Laureatka Nagrody Goncourtów 2022 już po polsku! Przeczytaj przedpremierowo początek książki „Żyć szybko” Brigitte Giraud

1 lutego 2024

Uhonorowana w 2022 roku Nagrodą Goncourtów autobiograficzna powieść Brigitte Giraud od 28 lutego w polskich księgarniach! W „Żyć szybko” autorka mierzy się z tragiczną śmiercią męża w wypadku motocyklowym ponad 20 lat temu. Stając przed koniecznością sprzedaży domu, który razem wybrali, choć nie zdążyli już w nim zamieszkać, Giraud rozpoczyna snuć rozważania typu „co by było gdyby”, próbując racjonalnie pojąć, co mogło doprowadzić do tego tragicznego zdarzenia. Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa W.A.B. w przekładzie Doroty Maliny, a poniżej przeczytacie przedpremiero sam jej początek.

Po wielu miesiącach, podczas których stawiałam opór, dzień po dniu konsekwentnie ignorując ataki deweloperów, którzy naciskali, żebym oddała im teren, w końcu złożyłam broń.

Dziś podpisałam akt sprzedaży domu.

Mówiąc „dom”, mam na myśli dom kupiony przed dwudziestu laty z Claude’em, w którym on nigdy nie zamieszkał.

A wszystkiemu winien wypadek. Ten czerwcowy dzień, kiedy Claude dodał gazu, mknąc miejskim bulwarem na cudzym motorze. Natchnięty być może słowami Lou Reeda: „Żyć szybko, zginąć młodo” albo coś w ten deseń, z książki, którą wtedy czytał, a którą znalazłam na podłodze przy łóżku. I zaczęłam ją kartkować w noc, która nastąpiła potem. „Zgrywać bydlaka. Pieprzyć wszystko”.

Sprzedałam swoją duszę i być może duszę Claude’a.

Deweloper kupił już kilka działek, w tym działkę sąsiada – zamierza postawić na niej budynek, który będzie górował nad moim ogrodem, z wysokości swoich czterech pięter wedrze się w moją przestrzeń i zasłoni mi słońce. Koniec z ciszą i ze światłem. Otaczająca mnie przyroda zamieni się w beton, pejzaż zniknie. Od drugiej strony przewidziano zamianę żwirowej ścieżki w asfaltową drogę, która wtargnie na mój teren, żeby ułatwić dojazd na powstające osiedle. Śpiew ptaków zginie w warkocie silników. Buldożery zrównają z ziemią wszystko, co żywe.

Kiedy razem z Claude’em kupiliśmy ten dom w 1999, w roku, w którym euro zastępowało franka, a każda transakcja wymagała uczniackiego mnożenia na krzyż, zgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego znajdowaliśmy się w strefie zielonej, czyli na terenie objętym zakazem budowy. Właściciel sąsiedniego domu poinformował nas, że nie można tu wyciąć nawet jednego drzewa, a jeśli już się je wytnie, za karę trzeba zasadzić nowe. Każdy gram natury był święty. Właśnie to nas urzekło, mogliśmy zamieszkać tu w ukryciu, na skraju miasta. Za oknami rosły wiśnia, klon (który wiatr wyrwał z korzeniami w roku mojego powrotu do Algierii) i cedr atlaski, którego żywicę, jak się niedawno dowiedziałam, wykorzystywano do mumifikacji.

Pojawiły się jeszcze inne drzewa, posadzone przeze mnie albo samosiejki, na przykład figowiec, który oparł się o tylną ścianę, a każde z nich opowiada jakąś historię. Ale Claude już tego nie zobaczył. Zdążył odwiedzić dom tylko raz, zagwizdać z zachwytu, ustalić, co trzeba wyremontować, i znaleźć miejsce na motor. Zdążył wymierzyć pomieszczenia, zrobić kilka gestów w powietrzu, wyobrazić sobie, że tu zamieszka, podpisać umowę u notariusza, zażartować w oddziale banku Crédit mutuel, kiedy rozdzielaliśmy między siebie procenty ubezpieczenia kredytu. Działka miała duży potencjał, jak mówiło się w żargonie agentów nieruchomości. Cieszyliśmy się na myśl o remoncie. Będziemy mogli słuchać muzyki na cały regulator bez zakłócania spokoju sąsiadowi liczącemu drzewa, którego ogromna parcela rozciąga się za żywopłotem. Będziemy mogli umościć się tu na całe życie i do woli snuć szalone plany.

Wprowadziłam się tu sama z naszym synem, w trakcie dość brutalnej sekwencji zdarzeń. Podpisanie umowy kupna. Wypadek. Przeprowadzka. Pogrzeb.

Najdzikszy pęd w moim życiu. Wrażenie, że z rozwianymi włosami sunę kolejką w wesołym miasteczku, a mój wagonik nagle się odrywa.

Piszę z miejsca, gdzie wylądowałam i skąd oglądam świat niczym niezbyt wyraźny film długo kręcony beze mnie.

Dom stał się świadkiem mojego życia bez Claude’a. Wrakiem, w którym musiałam nauczyć się mieszkać. I gdzie demolowałam ściany młotem kowalskim z energią odzwierciedlającą moją wściekłość. Dom był nieco krzywy, otoczony chaszczami, które chcieliśmy zamienić w ogród. Miałam wrażenie, że zamiast remontować, niszczę, dewastuję, prowadzę wojnę przeciwko materiałom, które stawiają opór – gips, kamień, drewno – i które mogę bezkarnie masakrować. To była moja malutka zemsta na losie: kopanie blachy, przebijanie nożycami brudnej juty, roztrzaskiwanie szyb z wrzaskiem.

A przy tym wszystkim w sercu chaosu starałam się zachować bezpieczny kokon, żeby nasz syn miał gdzie spokojnie spać. Jamkę w żywych kolorach, z puchową pościelą, rysunkami wbrew wszystkiemu zawieszonymi nad łóżkiem i z grubą wykładziną na podłodze, fortecę broniącą przed strachem i nocnymi marami.

Z upływem lat w końcu oswoiłam dom, który pierwotnie wzięłam siłą. Początkowo mieszkałam tu niczym lunatyczka, myląc dzień z nocą, potem przestałam obijać się o ściany, a zaczęłam je malować. Już nie masakrowałam ścianek działowych i podwieszanych sufitów, nie traktowałam każdego metra kwadratowego jak wroga. Opanowałam złość i przywdziałam kostium osoby cywilizowanej. Musiałam wrócić na arenę żywych. Tych, którzy nazywali mnie wdową, ostro atakowałam. Oszołomiona żałobą tak, wdowa nie.

Musiałam jeszcze uporać się z chwastami, które opanowały ogród. Przez długie miesiące wyrywałam wszystko, co wpadało mi w ręce, gestami powtarzalnymi i niepokojącymi, nauczyłam się rozpoznawać perz właściwy, portulakę i pokrzywę żegawkę, które po zmroku wrzucałam do nielegalnego ogniska (ze względu na zanieczyszczenie nie mieliśmy prawa rozniecać ognia). Wypleniłam rośliny inwazyjne takie jak ambrozja czy bluszcz, który piął się w cieniu, a usuwając niechcianą roślinność, sprawiłam, że parcela się przejaśniła – tak jak mnie przejaśniło się w głowie.

Stopniowo zaczęłam mieszkać tam p r z y k ł a d n i e, co było jednym z warunków ubezpieczenia, które wykupiłam na wypadek pożaru, powodzi czy włamania (zdawałam sobie bowiem sprawę, że zgodnie ze słynnym prawem Murphy’ego jedno nieszczęście nie chroni przed innymi). Moja złość ustępowała i byłam w stanie rozplanować obie kondygnacje tak, jak wyobrażaliśmy je sobie z Claude’em. Doskonale wiedziałam, co by mu się podobało, jakie materiały sobie wymarzył, przeglądałam strony, które razem zagięliśmy w katalogu Lapeyre’a. Zdołałam otrząsnąć się z otępienia, a potem spotykać z robotnikami, którzy przychodzili wylać płytę, wymienić belkę albo ułożyć flizy na zniszczonej posadzce. Przychodzili remontować łazienkę, instalować centralne ogrzewanie. Może kiedyś znów będę miała ochotę się wykąpać.

Zdarzało mi się czerpać przyjemność z wybierania koloru, z dopasowywania farby do drewnianych drzwi. Zdarzało mi się zachwycić światłem, które tuż przed kolacją zalewa kuchnię.

Nie rozumiałam jednak, dla kogo jest to światło. Wolałam dni deszczowe, które przynajmniej nie próbowały wydobyć mnie ze smutku. Uznałam, że to dom połączy mnie z Claude’em. Stworzy ramy nowego życia, którego ani ja, ani nasz syn nie wybraliśmy. Wtedy ciągle był to jeszcze n a s z syn, choć powinnam ćwiczyć mówienie m ó j syn. I mówienie j a zamiast tego m y, które mnie uskrzydlało. J a, które będzie dotykać mnie do żywego, wyrażać tę niechcianą samotność, tę wynaturzoną rzeczywistość.

Zostałam przy pomyśle urządzenia niewielkiego studia nagrań, o którym Claude od dawna marzył. Dźwiękoszczelnego pomieszczenia, gdzie chciał pracować w samotności. I gdzie trzymałby swoje instrumenty: gitarę basową, gitarę klasyczną i niedawno kupiony syntezator (Sequential Circuit Six-Tracks, przepraszam, że wymieniam go z nazwy, ale to nie jest bez znaczenia), na którym brzękał sobie ze słuchawkami na uszach.
Działałam powoli, wykończenie wszystkich pokojów, remont wszystkich powierzchni zajął mi prawie dwadzieścia lat, okna wymieniłam dopiero w zeszłym roku. Właśnie przemalowałam okiennice. Gdybym tylko wiedziała, tyle pracy, a deweloper zrówna wszystko z ziemią. Nie odnowiłam elewacji, która nadal jest stara i lekko przybrudzona. Koszt byłby zbyt wysoki. Nie ułożyłam drewnianego tarasu, jak planowaliśmy. I dobrze zrobiłam.

Liczyło się dla mnie co innego. Miałam obsesję, którą utrzymywałam w tajemnicy, żeby nie martwić bliskich. Nic im o tym nie mówiłam, a raczej już w ogóle o tym nie mówiłam, bo po dwóch, trzech latach moje uparte dociekania, jak doszło do wypadku, wzbudzałyby podejrzenia. Wypadku, którego przyczyny nigdy mi nie wyjaśniono, tak że mój mózg nie przestawał wszystkiego obracać.

Potrzebowałam aż tyle czasu, żeby się dowiedzieć, czy to słowo – los – które słyszałam to tu, to tam, ma sens. Teraz, kiedy opuszczam dom, żeby na jego miejscu mogła powstać droga, muszę zrobić bilans, który pozwoli mi zamknąć dochodzenie. Ostatnia kropla w czarze goryczy: wypędza mnie stąd droga, a Claude zginął w wypadku drogowym. Droga budowana w czasie, kiedy Ziemia umiera od tych wszystkich dróg wytwarzających tony dwutlenku węgla. Claude śmiałby się z tej ironii losu. Był w trakcie lektury książki Lestera Bangsa, amerykańskiego krytyka rockowego, którą zostawił przy łóżku – książki, która zawierała to sławetne zdanie Lou Reeda, przypisywane najpierw Jamesowi Deanowi, i która nosiła tytuł Reakcje psychotyczne i gnój z gaźnika. Od gnoju nie ma ucieczki.

Robię ostatni przegląd sprawy, tak jak ostatni raz obchodzi się dom przed ostatecznym oddaniem kluczy. Bo to właśnie ten dom jest główną przyczyną wypadku.

*

Gdybym nie chciała sprzedać mieszkania.

Gdybym się nie uparła, żeby obejrzeć ten dom.

Gdyby mój dziadek nie popełnił samobójstwa w momencie, kiedy potrzebowaliśmy pieniędzy.

Gdybyśmy nie dostali kluczy wcześniej.

Gdyby moja mama nie zadzwoniła do mojego brata z informacją, że mamy garaż.

Gdyby mój brat nie wstawił tam motoru na tydzień urlopu.

Gdybym puściła syna na wakacje z bratem.

Gdybym nie przesunęła wizyty u wydawcy w Paryżu.

Gdybym zadzwoniła do Claude’a 21 czerwca wieczorem, co powinnam była zrobić, zamiast słuchać opowieści o nowym romansie Hélène.

Gdybym miała komórkę.

Gdyby nadal tylko mamusie odbierały dzieci ze szkoły.

Gdyby Stephen King zginął w strasznym wypadku, którego doznał trzy dni przed Claude’em.

Gdyby padało.

Gdyby Claude przed wyjściem z pracy słuchał Don’t Panic Coldplay, a nie Dirge Death in Vegas.

Gdyby Claude nie zapomniał zabrać trzystu franków z bankomatu.

Gdyby Denis R. nie postanowił odwieźć citroëna 2CV do ojca.

Gdyby dni poprzedzające wypadek nie obfitowały w nieoczekiwane i niewyjaśnione wydarzenia.

A przede wszystkim dlaczego Tadao Baba, gorliwy japoński inżynier, który zrewolucjonizował historię firmy Honda, wtargnął do mojego życia, choć dzieli nas dziesięć tysięcy kilometrów.

Dlaczego dumę japońskiego przemysłu, hondę CBR 900 fireblade (ogniste ostrze), na której Claude jechał 22 czerwca 1999 roku, zarezerwowano na eksport do Europy, natomiast w Japonii nie weszła na rynek ze względu na zagrożenie, jakie stwarza.

Wracam do litanii, która przez te wszystkie lata nie dawała mi spokoju. I sprawiła, że żyłam w trybie przypuszczającym czasu przeszłego.

Jeśli nie wydarza się żadna katastrofa, idziemy do przodu, nie oglądając się za siebie, wbijamy wzrok w horyzont, patrzymy w dal. Kiedy dochodzi do dramatu, cofamy się tą samą ścieżką, wracamy w te same miejsca, odtwarzamy sekwencję zdarzeń. Chcemy zrozumieć genezę każdego gestu, każdej decyzji. Analizujemy wszystko po sto razy. Stajemy się specjalistami od związków przyczynowo-skutkowych. Śledzimy, przeprowadzamy sekcje i autopsje. Chcemy dogłębnie poznać naturę ludzką, mechanizmy indywidualne i zbiorowe, które sprawiają, że dzieje się to, co się dzieje. Socjolog, policjant, pisarz, już sami nie wiemy, kim jesteśmy, odchodzimy od zmysłów, próbujemy zrozumieć, jak stajemy się cyferką w statystykach, przecinkiem w ogromnej całości. Choć dotychczas uważaliśmy się za wyjątkowych i nieśmiertelnych.
(…)

Brigitte Giraud „Żyć szybko”
Tłumaczenie: Dorota Malina
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 224

Opis: Laureatka Nagrody Goncourtów 2022, najbardziej prestiżowej francuskiej nagrody literackiej! W rozgorączkowanej, pełnej napięcia narracji Brigitte Giraud, odliczając dni do katastrofy, usiłuje zrozumieć, jak doszło do wypadku, w którym zginął jej mąż. Dwadzieścia lat później robi bilans i jeszcze raz stawia te wszystkie pytania, które przez lata pozostały bez odpowiedzi. Przypadek, przeznaczenie czy zbieg okoliczności? Wraca do tych dziwnych dni, pozornych drobiazgów, które doprowadziły do tragedii, z czułością naświetla postać męża i, po raz ostatni, cudownie wskrzesza ich związek.


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek