Powieść o dorastaniu w latach 90. Przeczytaj fragment książki „Gruby” Michała Michalskiego

29 września 2023

ArtRage wydaje czwartą powieść Michała Michalskiego, który wcześniej publikował pod pseudonimem Krystian Nowak. „Gruby” to historia o dorastaniu w latach 90., przyjaźni, społecznym wykluczeniu i potransformacyjnej rzeczywistości. „Nie jest to powieść autobiograficzna, ale jak każda powieść (moim zdaniem) wątki autobiograficzne oczywiście zawiera. Nie jestem Grubym, ale Grubym bywałem” – mówi autor. Fragment książki przeczytacie poniżej.

Buła! – to było pierwsze słowo, które skierowano do mnie pod klasą. Dzień nie zaczął się więc inaczej niż wszystkie poprzednie. Potem powinienem zgarnąć jakąś mukę albo ktoś powinien splunąć mi w twarz, na niby bądź nie, nic takiego jednak się nie wydarzyło. Ale pierwsze objawy ulgi szybko zniknęły pod warstwą zimnego potu, bo skoro nic się nie działo, to coś było nie halo.

W końcu podszedł Pawełek, najlepszy ziomek Szpaka, który jeszcze chyba nie dotarł, i mówi z jakimś takim przekąsem, że tak myślał, że to ja, ale nie był pewien, ale beka w ogóle z tych moich króciutkich włosów, jakby mnie z Auschwitz wypuścili. Powiedz Buła, byłeś na wakacjach w Auschwitz? – pyta, nie czeka jednak na odpowiedź, tylko wybucha śmiechem, a właściwie to bardziej rechotem, bo Pawełek ma w sobie ewidentnie coś z żaby. Ten jego śmiech nagle się mnoży, powiela, jakby inne żaby w stawie musiały zawtórować szefowi w tym bajorze. Poczekaj tylko, niech Szpaku to zobaczy – mówi do mnie Pawełek, jakbym, kurwa, na nic innego właściwie nie czekał albo jakby mnie w ogóle zdanie tego swąda obchodziło. Już widział – odpowiadam, a to w jakiś sposób uraża Pawełka, który pyta: co żeś, kurwa, powiedział?, jakbym mu odpyskował, a nie po prostu powiedział prawdę. Pyta drugi raz i kolejny, za każdym razem coraz głośniej i coraz szybciej, i już zaciska pięści, już unosi łokcie, narwany jest ten Pawełek nie mniej niż Szpaku, pewnie dlatego się tak lubią, bo tak samo są spierdoleni, i już się zamachuje, a ja zaciskam powieki, bo to przecież dla mnie nic nowego. Ale nic się nie dzieje, nieprzerwana niczym ciemność zalega w ciszy. Zdezorientowany otwieram oczy.

Otwieram oczy i otwieram buzię, ale nie wiem, na co patrzę, i nie wiem, co mam niby powiedzieć. Dłuższą chwilę trwa, zanim orientuję się w sytuacji, keczap z zapieksa skapuje na linoleum pod stopami. Buła! – woła Mareczek i podchodzi do mnie, Pawełka i tego trzeciego, zupełnie obcego typka w za dużej bluzie z kapturem, trochę od nas wyższego, który najwyraźniej dał Pawełkowi z plaskacza, z byka czy z piąchy, nie mam zielonego pojęcia, bo najważniejszy jest efekt, a ten jest taki, że Pawełek trzyma się za swój krzywy ryj, łzy napływają mu do oczu i nie beczy jeszcze chyba tylko dlatego, że jest w równie ciężkim szoku jak ja. Ale zanim którykolwiek z nas się otrząśnie, brzęczy dzwonek na pierwszą lekcję i korytarz tonie w chaosie, typek w bluzie znika, znika Pawełek, Mareczek i w końcu ja też się w tym chaosie ulatniam.

Siadamy w klasie, ja z Mareczkiem tradycyjnie razem w ostatniej ławce. Spoglądam nagle na niego i dociera do mnie w końcu, na co patrzę. Ma wąsa. Sypnął mu się przez wakacje pierwszy wąs. Jak mogłem tego nie dostrzec, nie wiem. Zanim zdążę coś powiedzieć, z podziwu wyrywa mnie przebijający się przez wszystko hałas. Babka od bioli, która ma też nieszczęście być wychowawczynią tej bandy zjebów, czyli naszej klasy, wali linijką w biurko tak długo, aż w sali robi się zupełnie cicho, i wtedy mówi, trochę za głośno, bo może ogłuchła lekko od tego walenia, że ma coś ważnego do zakomunikowania. My już w ryk, znowu harmider straszny, bo zwykle po tych słowach pada zdanie: wyciągamy karteczki, ale tym razem nic takiego się nie dzieje. Babka znowu napierdala linijką, ile fabryka dała, i sytuację udaje się opanować, choć każdy wie, że nie na długo.

Mam ważną rzecz do zakomunikowania – powtarza, ale tym razem udaje się jej ją faktycznie zakomunikować: Sebastian, proszę wyjdź na środek. Jaki znowu Sebastian, myślę, przecież u nas nie ma żadnego Seby.

Trochę przygarbiony, jakby przytłoczony ciężarem publicznej prezentacji, z rękami jakimiś takimi za długimi, małpio dyndającymi mu u bioder, podchodzi do wychowawczyni mój wybawca.

Macie nowego kolegę w klasie – oświadcza babka, no i faktycznie.

Sebastian, przywitaj się – mówi ni to do niego, ni to do nas i Seba podnosi rękę, mruczy jakieś: cześć, i chyba jeszcze: Seba jestem, na co Pawełek coś tam sapie, a Szpaku całkiem głośno, tak, żeby wszyscy słyszeli, mówi, że od dzisiaj będziesz Małpa, co jednych wprawia w nieprzyzwoitą wesołość, a innych w osłupienie. Babki od bioli w nic to nie wprawia, bo babka od bioli jest już do Szpaka przyzwyczajona i w dupie go ma. Ja tam ją rozumiem, co innego niby może zrobić, nie przyłoży mu przecież, a szkoda w sumie, bo przydałoby się.

Gdy Seba siada na swoim miejscu, rzucając mi tylko przelotne spojrzenie, i w klasie w końcu zapada cisza, ta pizda mówi: a teraz proszę wyciągnąć karteczki.

***

Gdy wróciłem z obozu, ojciec na mój widok tylko uśmiechnął się pod wąsem. Cieszy mnie to, ale poza tym uśmiechem nic nie powiedział. Trochę szkoda, ale to i tak więcej, niż się spodziewałem.

Babcia natomiast pękała z dumy. Gdy przebrałem się już w normalne ciuchy, poprosiła, żebym założył z powrotem mundur. Chce mnie pokazać swoim koleżaneczkom, może i kolegom, ze świetlicy dla seniorów, z remikowych wieczorków, będzie mnie oprowadzać, ale nie jak jakieś dziwadło czy małpę na wybiegu w zoo, tylko jak trofeum, jakbym był jej sukcesem, czymś, co udało jej się wygrać, zdobyć, wyszarpać. Patrzcie! To ten tłuścioch, mazgaj, gapa! I co z niego zrobiłam? Ano zrobiłam z niego MĘŻCZYZNĘ. Mówię jej, że nie mam na to ochoty, babciu, nie chcę wkładać munduru. Przyznaję, że ktoś mnie już zdążył obcharchać, nie mówię kto, bo po co. Pewnie wziął mnie za harcerza – mówimy w tym samym czasie, ja i babcia, ale mnie to nie rozśmiesza, nie będę jak zwykle szukał jej kolana, by w nie klepnąć. Zawsze klepiemy jedno drugie w kolano, gdy powiemy to samo jednocześnie, a kto pierwszy, ten wisi drugiemu jakiś łakoć.

Odmawiam jej po raz drugi, bardziej stanowczo, skoro już jestem tym całym mężczyzną, ale ona jakby nie rozumie i dalej naciska. Spójrz na siebie w lustrze – mówi – i tak w tych cywilnych ciuchach wyglądasz źle, dziwnie, bo wiszą na tobie, za duże są, nie pasują, w mundurze zwyczajnie będzie ci wygodniej – tłumaczy. A przy okazji, owszem, być może przyjdą jacyś jej znajomi. Wystarczy, że pokażę się na chwilę. Przywitam. Będę grzecznym chłopcem. Posłusznym, znaczy się.

Patrzę w lustro i faktycznie, dziwny to widok, nie poznaję siebie, włosy nie zaczęły jeszcze odrastać, a ubrania, które ledwie dwa miesiące temu nosiłem na co dzień, zdają się zupełnie obce, jakby komuś zabrane.

No ale ja nie chcę, mówię jej, ona dalej nalega, no weź, proszę, zrób to dla babci, powtarza, nie chcę, upieram się, kolejny, kurwa, raz jej to powtarzam, nie chcę i chuj, mówię w końcu, a ona się obrusza. Jak ty się smarkaczu odzywasz?! – pyta, no to jej mówię: tak jak mnie nauczyli na tym twoim zasranym obozie.

Milczy, patrzy na mnie, ale tak, że nie wiem, co to spojrzenie znaczy, stukam więc piętami. Pani major! – mówię odrobinę za głośno, salutuję i wychodzę.

Ojciec zabierał mnie na kuter wiele razy. Nigdzie nie nauczy się życia jak na morzu – tłumaczył matce, babce zresztą też, ale ani jedna, ani druga nie słuchały, tylko marudziły, że to niebezpieczne. A gdy raz załapaliśmy się na sztorm i mama nie na żarty się przestraszyła, że jej pączuś mógł zginąć, zmienił gadkę na taką, że nic jak morze nie zrobi ze mnie mężczyzny. Matki to nie przekonało, bo ona nie potrzebowała mieć drugiego mężczyzny w domu, jeden jej wystarczał, ale babcię już tak i chyba pierwszy raz widziałem, jak stanęła po stronie ojca, bo zazwyczaj to tak nie bardzo.

Stary pił, owszem, ale nigdy na łodzi czy przed wypłynięciem. Poza tym jednym jedynym razem. Głupio, że akurat wtedy wziął mnie ze sobą. Nie mam do niego pretensji, bo pili chyba wszyscy, zwłaszcza wtedy, a ci, co mówią, że nie, to kłamią. No ale żal miała matka i zabroniła ojcu zabierania mnie na połowy, aż w końcu przestał pływać, i nawet wstawiennictwo babki nic nie pomogło.

Może gdyby nie to, wszystko byłoby inaczej.

Pretensje do starego miałem chyba tylko o to, że wyjechał. Rozumiem, że musiał. Ale to, że rozumiem, niewiele daje.
Jasne, że fajnie popłynąć sobie do Stanów, Kanady czy nawet Brazylii. Jak mógł, to załapał się na statek i popłynął, sam bym zrobił pewnie to samo, brzmi jak świetna przygoda, ale trochę głupio, jak się ma dzieciaka, tak mi się wydaje. Z drugiej strony niby dlatego to zrobił. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie i wszystkim wokół, że musi, bo mały nie będzie miał co do gęby włożyć.

A że wkładam dużo, wiedzieli wszyscy.

Zresztą matka chyba patrzyła na to podobnie jak ja. Nie pamiętałem tego za dobrze, raz tylko podsłuchałem, jak w trakcie kłótni drze się na ojca w złości o to, że wyjeżdża, że ją zostawia, że pewnie będzie się tam dobrze bawić, i co z tego, że będzie też tyrać i tęsknić.

Była zła o te wszystkie rzeczy, które on zobaczy i przeżyje, a których ona nigdy nie liźnie nawet przez szybę, bo jej nigdy o tym nie opowie, zresztą może to będą rzeczy, co to się żonie mówić nie powinno, albo po prostu nie będzie chciał jej robić jeszcze większej przykrości, więc gotuje się od tych oskarżeń, ale też wstydzi się ich trafności, bo nazywa to, czego on sam nazwać nie umiał, może nawet o nich nie wiedział. Ale teraz wie, słyszy te wszystkie kurwy, bydlaki, te jedź sobie draniu, ruchaj te swoje dziwki zamorskie, przeżywaj wszystkie niesamowite rzeczy, podziwiaj niestworzone widoki, skurwysynu ty, jak ja tu będę siedzieć, czekać, zamartwiać się, wszystkim sama zajmować, ale jedź, jedź, nie ma cię już, widzę po tobie przecież, że nawet jeszcze nie wyjechałeś, a już cię nie ma, a ja tutaj, na tym zadupiu, w garach zajebana i pieluchach – krzyczy, chociaż dawno już pieluch nie nosiłem – będę co najwyżej na bazar chodzić i obcym ludziom gotować, usługiwać i pościel prać.

Dwa lata go nie było. Matka twierdzi, że wracał na kilka dni co najmniej trzy razy, ale dla mnie nie było go całe dwa lata, bez żadnych przerw. A jak wrócił, to był, znowu, już na stałe, jak gdyby nigdy nic, jakby nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Nawet prezentu żadnego mi nie przywiózł, a przynajmniej niczego takiego sobie nie przypominam.

Nie wiem, jak dogadywaliśmy się przed jego wyjazdem – nie pamiętam. Po powrocie nie było przesadnie w czym się już dogadywać, a jak mu matka zabroniła zabierać mnie na kuter, to ograniczył się do zgadzania się z matką, a jak nie wiedział co odpowiedzieć, odsyłał mnie do niej, żebym ją zapytał. Jego w końcu przestałem. A gdy on o coś pytał, to odpowiadałem tak samo, że dobrze, dobrze, jasne, jasne, ewentualnie, że spoko. I jakoś to szło.

Nie powiedziałbym, że trudno było nam się dogadać, my po prostu się na swój widok raczej nie uśmiechaliśmy i tyle.

***

Nie było mnie dwa tygodnie w szkole, a chociaż Mareczek przynosił, co tam było w budzie do spisania, to niespecjalnie miałem na to czas. Nieobecność nie zwalnia mnie z kartkówki, nie próbuję więc się nawet wymigać, po prostu bazgrzę sobie coś na drugiej kartce, a tę, na której zapisałem podyktowane pytania, oddaję prawie pustą.

Gdy wylewamy się z klasy, podbiegam do Seby. Nie wiem, co powiedzieć, więc jak ostatni debil mówię po prostu: siema i dzięki stary. On nic nie odpowiada, ale uśmiecha się jakoś dziwnie. Ten uśmiech się nie zmieni nigdy, przestanie tylko wydawać się dziwny.

Zanim zdążę mu powiedzieć, jak się nazywam, podbija do nas Mareczek i mówi: ja jestem Marek, a to jest Buła, i nawet już nie protestuję, to nie ma sensu, tak mi jest najwyraźniej pisane. Wyciągam rękę, a Seba ją ściska i pyta, gdzie następna lekcja, to mu mówię, że chyba w sto dwa, to na pierwszym piętrze i cho, zaprowadzimy cię i w ogóle możemy ci szkołę pokazać. Seba na to, że jasne, dzięki, więc wbijamy się w tłum, jak milion razy wcześniej, i nawet nie zauważamy, że we trzech idzie nam się jakoś łatwiej.
(…)

Michał Michalski „Gruby”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 112

Opis: Chłopięca przyjaźń, początki dorastania, społeczne wykluczenie i potransformacyjna rzeczywistość, w której trudno związać koniec z końcem. Gruby albo Buła, jak nazywają głównego bohatera nawet kumple, wraca z wakacyjnego obozu organizacji paramilitarnej, na który posłała go babcia, by w końcu zrobić z niego mężczyznę. Udaje się to tylko częściowo. Chłopak zrzuca wprawdzie sporo nadprogramowych kilogramów, jednak w oczach otoczenia nie przestaje być Bułą. W dalszym ciągu jest obiektem drwin ze strony rówieśników i ofiarą różnego rodzaju przemocy, także fizycznej, i nieuchronnie przybiera z powrotem na wadze. Gdy do klasy dołącza nowy kolega, o rok starszy Sebastian, życie Buły odmienia się na lepsze. Wraz z Mareczkiem, dotychczas jego jedynym przyjacielem, tworzą teraz nierozłączne trio. Przynajmniej dopóki nie pojawią się pierwsze narkotyki.

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek