cisnęły jej się pytania, których – sądząc z jej opuszczonych ramion i zagubionego wzroku – nie zada; odpowiedzi już znała.

• • •

Indochiny, jego przyjaciel Raymond, listy przychodzące od wielu miesięcy…

Kiedy zaprosił go do domu, matka powiedziała: „Ładny chłopiec, rozumiem cię”. Ach, gdyby życie Étienne’a wszędzie było tak proste jak przy niej… Ale nie. I w szkole, i w pracy w banku przeżył tyle upokorzeń, nasłuchał się tylu insynuacji i zniewag…

Był szczupłym chłopcem o jasnokasztanowych włosach i wesołych oczach; miał pewną nonszalancję w sposobie chodzenia, w ruchach, które zdradzały jego zmysłowy, namiętny charakter. Ponieważ nie żywił ambicji zawodowych, mimo smykałki do cyfr zdobył tylko dyplom księgowego.

Istotą jego życia, jak się fatalnie składało, była miłość. Niewielki krąg śmietanki towarzyskiej Bejrutu, pośród której obracali się Pelletierowie, był zbyt cywilizowany, by odrzucić Étienne’a z powodu jego preferencji seksualnych, ale też zbyt mieszczański, żeby zaakceptować go bez podtekstów. Czuł się więc zawsze gdzieś pomiędzy, czego w pewnym sensie miniaturą była jego własna rodzina. Kobiety – matka i Hélène – go uwielbiały. Mężczyźni – François i Jean – lubili go, ale nic więcej. Pozostawał ojciec, najlepsza dla niego publika, u którego wszystko Étienne’owi uchodziło, który kochał go z gwałtownością i nieporadnością wyrażającymi jego bolesną bezsilność. Étienne był istotą „płynną” – Angèle nie znajdywała innego słowa. Sprawiał wrażenie bujającego w obłokach, nigdy nie było wiadomo, w którą podąży stronę. Był idealistą, lecz bez ideałów. Samo życie mu nie wystarczało. To pewnie stąd u niego te miłosne porywy, te uniesienia, tłumaczyła sobie matka. Nieraz, ujmując twarz syna, pytała: „Kiedy zadowolisz się tym, co przynosi ci życie, Étienne?”. Śmiał się i odpowiadał: „Jutro, mamo. Na mur-beton”.

Raymonda poznał rok temu, kiedy ten stacjonował w garnizonie niedaleko Hadathu. Przeżyli sześć miesięcy wielkiej namiętności. Étienne zawsze był chłopcem wesołym, ale matka nigdy jeszcze nie widziała go aż tak szczęśliwego. A potem Raymond wyjechał do Indochin, gdzie miał doczekać do końca kontraktu. Był Belgiem i nie miał ochoty wracać do kraju. Przed wstąpieniem do Legii Cudzoziemskiej (z powodu, którego nigdy Étienne’owi nie zdradził) był nauczycielem. Tamto już skończone – napisał do niego kilka tygodni później. – Kiedy wygaśnie mój kontrakt, chciałbym tu zostać, jest tu sporo możliwości… Dużo rozmawiali o tym pomyśle, rozważali najróżniejsze możliwości, od firmy transportowej po plantację. Wkrótce potem Étienne zaczął szukać pracy w Indochinach, choć bez większych nadziei, ale cztery tygodnie później – aż trudno uwierzyć – otrzymał list z zawiadomieniem, że jego kandydatura została zaakceptowana przez Indochińską Agencję Walutową w Sajgonie.

– Skończy się tak, że złapiesz żółtą febrę – powiedziała matka.

– Wykluczone, mamo, nigdy nie nosiłbym nic żółtego.

– Śmiej się ze mnie, śmiej…

Pan Pelletier wykazał więcej entuzjazmu od żony. Utrzymywał jak najlepsze kontakty z domem handlowym Lecoq & d’Arneville w Sajgonie, sprzedaż Mydeł z Lewantu, choć w Indochinach skromna, była jednak nie do pogardzenia. „Étienne spotka się tam zawsze z jak najlepszym przyjęciem”. Żonie, która nie bardzo rozumiała, w czym Lecoq i d’Arneville mieliby okazać się przydatni ich synowi, Louis Pelletier wyjaśnił:

– To kwestia bezpieczeństwa, Angèle. Wzajemnej solidarności Francuzów na obczyźnie. Lecoq to bardzo porządny facet!

Przytulony do matki Étienne roześmiał się.

– W końcu ktoś, kto nazywa się Lecoq, nie może być złym Francuzem, mamo – powiedział.

• • •

Wymijając przeszkody, grupa rozciągnięta jak podczas etapu Tour de France dotarła w końcu do fabryki.

W czasie, kiedy wszyscy przechodzili przez bramę i wkraczali do budynku, pan Pelletier wyciągnął ramiona, objął obiema dłońmi okrągłe uchwyty i szykując się do otwarcia dwuskrzydłowych drzwi wielkiej hali, uradowanym głosem zawołał: „Uwaga, uwaga!”. Zaślepiony własnym entuzjazmem, nie mógł się zdecydować i przedłużał napięcie, istniejące wyłącznie w jego głowie. Angèle uważała, że przesadza. Czwórka dzieci spokojnie czekała – już do tego przywykli.

François przytrzymywał się metalowej rampy. Zaledwie wczoraj zszedł na ląd ze statku po dwóch dniach choroby morskiej. Przyjechał zmęczony i wyczerpany; zapachy mydła budziły w nim mdłości.

– Jeśli się nie pospieszy, zacznę posiłek od końca – szepnął do ucha siostry.

Pod groźnym spojrzeniem matki Hélène stłumiła chichot.

Pan Pelletier, odwróciwszy głowę, patrzył z zachłanną miną na swój mały światek.

– I jak? Nikt się nie domyśla? Oto ona!

Była to nowa kadź. Czwarta. Żeliwna. Pani Pelletier pospieszyła do małej miedzianej plakietki umieszczonej u podstawy: La Belle Otero.

– Dziwka, wiedziałam! To już nie fabryka mydła, to burdel…
(…)
_
Przypis:
* W wolnym tłumaczeniu: „Kto zapłaci, ten dostanie”.

Pierre Lemaitre „Wielki świat”
Tłumaczenie: Joanna Polachowska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 576

Opis: „Wielki świat” opisuje trzydzieści lat – 1945-1975 – z dziejów powojennej Francji i jej kolonii, nazywanych Wspaniałym Trzydziestoleciem. Akcja powieści, która w samej Francji sprzedała się w nakładzie przekraczającym 700 000 egzemplarzy, rozgrywa się w Bejrucie, Sajgonie i Paryżu. W jej centrum znajduje się zamożna rodzina Pelletierów, fabrykantów mydła. Lemaitre cofa się w czasie, by przez pryzmat ich losów, pełnego gwałtownych zwrotów i szalonych perypetii niezwykłego życia, wykreować zupełnie nową, ekstrawagancką ludzką komedię – dowcipną, ironiczną, brawurowo napisaną.

Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia. Louis Pelletier zbił fortunę na mydle. Ma nadzieję przekazać świetnie prosperującą fabrykę w Bejrucie najstarszemu synowi, Jeanowi. Ten jednak nie ma głowy do interesów i zamiast rozwijać rodzinne imperium, doprowadza je na skraj bankructwa. Jego żona marzy o Paryżu i splendorze wyższych sfer, więc namawia go na wyjazd. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego Jean powinien opuścić Bejrut – popełnił straszliwą zbrodnię.

Tymczasem najmłodszy syn Louisa, Etienne, zostaje wysłany do Sajgonu w interesach. Tam rozpoczyna śledztwo dotyczące przemytu towaru i gotówki dla Viet Minh, a dowody, które zebrał, stanowią realne zagrożenie dla jego życia. Starszy od Etienne’a François wyjeżdża do Paryża i zostaje dziennikarzem. Jego kariera nabiera rozpędu, gdy bierze na warsztat sprawę brutalnego morderstwa aktorki, prawdopodobnie ofiary seryjnego zabójcy, który może być bliżej François, niż mu się wydaje. Osiemnastoletnia Hélène podąża za braćmi do Paryża w poszukiwaniu przygód i wkrótce rzuca się w wir rozwiązłego studenckiego życia. Musi jednak szybko dorosnąć, kiedy zostaje wezwana do Indochin i kontynuowania śledztwa rozpoczętego przez Etienne’a.

Epicki i barwny obraz francuskiego życia w dynamicznych latach powojennych przemian. Napisana z dużym rozmachem saga rodzinna, powieść kryminalna, przygodowa i historyczna w jednym. Wielka polityka, miłość i namiętność, zdrada, zemsta i zbrodnia. Inteligentna rozrywka i przystępna, choć brawurowa lekcja historii.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek