Osiem opowieści ze światowych metropolii. Przeczytaj fragment książki „Małe historie z dużych miast” Agi Sarzyńskiej

27 grudnia 2021

Pierwsza polska książka w katalogu Wydawnictwa Wyszukanego, dzięki któremu poznaliśmy m.in. „Dendryty” Kallii Papadaki, „Średni współczynnik szczęścia” Davida Machado czy „Wymazaną” Mihy Mazziniego. „Małe historie z dużych miast” Agi Sarzyńskiej to osiem historii, które rozgrywają się w światowych metropoliach. Fragment jednej z nich możecie przeczytać poniżej.

Paryż
Le Petit Marseillais

Szósta pięćdziesiąt pięć. Philippe właśnie otworzył oczy. Pięć minut później zadzwonił budzik, wtedy odczekał pięć sekund, po czym przewrócił się na lewy bok i podpierając się lewą ręką, powoli usiadł na łóżku, jednocześnie opuszczając nogi na starannie wyczesany czerwony dywanik. Potem włożył czarne skórzane domowe pantofle, bezszelestnie wstał i poszedł do łazienki. Patrząc w lustro, najpierw umył ręce, po czym starannie wytarł je w biały ręcznik, który po użyciu delikatnie wygładził. Następnie wysikał się, umył ręce po raz drugi i powtórnie osuszywszy je białym ręcznikiem, przesunął po nim delikatnie dłonią. Przez kolejne dziesięć sekund odpinał guziki niebieskiej piżamy. Dwie sekundy na każdy guzik. Kiedy skończył, powiesił koszulę na specjalnie przeznaczonym do tego niebieskim wieszaku. Zdjęcie spodni zajęło mu piętnaście sekund. Najpierw zsunął ze stóp czarne pantofle. Dwie sekundy. Następnie rozwiązał sznurek. Trzy sekundy. Po czym opuścił spodnie do wysokości kolan, lekko ugiął i podniósł lewą nogę, i uwolniwszy ją z nogawki, postawił na nieskazitelnie białym dywaniku frotté. Pięć sekund. Tę samą czynność powtórzył z prawą nogą. Dodatkowe dwie sekundy na powieszenie spodni na niebieskim wieszaku. Stojąc nago, przez chwilę popatrzył nieśmiało w lustro, gdzie jak co rano zobaczył małego człowieczka, który gdyby nie zmarszczki, mógłby uchodzić za ucznia szkoły podstawowej. Potem odwrócił się i wszedł pod prysznic. Przekręcił kurek z gorącą wodą trzy razy, po czym dodał zimną, przekręcając drugi dwa razy. Z półki wziął waniliowy żel pod prysznic Le Petit Marseillais, wycisnął na dłoń niewielką ilość płynu, po czym odstawił butelkę na półkę. Delikatnie roztarł żel w dłoniach, a następnie, zamknąwszy oczy, namydlił twarz, szyję, ramiona i nogi, starając się ominąć okolice krocza, do którego używał specjalnie przeznaczonego do tego żelu do higieny intymnej dla mężczyzn. Po skończonym prysznicu Philippe wszedł na biały łazienkowy dywanik, sięgnął po wiszący na białym haczyku ręcznik, którym starannie się wytarł, a następnie odwiesił go z powrotem. Z półki wziął przygotowane poprzedniej nocy białe slipy, które włożył w przeciągu ośmiu sekund. Po włożeniu domowych pantofli skierował się w stronę kuchni. Z pojemnika na chleb wyjął dwie kromki, które położył na talerzu, obok nich za chwilę pojawiły się dwa plastry szynki i sera oraz masło. Postawiwszy talerz na stole, Philippe wyjął z szafki kawę i odsypawszy dwie łyżeczki do zaparzacza, postawił go na rozgrzewającej się powoli kuchence elektrycznej. Czekając na kawę, usiadł i zrobił dwie kanapki, z których jedną zjadł, zanim zaparzyła się kawa, a drugą już po jej wypiciu. Po śniadaniu, które z reguły zajmowało mu dwadzieścia minut, Philippe wziął brudne naczynia i starannie umył je w lśniącym zlewie. Później wrócił do łazienki, gdzie umył zęby i posmarował twarz kremem dla mężczyzn do cery wrażliwej. Potem podszedł do szafy, z której wyjął ubranie do pracy. Najpierw włożył białą koszulę, po niej niebieski krawat, granatowe spodnie, a na końcu marynarkę. Z korytarza przyniósł wypastowane poprzedniego wieczoru czarne buty. Włożywszy je, odstawił domowe pantofle i skierował się do salonu, z którego wziął skórzaną czarną aktówkę. Trzymając ją w ręku, spojrzał na czarno-białe zdjęcie Grety Garbo wiszące nad czerwoną kanapą. Jak co rano popatrzył na nią swoimi smutnymi oczami. Rozejrzawszy się po pokoju i sprawdziwszy, czy niczego nie zapomniał, wszedł jeszcze na chwilę do kuchni, aby upewnić się, że wyłączył kuchenkę.

Wziął głęboki oddech i otworzywszy drzwi, wyszedł na klatkę schodową. Włożył klucz do zamka i przekręcił go dwa razy, po czym poruszył klamką, upewniając się w ten sposób, że prawidłowo je zamknął, w końcu w Paryżu w sierpniu – kiedy większość mieszkańców była na wakacjach – aż roiło się od złodziei. O siódmej pięćdziesiąt spotkał na korytarzu sprzątaczkę, której ukłonił się, nie spojrzawszy nawet na nią, na co ona jak zwykle wzruszyła ramionami i burknęła coś nieprzyjemnego pod nosem. Philippe dobrze wiedział, że pani Salma go nie lubi. Unikał kontaktu wzrokowego, ponieważ podświadomie bał się tej wysokiej i tęgiej kobiety.

Po wyjściu z budynku skierował się w stronę metra Charonne, do którego dojście zajęło mu dziesięć minut. W pracy był dokładnie o ósmej trzydzieści, kiedy to podbił kartę i udał się do swojego pokoju w dziale księgowości, w którym pracował, od kiedy ukończył Sorbonę szesnaście lat temu.

Piątek po południu. Ostatnie chwile w pracy przed weekendem, na który większość ludzi czeka z utęsknieniem już od poniedziałku. Ale nie Philippe, dla którego dwa dni przerwy w pracy to niekończące się godziny w czterech ścianach. Kiedy jeszcze żyła jego matka, chodził do niej w każdą sobotę na śniadanie, obiad i kolację. Wieczorem wracał do domu, by w niedzielny poranek ze świeżą bagietką znowu się u niej pojawić. Nikt nigdy w życiu tak bardzo go nie kochał jak ona. Przez swoją nieśmiałość i zżerający go niczym rak brak wiary w siebie Philippe był przekonany, że nikt nie zastąpi mu pustki w sercu, odkąd pół roku temu odprowadził Madame Marie – bo tak kazała się do siebie zwracać rodzicielka – na Père-Lachaise. Nikt też nie będzie się do niego zwracał Mon Petit Marseillais.

O osiemnastej piętnaście Philippe przekręcił klucz w drzwiach i zaczął dwa dni izolacji.

Kończąc złożoną z bagietki z białym serem i dżemem truskawkowym kolację w salonie, od czasu do czasu spoglądał na wiszące na ścianie zdjęcie Grety Garbo, swoje nieosiągalne marzenie. Jak co piątek wieczór sprawdził telegazetę, żeby – przed pójściem spać o jedenastej wieczorem – obejrzeć jakiś film. Dzisiaj akurat trafiła się perełka, bo na kanale ARTE o dwudziestej pięćdziesiąt pięć wyświetlano Annę Kareninę z jego szwedzką boginią.

O dwudziestej pięćdziesiąt Philippe usiadł na czerwonej sofie, włączył telewizor i zaczął podróż do krainy miłości, bólu i rozpaczy, którą to odbył setki razy, gdyż Annę Kareninę praktycznie znał na pamięć i oglądając ją dzisiaj, powtarzał dialogi, ale tylko te Kareniny, bo do Wrońskiego czuł wrogość wywołaną zazdrością, za to starego Karenina na swój sposób szanował. Niechęć do tego pierwszego spowodowana była głównie faktem, że tamten odważył się walczyć o kobietę swojego życia. Tak naprawdę Philippe zazdrościł mu – mówiąc prostacko – jaj. Po filmie o jedenastej poszedł umyć zęby i po pięciu minutach był już w łóżku. Jutro sobota, więc nie musiał wstawać o siódmej, chociaż i tak pewnie z przyzwyczajenia się obudzi.

Jednak spokojny sen Philippe’a przerwał przeraźliwy kobiecy pisk, któremu towarzyszyło walenie do drzwi. Jego drzwi. W pierwszej chwili nie wiedział, czy nie śni, ale szybko okazało się, że to niestety dzieje się naprawdę. Myśli, co ma zrobić, uderzały o ściany sypialni, w której Le Petit Marseillais stał prawie na baczność. Właściwą reakcją zapewne byłoby otworzenie drzwi, ale trzeba pamiętać, że Philippe był mężczyzną niewysokim i wiecznie przestraszonym. Ośmielił się tylko podejść do drzwi, które jak na złość nie miały wizjera, dlatego nie mógł zobaczyć, kto tak histerycznie dobija się do jego mieszkania. Nawet kiedy wrzaski na korytarzu umilkły, Philippe nie miał odwagi otworzyć. Uczucie strachu połączone z wyrzutami sumienia, że być może przyczynił się, nie bezpośrednio oczywiście, do czyjejś śmierci, spowodowały, że całą noc przesiedział w przedpokoju, starając się oddychać tak cicho, jak to tylko możliwe. Gdyby można było, wstrzymałby oddech do rana, kiedy to w końcu ośmielił się otworzyć drzwi, za którymi zobaczył długą smugę krwi na korytarzu. Szybko je więc zatrzasnął, powoli osunął się na podłogę i głośno się rozpłakał, jak jeszcze nigdy w życiu, bo na tyle mógł sobie pozwolić w swoich czterech ścianach.

Oczywiście rano nie było mowy o wizycie w piekarni czy supermarkecie, zresztą Philippe i tak nie był głodny, bo ze stresu żołądek skurczył mu się do mikroskopijnych rozmiarów. Teraz już naprawdę mógł uchodzić za Le Petit Marseillais. Mimo strachu przed prawdą w południe odważył się zejść do sklepu, licząc skrycie na to, że nie spotka żadnego z sąsiadów i nie dowie się, co tak naprawdę wydarzyło się zeszłej nocy, bo czego jak czego, ale prawdy bał się najbardziej.

Jednak jak pech to pech, gdyż wracając z siatką z ryżem, makaronem i przez pomyłkę kupionymi dwoma deserami truskawkowymi, spotkał na schodach sąsiadów, którzy zrelacjonowali mu nocny horror. Fakt, że ofierze nic się nie stało, a rozmazana na korytarzu krew okazała się należeć do jednego ze sprawców, wcale nie zmyły z Philippe’a poczucia winy, że nie otworzył wtedy drzwi. Sąsiad, który teraz przed nim stał, okazał się tym, który jako jedyny nie bał się zareagować ubiegłej nocy. Dla francuskiego księgowego sąsiad był bohaterem, a on nawet już nie Le Petit Marseillais, a zwykłym nikim. Jakby jeszcze tego było mało, gdy sąsiad kończył kryminalną opowieść, na schodach pojawiła się Greta Garbo we własnej osobie, a raczej w ciele sąsiadki. Kiedy Philippe ją zobaczył, najzwyczajniej w świecie oniemiał, bo oto w jego kierunku szła kobieta ze zdjęcia, które wisiało u niego nad czerwoną kanapą. Kobieta, której okazję uratowania zmarnował zeszłej nocy.

– Dzień dobry, to ja tak krzyczałam w nocy. Przepraszam. Mam na imię Anna. Jestem nową sąsiadką. – Podała Philippe’owi rękę na przywitanie.

– Dzień dobry. – Philippe drżącą ręką uścisnął jej dłoń.

Patrząc na nią, widział piękną i w jakiś niewytłumaczalny sposób silną osobę. Tak, silną, bo trudno inaczej określić kogoś, kto dał radę dwóm włamywaczom w środku nocy. Nie dość, że nic Annie się nie stało i prawie nic nie zginęło, to jeszcze udało jej się zranić jednego ze złodziei, choć sama tłumaczyła, że nie wie, jak to się stało.

– Przepraszam, słyszałem panią, ale nie mam wizjera i nie byłem pewien, co się dzieje. Bałem się otworzyć. Teraz bardzo źle się przez to czuję, naprawdę, proszę mi wierzyć. Bardzo panią przepraszam, powinienem był coś zrobić. – Philippe patrzył na Annę prawie ze łzami w oczach.

Ją najwidoczniej szczerość Philippe’a ujęła, bo zaczęła go niemal pocieszać:

– Nie ma za co, ja na pana miejscu pewnie postąpiłabym tak samo. Proszę się nie przejmować, najważniejsze, że nic mi się nie stało.

– Jeszcze raz przepraszam. – Le Petit Marseillais skurczył się do niezauważalnych rozmiarów.

– Naprawdę, proszę się nie przejmować. Przepraszam, muszę iść. Za chwilę ma przyjść policja, żeby zdjąć odciski palców i pobrać próbki krwi z podłogi i kołdry. Do widzenia.

Boska Greta Garbo zniknęła za drzwiami pechowego apartamentu, a Philippe poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie pamiętał, jak wszedł do domu.

Przez cały weekend starał się nie patrzeć na zdjęcie szwedzkiej gwiazdy ze strachu, że zobaczy tam sąsiadkę, a to tylko spotęgowałoby poczucie winy, które zamiast powoli znikać, bo w końcu kobieta wyszła z całej historii bez szwanku, złośliwie powiększało się do przerażających Philippe’a rozmiarów.

W niedzielę nie wystawił nosa za drzwi i cały weekend modlił się, żeby nie spotkać w poniedziałek rano pani Salmy, bo kto jak kto, ale ona przy całej niechęci do – jak go określała – tego małego Francuzika na pewno nie omieszkałaby powiedzieć, zmuszając go, żeby patrzył jej prosto w oczy, co sądzi o jego tchórzostwie. Tak! Pani Salma nazwałaby rzeczy po imieniu! Głośno i bez zbędnej dyplomacji.

Jego prośby nie zostały wysłuchane i o siódmej pięćdziesiąt w poniedziałek spotkał sprzątaczkę na klatce schodowej, czyszczącą mopem ślady krwi na podłodze. Jej wzrok mówił wszystko, nie musiała nawet otwierać ust, a Philippe starał się nie dać jej ku temu okazji i po zdawkowym „dzień dobry” prawie że wybiegł na ulicę. Zyskał dzięki temu dodatkowe pięć sekund, które wykorzystał na głęboki oddech, kiedy w końcu udało mu się schować za rogiem. Przystanął, zaczerpnął łyk świeżego powietrza tak, że klatka piersiowa zaczęła przypominać wielki balon, po czym z nieznaną sobie dotąd siłą wypuścił z siebie cały stres spowodowany spotkaniem pani Salmy.

Wieczorem wrócił do domu, nie zjadł kolacji, nie obejrzał filmu, tylko przez cały wieczór chodził po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. O jedenastej pośpiesznie włożył wymiętą piżamę, co było do niego niepodobne, bo wszystko, nawet skarpetki, miał zawsze uprasowane. Dzisiaj nie miało to żadnego znaczenia. Jedyne, czego teraz pragnął, to zasnąć. I wcale nie chodziło mu o spokojny sen, mógł być byle jaki, byleby tylko zasnął, co nie udawało mu się od feralnej piątkowej nocy. Gdyby matka teraz przy nim była! Mogłaby go przytulić, pocieszyć i głaszcząc po głowie, powiedzieć, że jest jej ukochanym Le Petit Marseillais. Jeszcze nigdy nie czuł się aż tak samotny, mimo że uczucie pustki, odkąd umarła Madame Marie, towarzyszyło mu niemalże codziennie. Chwilę później otworzył oczy i pierwszy raz od pamiętnego piątku spojrzał na wiszące nad sofą zdjęcie Grety Garbo, która dzisiaj uśmiechała się do niego jak Karenina do ukochanego Sierioży.

Dziwne, na tym zdjęciu zawsze była poważna.

– Alex! Alex! – Kobiecy głos na dole wyrwał go z zamyślenia, gdy próbował rozwiązać zagadkę uśmiechu swojej szwedzkiej miłości.

W pierwszej chwili odruchowo chciał wstać i podejść do otwartego okna, jednak w ostatnim momencie coś kazało mu pozostać na miejscu. Czyżby znowu się przestraszył? Któż to tym razem? Na szczęście głos po chwili ucichł i Philippe mógł wrócić do wpatrywania się w twarz Grety. Patrząc na jej pełen czułości uśmiech, nagle zobaczył w aktorce swoją sąsiadkę. Tak, to była Anna! To przecież ona się do niego w ten sposób uśmiechnęła, kiedy przepraszał ją za brak pomocy w tamtą piątkową noc.

Pisk przerażonej sąsiadki towarzyszył mu cały czas. Kiedy kładł się spać, kiedy próbował zasnąć, przez cały dzień w pracy. Krzyk, który zamieszkał w jego głowie, nie dawał mu spokoju ani na chwilę, jakby za karę, że wtedy nie otworzył.

Nie opuszczę cię do końca życia

– zdawał się mówić do niego jego głośny prześladowca. Philippe zasłonił uszy swoimi delikatnymi dłońmi i zaczął naciskać z obu stron tak, że miał wrażenie, iż zaraz zmiażdży sobie głowę. Myśl, że ten głos nie da mu spokoju, przerażała go tak bardzo, że miał ochotę wziąć młotek i zacząć walić nim w głowę. Marzył, żeby zniknąć, nigdy się już nie obudzić, po prostu umrzeć. Z jednej strony atakował go strach, a z drugiej przeogromny wstyd wywołany własnym tchórzostwem. Był nikim i było mu z tym bardzo źle.

Kiedy tak siedział, marząc o śmierci, usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi. Co powinien zrobić? To pytanie przerażało go tak samo jak wrzask w jego głowie. Na szczęście pukanie szybko ustało, co zwolniło Philippe’a z uciążliwej czynności, jaką byłoby podjęcie decyzji. Przestraszony podszedł do drzwi i przystawił do nich ucho. Usłyszał stukot wysokich obcasów, który stopniowo cichł, aby w końcu zniknąć całkowicie. I wtedy nagle ktoś zaczął walić w drzwi na końcu korytarza. Zdawało mu się, że hałas dochodzi z mieszkania Anny.

– Alex! Jesteś tam? Alex, otwórz! – Głos był teraz dużo wyraźniejszy.

W tej chwili już był pewien, że to głos Anny. Wbrew sobie przekręcił klucz i nieśmiało uchylił drzwi, nie wychodząc oczywiście na korytarz. Tego byłoby za wiele. Kiedy tak stał w wymiętej niebieskiej piżamie, usłyszał znajomy stukot szpilek i po chwili zobaczył w drzwiach swoją nową sąsiadkę. Wyglądała na zdenerwowaną.

– Dobry wieczór. Przepraszam, że pana niepokoję, ale nie mogę dostać się do mieszkania. Mój znajomy ma klucze, a ja nie mam jak się z nim skontaktować, bo tej feralnej nocy ukradziono mi telefon.

– Tak, tak, oczywiście. Ukradziono pani telefon. – Philippe nie wiedział, co powinien zrobić, jak zareagować, co powiedzieć.

– Czy mogłabym od pana zadzwonić? – Anna trzęsła się coraz bardziej.

– Zadzwonić? Tak, tak, oczywiście. – Philippe podbiegł szybko do półki, na której leżał telefon, i podał go zdenerwowanej sąsiadce. Tak szybka reakcja była zupełnie niepodobna do jego flegmatycznego usposobienia.

– Dziękuję i jeszcze raz bardzo przepraszam, że pana niepokoję o tak późnej porze. – Anna, mówiąc to, jednocześnie wystukiwała numer.

– Nie, nie, oczywiście. Nie ma problemu.

– Nikt nie odbiera. Nie wiem, co mam robić. Mogę usiąść? – Anna skierowała wzrok na czerwoną sofę, nad którą wisiało zdjęcie Grety Garbo.

– Tak, oczywiście. Proszę usiąść.

Philippe’a ogarnęło nieznane dotąd uczucie. Trudno mu było opisać, co to może być, nie wiedział nawet, czy to coś dobrego, czy złego. Patrzył to na zdjęcie Garbo, to na Annę siedzącą na kanapie i nie pojmował, co się z nim dzieje. Zdawało mu się, że na sofie siedzi nie jego sąsiadka, tylko aktorka, w której kochał się, odkąd z Madame Marie po raz pierwszy obejrzał Annę Kareninę. Patrzył na nią, starając się zrozumieć tę przedziwną sytuację. Czy był szczęśliwy? Smutny? Po raz pierwszy odczuwał coś, czego nie był w stanie nazwać. Jedyne, czego był pewien, to to, że chciał, aby ta chwila trwała. Jak najdłużej.

Z magicznej krainy wyrwało go pukanie do drzwi, ale Philippe nie był w stanie się ruszyć.

– Ktoś puka. – Siedząca na sofie Greta Garbo nagle przemówiła. – Nie otworzy pan? – Miała teraz ten sam uśmiech, co w sobotnie popołudnie, kiedy wybaczała mu, że nie zareagował.

– A tak, tak, oczywiście. – Nieco zmieszany, szybko, co trzeba po raz kolejny podkreślić, bo szybka reakcja nie leżała w naturze Philippe’a, podszedł do drzwi, otworzył je i zobaczył sobowtóra Michaela Jordana.

To pewnie ten Alex

– pomyślał Philippe i zrobił się nagle zły. Dwie sekundy, bo tyle patrzył na mężczyznę stojącego na korytarzu, wystarczyły Philippe’owi, by znienawidzić intruza, który zburzył nowe i trudne do zdefiniowania uczucie, jakie go ogarnęło, gdy patrzył na siedzącą na sofie Annę.

– Dobry wieczór. Jestem… – Mężczyzna przed drzwiami pewnie chciał wytłumaczyć tę wizytę o dość późnej porze, kiedy z pokoju wyskoczyła Anna.

– Do jasnej cholery, Alex! Gdzie ty się podziewałeś?!

– Przepraszam, przepraszam, Anno, naprawdę zaraz ci wszystko wytłumaczę. – Sięgający prawie do sufitu facet w czasie wypowiadania tych kilku słów skurczył się tak, że Philippe’owi zaczęło się wydawać, że on sam jest od niego wyższy, co racjonalnie rzecz biorąc, nie mogło być możliwe.

– Czy ty nie masz poczucia czasu?! – Kobieta była bliska wybuchu. Najwidoczniej nie zważała, że awanturuje się na oczach zdezorientowanego sąsiada.

– OK, wytłumaczę ci wszystko w domu. – Zbesztany publicznie Alex energicznie odwrócił się i odszedł, nie powiedziawszy nawet Philippe’owi „do widzenia”.

Ale on przejmował się tym najmniej, bo tak naprawdę był mu wdzięczny, że sobie poszedł. Dzięki temu znowu był z Anną sam na sam. Mająca trwać wieczność chwila właśnie zaczynała mieć ciąg dalszy. Tak się przynajmniej Philippe’owi wydawało. Stał teraz w korytarzu, patrząc na swoją sąsiadkę, która szukała czegoś w torbie. Po chwili wyjęła z niej butelkę wina.

– Proszę, to dla pana. Przepraszam za to nocne najście, ale od piątkowej nocy nie jestem do końca sobą. – Anna trzymała w ręku butelkę Chinon.

– Nie, naprawdę nie trzeba. Naprawdę dziękuję. – Philippe był najwyraźniej zmieszany.

– Proszę wziąć. Przychodzę do pana w środku nocy, pan pewnie musi rano wstać. To w ramach podziękowania. – Kobieta wyciągnęła rękę w stronę Philippe’a.

– Bardzo dziękuję, to miło z pani strony.

– To ja dziękuję. I dobranoc. – Anna zniknęła za drzwiami, a w pokoju zrobiło się wyjątkowo cicho.

Philippe w wymiętej piżamie i z butelką czerwonego wina w ręku stał na środku korytarza i nie do końca zdawał sobie sprawę, czy mu się to czasami wszystko nie śni. Powoli wszedł do pokoju, usiadł na czerwonej sofie, tej samej, na której jeszcze niedawno siedziała Anna. W głowie miał tylko jedno zdanie:

Nie jestem do końca sobą.

Nie jestem do końca sobą.

Nie jestem do końca sobą.

Powtarzał je w myślach niczym mantrę.
(…)

Aga Sarzyńska „Małe historie z dużych miast”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Wyszukane
Liczba stron: 328

Opis: Warszawa, Kolkata, Paryż, Hanoi… duże miasta, jeszcze większe kontrasty. Osiem historii ze światowych metropolii, gdzie tradycja zderza się z nowoczesnością, tolerancja z uprzedzeniem, a marzenia z prozą życia. Przypadkowe zdarzenia łączą losy bohaterów z różnych światów. Trzy odmienne biografie, trzy inne spojrzenia. W paryskiej opowieści Anna ucieka od przeszłości, zaś jej sąsiad Philippe ciągle w niej żyje. Nocna wizyta Hoo i Floo obudzi stare demony, ale również przypomni, co jest najważniejsze w życiu. Dla Jessiki Hanoi jest przystankiem do lepszego świata, z kolei dla Burany otwartą raną, która mimo upływu lat, nadal krwawi. Yankowi wypadek, który połączy losy protagonistów wietnamskiego wątku, uświadomi, jak mało wie o żyjących wokół niego ludziach. Autorka „Małych historii z dużych miast” zabiera nas w szczególną podróż – do brazylijskiej faweli, obozowiska bezdomnych w Paryżu czy do świata zamożnych kobiet w Teheranie. Opowiada o bólu, strachu, frustracji, ale też o tych chwilach szczęścia, które zawsze za krótko trwają.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek