List do Gilberta. Przeczytaj pierwszy rozdział „Anne z Szumiących Wierzb” Lucy Maud Montgomery w nowym przekładzie Anny Bańkowskiej

31 stycznia 2023

Wydawnictwo Marginesy wypuściło czwartą część przygód rudowłosej Anne Shirley autorstwa Lucy Maud Montgomery. Do tej pory książka publikowana była w Polsce jako „Ania z Szumiących Topoli”. Nowy przekład Anny Bańkowskiej nosi tytuł „Anne z Szumiących Wierzb”. „Tytułowe Szumiące Wierzby to nazwa domu dwóch sióstr, u których przez trzy lata Anne wynajmowała pokój. Pierwotny tytuł powieści brzmiał 'Anne of Windy Willows’ [’Anne z Szumiących Wierzb’], ale został zmieniony – zresztą za zgodą LMM – na prośbę wydawcy, ponieważ w tym samym czasie ukazała się książka Kennetha Grahame’a o łudząco podobnym tytule 'The Wind in the Willows’ (’O czym szumią wierzby’). Z tego powodu powieść LMM została opublikowana jako 'Anne of Windy Poplars’ – w Polsce czytelnicy znają ją pod tytułem 'Ania z Szumiących Topoli’. W kolejnych polskich wydaniach (z jednym wyjątkiem) trzymano się już tej zmiany. Obecnie – razem z Wydawnictwem Marginesy – postanowiliśmy nie tylko przypomnieć czytelnikom tytuł nadany przez autorkę, ale także przedstawić im pełną wersję powieści, razem z fragmentami pominiętymi przez innych wydawców” – wyjaśnia tłumaczka.

Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki.

ROZ­DZIAŁ I

LIST LI­CEN­CJATKI ANNE SHIR­LEY, dy­rek­torki li­ceum w Sum­mer­side, do Gil­berta Bly­the’a, stu­denta me­dy­cyny na Red­mond Col­lege w King­sport.

Szu­miące Wierzby
Za­ułek Du­chów
Sum­mer­side
Wy­spa Księ­cia Edwarda

po­nie­dzia­łek 12 wrze­śnia

Naj­droż­szy!

Ależ mam ad­res, co? Sły­sza­łeś kiedy o czymś tak roz­kosz­nym? Szu­miące Wierzby to na­zwa mo­jego no­wego domu – uwiel­biam ją, po­dob­nie jak na­zwę Za­ułek Du­chów, która jed­nak w świe­tle prawa nie ist­nieje. Ofi­cjal­nie jest to Trent Street, ale nikt tej uliczki tak nie na­zywa, z wy­jąt­kiem rzad­kich oka­zji, kiedy wy­mie­niają ją w „Ku­rie­rze Ty­go­dnio­wym”. A i wtedy lu­dzie spo­glą­dają po so­bie i py­tają: „Gdzie to, u li­cha, jest?”. No więc mamy Za­ułek Du­chów, i już, cho­ciaż nie umiem po­wie­dzieć, skąd się wziął. Py­ta­łam o to Re­beccę Dew, ale do­wie­dzia­łam się tylko, że tak mó­wiono za­wsze, bo po­dobno w za­mierz­chłych cza­sach coś w owym miej­scu stra­szyło. Ona jed­nak nie wi­działa tam ni­czego, co wy­glą­da­łoby bar­dziej upior­nie od niej sa­mej.

Jed­nakże nie po­win­nam tak wy­bie­gać na­przód. Prze­cież Ty jesz­cze nie znasz Re­bekki Dew. Ale ją po­znasz, o tak, z pew­no­ścią! Prze­wi­duję, że zaj­mie lwią część mo­ich przy­szłych li­stów.

Za­pada zmierzch, Naj­droż­szy. Na­wia­sem mó­wiąc, czyż „zmierzch” to nie śliczne słowo? Lu­bię je o wiele bar­dziej niż „zmrok”. Brzmi tak ak­sa­mit­nie, miękko i… i zmierz­chowo. W ciągu dnia na­leżę do świata, w nocy do snu i wiecz­no­ści. Ale o zmierz­chu uwal­niam się od tego wszyst­kiego i na­leżę już tylko do sie­bie… i do Cie­bie. Dla­tego za­mie­rzam po­świę­cić tę porę na ko­re­spon­den­cję z Tobą, cho­ciaż ten aku­rat list nie bę­dzie mi­ło­sny. Moje pióro dra­pie, a ja nie umiem pi­sać o mi­ło­ści dra­pią­cym pió­rem. Zbyt ostrym ani tę­pym też nie, więc ten ro­dzaj li­stów bę­dziesz do­sta­wał tylko wtedy, gdy moje pióro bę­dzie w sam raz. Tym­cza­sem opo­wiem Ci o moim no­wym domu i jego miesz­kan­kach. Ach, Gil­ber­cie, ja­kież one są uro­cze!

Przy­je­cha­łam tu wczo­raj, żeby ro­zej­rzeć się za ja­kimś pen­sjo­na­tem. To­wa­rzy­szyła mi pani Ra­chel Lynde, uda­jąc, że ma w pla­nie za­kupy, ale na­prawdę cho­dziło jej o to, żeby sa­mej do­ko­nać wy­boru. Ona wciąż uważa mnie za nie­opie­rzoną gą­skę, która wy­maga opieki i nad­zoru, mimo że mam ukoń­czone stu­dia.

Po­dró­żo­wa­ły­śmy po­cią­giem i och, Gil­ber­cie, jaka śmieszna przy­goda mi się przy­da­rzyła! Wiesz prze­cież, że mnie cią­gle zda­rzają się nie­prze­wi­dziane przy­gody. Chyba wręcz je do sie­bie przy­cią­gam.

To się stało, kiedy po­ciąg zbli­żał się już do sta­cji. Wsta­łam i schy­li­łam się po wa­lizkę pani Lynde – za­mie­rzała spę­dzić nie­dzielę u przy­ja­ciółki w Sum­mer­side. Opar­łam się ciężko knyk­ciami na czymś, co wzię­łam za błysz­czący pod­ło­kiet­nik. Na­tych­miast coś mnie tak łup­nęło, że nie­mal za­wy­łam… bo wiesz, to nie był ża­den pod­ło­kiet­nik, tylko łysa głowa ja­kie­goś pana! Łyp­nął na mnie groź­nie, gdyż naj­wy­raź­niej go obu­dzi­łam. Oczy­wi­ście od razu go prze­pro­si­łam i czym prę­dzej ucie­kłam z po­ciągu, ści­gana tym jego wście­kłym spoj­rze­niem. Pani Lynde bar­dzo się zgor­szyła, a knyk­cie bolą mnie do dzi­siaj.

Nie spo­dzie­wa­łam się wiel­kich trud­no­ści ze zna­le­zie­niem po­koju. Wie­dzia­łam, że nie­jaka pani To­mowa Prin­gle od pięt­na­stu lat wy­naj­muje po­koje ko­lej­nym dy­rek­to­rom szkoły. Oka­zało się jed­nak, że z ja­kichś nie­zna­nych po­wo­dów po­czuła się na­gle zmę­czona, ma dość „tego za­wra­ca­nia głowy” i mnie nie przyj­mie. W ko­lej­nych kilku miej­scach także spo­tkała mnie grzeczna od­mowa, inne zaś uzna­łam za nie­od­po­wied­nie. Błą­ka­ły­śmy się po mie­ście przez całe po­po­łu­dnie – zgrzane, zmę­czone, w smęt­nym na­stroju i z bó­lem głowy – przy­naj­mniej ja tak się czu­łam. Już chcia­łam dać za wy­graną, kiedy na­gle tra­fił się ten Za­ułek Du­chów!

Wpa­dły­śmy tam, żeby od­wie­dzić pa­nią Brad­dock, dawną przy­ja­ciółkę pani Lynde, i to ona pod­su­nęła nam myśl, że może „wdowy” zgo­dzą się mnie przy­jąć.

– Sły­sza­łam, że szu­kają lo­ka­tora, żeby móc na­dal pła­cić Re­becce Dew. Bez do­dat­ko­wego do­chodu nie by­łoby ich stać na słu­żącą. A gdyby Re­becca ode­szła, kto do­iłby tę starą czer­woną krowę?

Pani Brad­dock prze­wier­ciła mnie wzro­kiem, jakby po­my­ślała, że to ja po­win­nam doić tę krowę, ale na­wet gdy­bym przy­się­gła, że po­tra­fię, i tak by mi nie uwie­rzyła.

– O ja­kich wdo­wach mó­wisz? – spy­tała pani Lynde.

– No jak to, oczy­wi­ście o ciotce Kate i ciotce Chatty – od­parła pani Brad­dock, jakby każdy, na­wet igno­rantka z ty­tu­łem, po­wi­nien to wie­dzieć. – Ciotka Kate była żoną Amasy Mac­Com­bera, to ka­pi­tań­ska wdowa, na­to­miast ciotka Chatty, czyli pani Lin­col­nowa Mac­Lean, jest tylko zwy­kłą wdową. Ale wszy­scy na­zy­wają je ciot­kami. Miesz­kają na końcu Za­ułka Du­chów.

Za­ułek Du­chów! To prze­są­dziło sprawę. Wie­dzia­łam już, że po pro­stu mu­szę za­miesz­kać u wdów.

– Chodźmy do nich od razu – bła­ga­łam pa­nią Lynde. Zda­wało mi się, że je­śli prze­ga­pimy tę chwilę, Za­ułek Du­chów znik­nie z po­wro­tem w kra­inie ba­śni.

– Mo­że­cie pójść, ale i tak to Re­becca zde­cy­duje, czy pa­nią przyjmą. W Szu­mią­cych Wierz­bach to ona rzą­dzi, ja wam to mó­wię.

Szu­miące Wierzby! To nie mo­gła być prawda, po pro­stu nie mo­gła! Mnie się to mu­siało przy­śnić. A pani Ra­chel stwier­dziła, że to śmieszna na­zwa dla domu.

– Ach, to ka­pi­tan Mac­Com­ber tak go na­zwał. To był jego dom, ro­zu­mie­cie. Sam ob­sa­dził go wierz­bami. Bar­dzo się nimi chlu­bił, cho­ciaż rzadko by­wał w domu i ni­gdy w nim na długo nie zo­sta­wał. Ciotka Kate ma­wiała, że to nie­wy­godne, cho­ciaż ni­gdy nie roz­gryź­li­śmy, co miała na my­śli: że wraca na tak krótko czy że w ogóle wraca. Re­becca Dew zna­ko­mi­cie go­tuje, a z ugo­to­wa­nych ziem­nia­ków wy­cza­ro­wuje istne cuda. Je­śli się jej pani spodoba, panno Shir­ley, bę­dzie pani żyła jak pą­czek w ma­śle. A je­śli nie… no to nie. Po­dobno jest w mie­ście nowy urzęd­nik ban­kowy, który też szuka po­koju, i Re­becca może wy­brać jego. Swoją drogą, tro­chę mnie dziwi, że pani Prin­gle pani nie przy­jęła. W Sum­mer­side jest mnó­stwo Prin­gle’ów i pół-Prin­gle’ów. Mówi się na nich „ro­dzina kró­lew­ska” i po­winna pani ich so­bie zjed­nać, bo ina­czej ni­gdy nie po­ra­dzi so­bie pani w szkole. To oni roz­dają tu karty. Jest na­wet ulica, któ­rej pa­tro­nuje stary ka­pi­tan Abra­ham Prin­gle. To praw­dziwy klan, ale rzą­dzą w nim dwie stare damy z Klo­no­wego Dworu. Sły­sza­łam, że się pani im na­ra­ziła.

– Ja? Ależ dla­czego? – wy­krzyk­nę­łam. – Prze­cież je­stem tu zu­peł­nie obca!

– Hmm. Ich da­leki ku­zyn sta­rał się o to samo sta­no­wi­sko i wszy­scy uwa­żali, że wła­śnie on po­wi­nien je otrzy­mać. Kiedy za­ak­cep­to­wano pani kan­dy­da­turę, cała ich klika aż za­wyła ze zło­ści. No cóż, tacy są lu­dzie, trzeba się z tym po­go­dzić. Mogą być słodcy jak miód, ale i tak będą pa­nią pod­gry­zać. Nie chcę pani znie­chę­cać, cho­ciaż kto uprze­dzony, ten uzbro­jony. Mam na­dzieję, że utrze im pani nosa. Je­śli wdowy pa­nią przyjmą, to chyba nie bę­dzie pani prze­szka­dzało, że Re­becca Dew jada z go­spo­dy­niami przy wspól­nym stole? Bo wi­dzi pani, ona jest kimś wię­cej niż słu­żącą. To da­leka krewna ka­pi­tana. Nie siada do stołu, je­śli są go­ście, zna swoje miej­sce, ale jako stała lo­ka­torka nie bę­dzie pani uwa­żana za go­ścia.

Uspo­ko­iłam pa­nią Brad­dock, że z przy­jem­no­ścią będę ja­dać w to­wa­rzy­stwie Re­bekki Dew, po czym wy­cią­gnę­łam stam­tąd pa­nią Lynde. Mu­sia­łam za wszelką cenę ubiec tego urzęd­nika.

Pani Brad­dock od­pro­wa­dziła nas do drzwi.

– Tylko pro­szę mieć wzgląd na uczu­cia ciotki Chatty, do­brze? Jest bar­dzo wraż­liwa i ła­two bi­dulkę ura­zić. Bo trzeba pani wie­dzieć, że nie jest tak bo­gata jak ciotka Kate… Ta zresztą też nie ma wiel­kiego ma­jątku. Poza tym ciotka Kate na­prawdę ko­chała swo­jego męża, a ciotka Chatty swo­jego nie zno­siła. I nic dziw­nego! Lin­coln Mac­Lean był sta­rym zrzędą, ale ciotka Chatty my­śli, że lu­dzie także do niej mają o to pre­ten­sję. Do­brze, że dziś so­bota, bo w pią­tek z miej­sca by pa­nią od­rzu­ciła. Mo­głaby pani uznać, że to ciotka Kate jest tą prze­sądną, co? Bo ma­ry­na­rze są tacy. Ale to wła­śnie ciotka Chatty, cho­ciaż jej mę­żem był cie­śla. Swego czasu cie­szyła się wielką urodą, bie­dac­two.

Obie­ca­łam pani Brad­dock, że uczu­cia ciotki Chatty będą dla mnie święte, ale ona szła z nami da­lej.

– Kate i Chatty są bar­dzo uczciwe, więc nie będą grze­bać w pani rze­czach. Może to ro­bić Re­becca Dew, ale nie bę­dzie na pa­nią do­no­sić. Aha, i na pani miej­scu nie pu­ka­ła­bym do fron­to­wych drzwi. Uży­wają ich tylko od wiel­kiego dzwonu, chyba ostatni raz z oka­zji po­grzebu Amasy. Pro­szę sko­rzy­stać z bocz­nych. Klucz do nich trzy­mają pod do­niczką z kwiat­kiem, która stoi na pa­ra­pe­cie, więc je­śli ni­kogo nie ma w domu, można so­bie otwo­rzyć, wejść i za­cze­kać. I w żad­nym wy­padku nie za­chwy­cać się ko­tem, bo Re­becca Dew go nie lubi.

Przy­rze­kłam, że nie będę się za­chwy­cać ko­tem, po czym wresz­cie udało nam się od niej uwol­nić. Nie­ba­wem zna­la­zły­śmy się w Za­ułku Du­chów. To kró­ciutka boczna uliczka, która wy­cho­dzi na otwartą prze­strzeń z błę­kit­na­wymi wzgó­rzami w tle. Po jed­nej stro­nie w ogóle nie ma za­bu­do­wań, a te­ren opada ła­god­nie aż do portu, po dru­giej stoją tylko trzy domy. Pierw­szy z nich to po pro­stu bu­dy­nek – nic wię­cej nie da się o nim po­wie­dzieć. Drugi jest wielką, im­po­nu­jącą, lecz po­nurą re­zy­den­cją z czer­wo­nej ce­gły z ka­mien­nymi wy­koń­cze­niami, spa­dzi­stym da­chem z lu­kar­nami i że­la­zną ba­lu­stradą na szczy­cie. Le­d­wie go wi­dać spoza gąsz­czu świer­ków i jo­deł. W środku musi być strasz­nie ciemno. Trzeci zaś to wła­śnie Szu­miące Wierzby. Są usy­tu­owane w sa­mym rogu, od frontu bie­gnie tra­wia­sta uliczka, a z tyłu – praw­dziwa wiej­ska droga, pięk­nie ocie­niona drze­wami.

Od razu się za­ko­cha­łam. Wiesz, są domy, które z ja­kie­goś nie­ja­snego po­wodu biorą cię w po­sia­da­nie od pierw­szego wej­rze­nia. Ta­kie wła­śnie są Szu­miące Wierzby. Mogę Ci je opi­sać jako biały – bar­dzo biały – bu­dy­nek szkie­le­towy z zie­lo­nymi – bar­dzo zie­lo­nymi – okien­ni­cami, wie­życzką w rogu i dwiema lu­kar­nami. Od ulicy od­dziela go ni­ski ka­mienny mu­rek, przy któ­rym w rów­nych od­stę­pach ro­sną wierzby. Z tyłu znaj­duje się duży ogród, gdzie kwiaty żyją w mi­łej sym­bio­zie z wa­rzy­wami. Ale nic, co pi­szę, i tak nie prze­każe Ci ca­łego uroku tego miej­sca. Krótko mó­wiąc, jest to dom o za­chwy­ca­ją­cej oso­bo­wo­ści i czuje się w nim coś z aury Zie­lo­nych Szczy­tów.

– To moje miej­sce. Jest mi po pro­stu prze­zna­czone! – wy­krzyk­nę­łam w eu­fo­rii.

Pani Lynde nie wy­glą­dała na osobę, która wie­rzy w prze­zna­cze­nie.

– Bę­dziesz stąd miała da­leko do szkoły – stwier­dziła z po­wąt­pie­wa­niem.

– Nie szko­dzi, ruch do­brze mi zrobi. Ach, pro­szę tylko spoj­rzeć na te śliczne brzozy i klony po dru­giej stro­nie drogi!

Pani Lynde spoj­rzała, ale jej od­po­wiedź ogra­ni­czyła się do stwier­dze­nia:

– Mam na­dzieję, że ko­mary nie zje­dzą cię tu żyw­cem.

Też mia­łam taką na­dzieję. Nie cier­pię ko­ma­rów. Wy­star­czy je­den, żeby nie dał mi za­snąć bar­dziej niż nie­czy­ste su­mie­nie.

Ucie­szyło mnie, że nie mu­sia­łam wcho­dzić przez fron­towe drzwi. Wy­glą­dały wręcz od­py­cha­jąco – wiel­kie, dwu­skrzy­dłowe, z li­tego drewna, po bo­kach miały szklane pa­nele w czer­wone kwiaty. W ogóle nie pa­so­wały do tego domu. Znacz­nie bar­dziej za­chę­ca­jące oka­zały się boczne, zie­lone, do któ­rych do­tar­ły­śmy uro­czą ścieżką z ka­mien­nych płyt za­to­pio­nych w tra­wie. Wzdłuż ścieżki cią­gnęły się wy­pie­lę­gno­wane ra­batki z ozdobną trawą o pa­sko­wa­nych źdźbłach, z ser­dusz­kami, li­liami ty­gry­simi, „słod­kim Wil­lia­mem”, by­licą, sma­gliczką, biało-czer­wo­nymi sto­krot­kami oraz pi­wo­niami, które pani Lynde zwy­kła na­zy­wać „pi­niami”. Oczy­wi­ście nie wszyst­kie te­raz kwi­tły, ale wi­dać było, że są za­dbane i w sto­sow­nym cza­sie staną na wy­so­ko­ści za­da­nia. W rogu na końcu za­uwa­ży­łam ką­cik ró­żany, a po ce­gla­nym mu­rze od­gra­dza­ją­cym Szu­miące Wierzby od są­sied­niego po­nu­rego do­misz­cza pnie się dzi­kie wino, które po­ra­sta też łu­ko­waty tre­liaż wraz z wy­bla­kłymi zie­lo­nymi drzwicz­kami, naj­wy­raź­niej od dawna nie­otwie­ra­nymi. Te drzwiczki mają tylko dolną część, znad któ­rej można zer­k­nąć na za­pusz­czony ogród są­sia­dów.

Za­raz za furtką Szu­mią­cych Wierzb do­strze­głam przy ścieżce kępkę ko­ni­czyny. Coś ka­zało mi się nad nią po­chy­lić i – nie uwie­rzysz! Tuż pod moim no­sem ro­sły aż trzy czte­ro­listne ko­ni­czynki! Co za nie­zwy­kły omen! Cze­muś ta­kiemu na­wet Prin­gle’owie nie da­dzą rady. W tym mo­men­cie po­czu­łam, że urzęd­nik jest ab­so­lut­nie bez szans.

Boczne drzwi oka­zały się otwarte, czyli naj­wy­raź­niej ktoś był w domu i nie mu­sia­ły­śmy za­glą­dać pod do­niczkę. Na na­sze pu­ka­nie zja­wiła się Re­becca Dew. Wie­dzia­ły­śmy, że to ona, bo na ca­łym świe­cie można by ze świecą szu­kać po­dob­nej osoby.

Re­becca Dew wy­gląda na mniej wię­cej czter­dzie­ści lat. Gdyby po­mi­dor miał czarne, scze­sane do tyłu włosy, małe błysz­czące oczka, per­katy no­sek i wą­skie usta, byłby to jej wierny ob­raz. Wszystko w niej jest tro­chę za krót­kie: ręce, nogi, szyja i nos. Wszystko – z wy­jąt­kiem uśmie­chu, który roz­ciąga się od ucha do ucha. Ale na ra­zie nie po­zwo­liła nam się o tym prze­ko­nać. Kiedy za­py­ta­łam, czy mo­żemy się wi­dzieć z pa­nią Mac­Com­ber, zro­biła bar­dzo su­rową minę.

– Ma pani na my­śli pa­nią KA­PI­TA­NOWĄ Mac­Com­ber? – spy­tała tak ura­żo­nym to­nem, jakby w tym domu miesz­kało co naj­mniej dzie­sięć pań o ta­kim sa­mym na­zwi­sku.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam po­tul­nie, a ona wpro­wa­dziła nas do sa­lonu i po­zo­sta­wiła sa­mym so­bie.

Jest to mały, lecz przy­jemny po­kój; może nieco za dużo w nim wszel­kiego ro­dzaju po­krow­ców na me­ble, ale pa­nuje tu spo­kojna, przy­ja­zna at­mos­fera, co od razu mi się spodo­bało. Wi­dać, że każdy me­bel ma tu od lat swoje wła­sne miej­sce. A jak one wszyst­kie błysz­czą! Żadna pa­sta ze sklepu nie daje ta­kiego lu­strza­nego po­ły­sku. Wie­dzia­łam, że to musi być ro­bota Re­bekki. Na półce nad ko­min­kiem stoi za­mknięty w bu­telce trój­masz­towy ża­glo­wiec, który szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wał pa­nią Lynde. Nie mo­gła po­jąć, jak udało się go tam wci­snąć, ale uznała, że dzięki niemu po­kój ma „ma­ry­nar­ski styl”.

Po chwili we­szły wdowy i od razu po­czu­łam do nich sym­pa­tię. Ciotka Kate jest wy­soka, szczu­pła, si­wo­włosa i nieco su­rowa, wy­pisz wy­ma­luj typ Ma­rilli, a ciotka Chatty ni­ska, drobna, też siwa i jakby za­my­ślona. Mu­siała kie­dyś być bar­dzo ładna, ale z ca­łej urody zo­stały jej tylko oczy – duże, brą­zowe, cie­płe i na­prawdę śliczne.

Kiedy wy­ja­śni­łam cel na­szej wi­zyty, wdowy wy­mie­niły spoj­rze­nia.

– Mu­simy na­ra­dzić się z Re­beccą Dew – orze­kła ciotka Chatty.

– Bez wąt­pie­nia – zgo­dziła się jej sio­stra.

We­zwano za­tem z kuchni Re­beccę Dew. Tuż za nią wśli­zgnął się kot – wielki, pu­szy­sty, nie­bie­ski z bia­łym ża­bo­tem i koł­nie­rzem. Chęt­nie bym go po­gła­skała, ale pa­mię­ta­jąc prze­strogę pani Brad­dock, uda­łam, że go nie wi­dzę.

Re­becca po­pa­trzyła na mnie bez cie­nia uśmie­chu.

– Po­słu­chaj, Re­becco – zwró­ciła się do niej ciotka Kate, która jak za­uwa­ży­łam, nie mar­no­wała słów – panna Shir­ley ży­czy so­bie wy­na­jąć u nas po­kój. Nie są­dzę, że­by­śmy mo­gły ją przy­jąć.

– Dla­czego nie? – spy­tała Re­becca Dew.

– Oba­wiam się, że mia­ła­byś z tym za dużo fa­tygi – wy­ja­śniła ciotka Chatty.

– Przy­wy­kłam do fa­tygi – od­parła Re­becca Dew.

Wiesz, Gil­ber­cie, nie spo­sób na­zy­wać jej tylko imie­niem. To po pro­stu nie­moż­liwe, cho­ciaż wdowy tak mó­wią. Nie wiem, jak im się to udaje.

– Je­ste­śmy za stare, żeby nam się krę­cili po domu mło­dzi lu­dzie – upie­rała się ciotka Chatty.

– Mów­cie za sie­bie! – od­cięła się Re­becca Dew. – Ja mam rap­tem czter­dzie­ści pięć lat i wiem, na co mnie stać. I wła­śnie uwa­żam, że miło bę­dzie mieć tu­taj młodą osobę. W każ­dym ra­zie dziew­czyna lep­sza od chło­paka. Taki pa­liłby dzień i noc, jesz­cze pu­ściłby nas z dy­mem we wła­snych łóż­kach. Skoro już mu­si­cie brać lo­ka­tora, to weź­cie ją: taka jest moja rada. Ale oczy­wi­ście to wasz dom.

„To rze­kł­szy, zni­kła”, jak po­wiada Ho­mer. Wie­dzia­łam, że klamka za­pa­dła, ale ciotka Chatty chciała, że­bym ko­niecz­nie obej­rzała naj­pierw swój po­kój.

– Damy pani ten na wieży, moja droga. Nie jest tak duży jak go­ścinny, ale ma otwór, przez który w zi­mie do­cho­dzi rurą cie­płe po­wie­trze z pieca, no i ma znacz­nie ład­niej­szy wi­dok, bo wy­cho­dzi na stary cmen­tarz.

Wie­dzia­łam, że go po­ko­cham. Od sa­mej na­zwy „po­kój na wieży” prze­szył mnie dreszcz. Po­czu­łam się jak w tej sta­rej pio­sence, którą śpie­wa­li­śmy w Avon­lea, o pan­nie, co „miesz­kała na wieży wy­so­kiej, nad brze­giem mo­rza sza­rego”, a po­tem prze­ko­na­łam się, że to naj­mil­sze miej­sce na świe­cie. We­szły­śmy tam po kilku spi­ral­nych schod­kach. Po­koik jest rze­czy­wi­ście nie­duży, ale nie tak mały jak ten kosz­marny „ko­ry­ta­rzowy”, w któ­rym miesz­ka­łam na pierw­szym roku stu­diów w King­sport. Man­sar­dowe okno wy­cho­dzi na za­chód, a dru­gie, w ścia­nie szczy­to­wej, na pół­noc. W rogu wieży jest jesz­cze trze­cie, trój­skrzy­dłowe, które otwiera się na ze­wnątrz. Pod nim znaj­dują się półki na książki. Na pod­ło­dze leżą okrą­głe ple­cione dy­wa­niki, wiel­kie łoże ma bal­da­chim i pat­chwor­kową na­rzutę we wzór dzi­kie gęsi. Jest za­ście­lone tak gładko, że aż żal się w nim kłaść, a tak wy­so­kie, że wcho­dzi się do niego po śmiesz­nych schod­kach, które na dzień wsuwa się pod spód. Zdaje się, że ka­pi­tan Mac­Com­ber przy­wiózł ten me­bel z ja­kiejś za­gra­nicz­nej po­dróży.

Za­uwa­ży­łam też śliczną na­rożną szafkę z pół­kami, wy­ło­żo­nymi bia­łym pa­pie­rem w ząbki i z ma­lo­wa­nymi bu­kie­tami na drzwiach. Pod oknem wbu­do­wano sie­dzi­sko z nie­bie­ską okrą­głą po­duszką, prze­pi­ko­waną po­środku; ma tam głę­boko wszyty gu­zik, przez co wy­gląda jak wielki pulchny pą­czek z dziurką w środku. I jesz­cze uro­cza umy­wal­nia z dwiema pół­kami – na gór­nej miesz­czą się w sam raz mied­nica i błę­kitny jak ja­jeczko drozda dzba­nek, na dol­nej zaś my­del­niczka i dzban na cie­płą wodę. Szu­flada z mo­sięż­nymi oku­ciami za­wiera mnó­stwo ręcz­ni­ków. Na ścia­nie, na pó­łeczce sie­dzi por­ce­la­nowa dama w ró­żo­wych pan­to­fel­kach i po­zła­ca­nej szar­fie, a w zło­ci­stych por­ce­la­no­wych wło­sach ma czer­woną por­ce­la­nową różę.

Cały po­koik pła­wił się w zło­ci­stym bla­sku słońca, prze­fil­tro­wa­nego przez żółte za­słony. Na bie­lone ściany na­kła­dała się naj­cu­dow­niej­sza ta­peta z cieni wierzb za oknem – wiecz­nie żywa, cią­gle po­ru­sza­jąca się i zmie­nia­jąca. Wszystko to ra­zem da­wało wra­że­nie na­prawdę szczę­śli­wego miej­sca. Po­czu­łam się naj­bo­gat­szą dziew­czyną na świe­cie.

– Bę­dziesz tam bez­pieczna, ot co! – orze­kła pani Lynde, kiedy już wy­szły­śmy.

– Cza­sem mogę się czuć tro­chę skrę­po­wana w po­rów­na­niu ze swo­bodą ży­cia w Ustro­niu Patty – za­uwa­ży­łam z czy­stej prze­kory.

– Swo­boda, też coś! – fuk­nęła pani Lynde. – Co za jan­ke­skie ga­da­nie!

Przy­je­cha­łam dzi­siaj z ca­łym ba­ga­żem. Oczy­wi­ście nie cier­pię opusz­czać Zie­lo­nych Szczy­tów. Nie­ważne, jak długo i jak czę­sto prze­by­wam z dala od tego domu, gdy tylko nad­cho­dzą wa­ka­cje, staję się jego cząstką i serce mi pęka przy każ­dym roz­sta­niu. Ale wiem, że to miej­sce także po­lu­bię, i to z wza­jem­no­ścią. Za­wsze czuję, czy ja­kiś dom mnie lubi czy nie.

Wi­doki z okien są śliczne – na­wet ten stary cmen­tarz, oto­czony pier­ście­niem ciem­nych jo­deł. Idzie się tam krętą uliczką, wzdłuż któ­rej cią­gną się rowy. Z za­chod­niego okna wi­dać cały port, aż do da­le­kich, za­mglo­nych brze­gów. Ko­cham te wszyst­kie uro­cze ża­glówki i statki wy­cho­dzące w mo­rze „ku nie­zna­nym por­tom” – swoją drogą, cóż to za fa­scy­nu­jąca fraza! Ileż w niej pola do wy­obraźni! A z pół­noc­nego mogę cie­szyć wzrok brzo­zowo-klo­no­wym za­gaj­ni­kiem po dru­giej stro­nie drogi. Wiesz, jaką je­stem czci­cielką drzew. Kiedy na kur­sie li­te­ra­tury an­giel­skiej w Red­mon­dzie prze­ra­bia­li­śmy Ten­ny­sona, za­wsze współ­czu­łam bied­nej Oj­none, która roz­pa­czała po ścię­ciu pięk­nych so­sen.

Za la­skiem i cmen­ta­rzem roz­ciąga się śliczna do­lina z czer­woną wstążką krę­tej drogi i roz­rzu­co­nymi przy niej bia­łymi do­mami. Nie­które do­liny są po pro­stu roz­koszne, trudno po­wie­dzieć dla­czego. Już sam ich wi­dok spra­wia przy­jem­ność. A jesz­cze da­lej znów mam moje błę­kitne wzgó­rze. Na­zy­wam je Kró­lem Burz – wiesz, jak ja lu­bię nada­wać wszyst­kiemu na­zwy.

Je­śli ze­chcę, mogę tu być sama z sobą. Cza­sem na­prawdę miło jest być samą. Za­przy­jaź­nię się z wia­trami. Będą za­wo­dzić, wzdy­chać i nu­cić wo­kół mo­jej wieży; białe wi­chry zi­mowe, zie­lone po­dmu­chy wio­sny, błę­kitne ze­firki lata i te pur­pu­rowe, je­sienne, sło­wem, dzi­kie wia­try wszyst­kich pór roku – „gwał­towny hu­ra­gan, co pełni Jego słowo”. Ja­kim dresz­czem prze­szywa mnie ten psalm! Zu­peł­nie jakby w każ­dym wie­trze kryło się dla mnie ja­kieś prze­sła­nie. Za­wsze za­zdro­ści­łam temu chłopcu, który od­le­ciał wraz z pół­noc­nym wia­trem w tej pięk­nej sta­rej hi­sto­rii Geo­rge’a Mac­Do­nalda. Pew­nej nocy, Gil­ber­cie, otwo­rzę okno na wieży, rzucę się pro­sto w ra­miona tego wia­tru i Re­becca Dew ni­gdy się nie do­wie, dla­czego moje łóżko po­zo­stało nie­tknięte.

Mam na­dzieję, naj­droż­szy, że kiedy już znaj­dziemy swój „wy­ma­rzony dom”, będą wo­kół niego także szu­miały wia­try. Cie­kawe, gdzie on jest, ten nie­znany dom. Czy bar­dziej będę go ko­chać w świe­tle księ­życa czy o pierw­szym brza­sku? Ten przy­szły dom, w któ­rym za­miesz­kają mi­łość, przy­jaźń i praca, a także… kilka za­baw­nych przy­gód, że­by­śmy na sta­rość mieli z czego się śmiać. Sta­rość! Czy my w ogóle kie­dyś bę­dziemy sta­rzy? Wy­daje się to zu­peł­nie nie­moż­liwe.

Z le­wego okna wieży mam wi­dok na da­chy mia­sta, w któ­rym spę­dzę co naj­mniej rok. W tych do­mach żyją lu­dzie – jesz­cze mi nie­znani – ale to oni zo­staną mo­imi przy­ja­ciółmi. A może wro­gami. Bo Pye’owie są wszę­dzie, cho­ciaż kryją się pod róż­nymi na­zwi­skami… na przy­kład Prin­gle. Przed Prin­gle’ami po­win­nam chyba mieć się na bacz­no­ści. Szkoła za­czyna się ju­tro. Mam uczyć geo­me­trii! Mo­dlę się, żeby wśród Prin­gle’ów nie było żad­nego ma­te­ma­tycz­nego ge­niu­sza.

Je­stem tu do­piero od pół dnia, ale czuję się, jak­bym znała te okna i Re­beccę Dew przez całe ży­cie. Wdowy już po­pro­siły mnie, że­bym na­zy­wała je ciot­kami, a ja po­pro­si­łam, żeby mó­wiły mi po imie­niu. Do Re­bekki Dew je­den raz zwró­ci­łam się „panno Dew”, na co usły­sza­łam:

– Jaka znów „panno”?

– No… Panno Dew – wy­ją­ka­łam. – Czy nie tak się pani na­zywa?

– Ow­szem, ale od dawna nikt się tak do mnie nie zwra­cał, więc w pierw­szej chwili aż się wzdry­gnę­łam. Pro­szę tak do mnie nie mó­wić, panno Shir­ley, nie przy­wy­kłam do tego.

– Będę pa­mię­tać, Re­becco… Dew. – Bar­dzo się sta­ra­łam nie do­da­wać „Dew”, ale mi się nie udało.

Pani Brad­dock miała ra­cję, mó­wiąc, że ciotka Chatty jest wraż­liwa. Prze­ko­na­łam się o tym pod­czas ko­la­cji. Ciotka Kate wspo­mniała coś o „sześć­dzie­sią­tych szó­stych uro­dzi­nach Chatty”. Aku­rat na nią zer­k­nę­łam i zo­ba­czy­łam, że… wpraw­dzie nie wy­buch­nęła pła­czem, to zbyt dra­ma­tyczne okre­śle­nie na jej re­ak­cję, ale po pro­stu za­lała się łzami, które wez­brały w jej wiel­kich brą­zo­wych oczach.

– O co ci cho­dzi, Chatty? – spy­tała dość cierpko ciotka Kate.

– Bo… bo to były do­piero sześć­dzie­siąte piąte… – wy­krztu­siła jej sio­stra.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam, Char­lotte – po­wie­działa ciotka Kate i znowu za­świe­ciło słońce.

Kot jest prze­śliczny – wielki, o zło­tych oczach i ele­ganc­kim dym­nym fu­trze z nie­ska­zi­tel­nym pod­szerst­kiem. Dla cio­tek to Du­sty Mil­ler, po­nie­waż tak wła­śnie się na­zywa, ale Re­becca Dew mówi na niego tylko Ten Kot. Zde­cy­do­wa­nie go nie lubi i nie może prze­bo­leć, że co­dzien­nie rano i wie­czo­rem musi go kar­mić wą­tróbką, czy­ścić szczo­teczką do zę­bów fo­tel z jego sier­ści, je­śli uda mu się wśli­zgnąć do sa­lonu, i szu­kać go po no­cach na dwo­rze.

– Re­becca Dew w ogóle nie znosi ko­tów – wy­ja­śniła mi ciotka Chatty – a już Du­sty’ego szcze­gól­nie. Dwa lata temu przy­niósł go w py­sku pies sta­rej pani Camp­bell (trzy­mała wtedy psa). Pew­nie uznał, że do niej nie ma sensu go za­bie­rać. Ta­kie to było biedne, zmar­z­nięte i mo­kre ko­ciątko, sama skóra i ko­ści… Tylko ktoś o ka­mien­nym sercu od­mó­wiłby mu schro­nie­nia. No więc wzię­ły­śmy je z Kate, ale Re­becca Dew ni­gdy nam tego nie da­ro­wała. Wtedy jesz­cze nie zna­ły­śmy się na dy­plo­ma­cji. Po­win­ny­śmy ko­ciaka od razu wy­rzu­cić, bo nie wiem, czy za­uwa­ży­łaś… – tu ciotka Chatty obej­rzała się trwoż­nie na drzwi do kuchni – …jak te­raz so­bie z nią ra­dzimy.

Rze­czy­wi­ście za­uwa­ży­łam – to po pro­stu coś pięk­nego. Całe Sum­mer­side i Re­becca Dew mogą uwa­żać, że to ona tu rzą­dzi, ale wdowy są od­mien­nego zda­nia.

– Nie chcia­ły­śmy tego urzęd­nika. Młody czło­wiek, nie­usta­bi­li­zo­wany… Ba­ły­śmy się, że może nie cho­dzić do ko­ścioła. Ale uda­wa­ły­śmy, że go weź­miemy, a Re­becca na­wet nie chciała o tym sły­szeć. Tak się cie­szę, że tra­fi­ły­śmy na cie­bie, moja droga. Na pewno warto bę­dzie go­to­wać dla tak mi­łej lo­ka­torki. I mam na­dzieję, że nas wszyst­kie po­lu­bisz. Re­becca Dew ma kilka waż­nych za­let. Kiedy spro­wa­dziła się tu pięt­na­ście lat temu, wcale nie była taka po­rząd­nicka. Raz Kate mu­siała na­pi­sać jej imię pal­cem na lu­strze, żeby zo­ba­czyła, ja­kie jest za­ku­rzone. Ale to się już ni­gdy nie po­wtó­rzyło. Re­becca Dew w lot ła­pie wszyst­kie alu­zje. Mam też na­dzieję, że po­doba ci się po­kój. Mo­żesz zo­sta­wiać na noc otwarte okno. Kate nie prze­pada za noc­nym po­wie­trzem, ale ro­zu­mie po­trzeby lo­ka­to­rów. My mamy wspólną sy­pial­nię, więc uzgod­ni­ły­śmy, że w jedną noc bę­dziemy za­my­kać okno ze względu na nią, a w drugą otwie­rać ze względu na mnie. Za­wsze można ja­koś się do­ga­dać w ta­kich dro­bia­zgach, prawda? Tam, gdzie jest do­bra wola, znaj­dzie się też wyj­ście. I nie prze­strasz się, że Re­becca tak dużo cho­dzi po no­cach. Ona za­wsze sły­szy ja­kieś ha­łasy i ko­niecz­nie musi wy­śle­dzić, skąd po­cho­dzą. Chyba to dla­tego nie chciała tu urzęd­nika. Bała się, że wpa­dłaby kie­dyś na niego w noc­nej ko­szuli. Mam na­dzieję, że ci nie prze­szka­dza ma­ło­mów­ność Kate; ona taka już jest. A musi mieć wiele do opo­wia­da­nia, prze­cież za młodu ob­je­chała z Amasą Mac­Com­be­rem cały świat! Też chcia­ła­bym mieć tyle te­ma­tów do roz­mowy, ale ni­gdy nie wy­sta­wi­łam nosa za na­szą wy­spę. Czę­sto się za­sta­na­wiam, dla­czego ży­cie tak nam się uło­żyło: ja ga­duła, która nie ma nic do po­wie­dze­nia, a Kate mil­cząca, za to z mnó­stwem te­ma­tów. Ale pew­nie Opatrz­ność wie naj­le­piej.

Cho­ciaż z ciotki Chatty rze­czy­wi­ście jest straszna ga­duła, cza­sem robi prze­rwy. Udaje mi się wtedy wtrą­cić ja­kąś uwagę, ale to ra­czej nic waż­nego.

Wdowy trzy­mają krowę, która pa­sie się nieco da­lej, u pana Ja­mesa Ha­mil­tona, i Re­becca Dew cho­dzi ją doić. Jest z tego pewna ilość śmie­tanki, a każ­dego dnia, rano i wie­czo­rem, Re­becca za­nosi szklankę świe­żego mleka do furtki w mu­rze, gdzie po­daje ją górą tak zwa­nej Ko­bie­cie od pani Camp­bell. To dla „ma­łej Eli­za­beth”, na spe­cjal­nie za­le­ce­nie le­ka­rza. Kim są owa Ko­bieta i mała Eli­za­beth, mu­szę do­piero od­kryć, na­to­miast pani Camp­bell jest miesz­kanką i wła­ści­cielką tej for­tecy za mu­rem, która nosi na­zwę Cho­jary.

Ra­czej dzi­siaj nie za­snę. Ni­gdy do­brze nie śpię pierw­szej nocy w ob­cym łóżku, a to aku­rat jest naj­dziw­niej­sze, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam. Ale się nie przej­muję, prze­cież uwiel­biam noce; lu­bię tak le­żeć i roz­my­ślać o ży­ciu, o prze­szło­ści, o te­raź­niej­szo­ści i o tym, co jesz­cze mnie czeka. Zwłasz­cza o tym ostat­nim.

Gil­ber­cie, ten list jest bez­li­to­śnie długi. Nie chcę już wię­cej znę­cać się nad Tobą taką epi­stołą. Ale mu­sia­łam Ci to wszystko opi­sać, że­byś miał ob­raz mo­jego tu­tej­szego oto­cze­nia. Te­raz już koń­czę, gdyż księ­życ nad przy­sta­nią „po­grąża się w kra­inie cieni”, a mnie jesz­cze czeka list do Ma­rilli. Do­trze do Zie­lo­nych Szczy­tów po­ju­trze, Davy przy­nie­sie go z poczty i ra­zem z Dorą będą asy­sto­wać przy otwie­ra­niu. Pani Lynde też pil­nie nad­stawi uszu… Oooch, jaka na­gle zdjęła mnie tę­sk­nota… Do­bra­noc, Naj­droż­szy. Tego ży­czy Ci naj­czu­lej ta, która jest i za­wsze bę­dzie

Twoją Anne.
(…)

Lucy Maud Montgomery „Anne z Szumiących Wierzb”
Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 368

Opis: Po ukończeniu studiów w Redmond College Anne otrzymuje stanowisko dyrektorki liceum w Summerside. Ma jednak problem ze znalezieniem w miasteczku lokum. Pani Tomowa Pringle, która od piętnastu lat wynajmowała pokój kolejnym dyrektorom szkoły, z nieznanych powodów zdecydowała, że jej nie przyjmie. Anne udaje się w końcu wynająć pokój na wieży w domu o nazwie Szumiące Wierzby, gdzie mieszkają dwie wdowy oraz Rebecca Dew, i zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia. Anne nawiązuje nowe przyjaźnie, lecz musi się też mierzyć z wrogością wpływowego w Summerside klanu Pringle’ów. To horror dla osoby, która nie znosi być nielubiana! Co więcej, wielu jej uczniów to potomkowie tej rodziny – oni także sprawiają jej problemy. Czy Anne uda się przedrzeć przez mur niechęci i zdyscyplinować podopiecznych? Całe szczęście, że może wyżalić się w listach swojemu narzeczonemu Gilbertowi!


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek