Historia rdzennej Amerykanki adoptowanej przez niezwykłą rodzinę. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Tysiąca księżyców” Sebastiana Barry’ego
Wydawnictwo ArtRage zapowiada publikację dzieł wybitnego irlandzkiego pisarza, pięciokrotnie nominowanego do Nagrody Bookera Sebastiana Barry’ego. Jako pierwsza ukaże się książka „Tysiąc księżyców” w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika. To opowieść o młodej rdzennej Amerykance z plemienia Lakota, adoptowanej przez niezwykłą jak na XIX wiek rodzinę dwóch towarzyszy broni i życiowych partnerów Johna Cole’a i Thomasa McNulty’ego. Historię obu mężczyzn mieliśmy okazję poznać w powieści „Dni bez końca”. „Tysiąc księżyców” nie jest jednak typową kontynuacją. Barry oddaje w książce głos kobiecie, która może rozliczyć się z przemocą, jaka dotknęła ją i jej bliskich, a także wykuć swoją własną przyszłość. Premiera „Tysiąca księżyców” zapowiedziana jest na 4 września. Książkę można już zamawiać w przedsprzedaży na stronie wydawnictwa.
Rozdział I
Jestem Winona.
W początkach nosiłam imię Ojinjintka, czyli róża. Thomas McNulty bardzo starał się je wymówić, ale mu nie szło, więc nazwał mnie imieniem mojej zmarłej kuzynki, bo łatwiej układało mu się na języku. Winona znaczy pierworodna. Ja nią nie byłam.
Moja matka, starsza siostra, kuzyni, ciotki – dusze Lakotów, co żyły na tych starych równinach – wszyscy zostali zabici. Nie byłam za mała, żeby to pamiętać – miałam sześć albo siedem lat – ale nie pamiętałam. Wiedziałam, że tak się stało, bo potem żołnierze zabrali mnie do fortu i stałam się sierotą.
Mała dziewczynka musi przecierpieć niejedną zmianę. Gdy wróciłam do swoich, nie umiałam z nimi rozmawiać. Pamiętam, jak siedziałam w tipi z kobietami i nie potrafiłam im odpowiedzieć. Miałam wtedy ze trzynaście lat. Po kilku dniach powrócił mi język. Jakby mojej w głowie otworzyła się płachta innego, bardziej tajemniczego tipi. Kobiety rzuciły się mnie uściskać, jakbym ledwo co przyjechała. Naprawdę zobaczyły mnie dopiero wtedy, gdy przemówiłam w naszym języku. Potem zjawił się Thomas McNulty i zabrał mnie z powrotem do Tennessee.
Choćbyś przeżył rzeź i koszmar, musisz w końcu nauczyć się żyć. Rozejrzeć się koło siebie, popatrzeć, jak się sprawy mają, uprawiać co albo kupować, jak tam się akurat ułoży.
Małe miasteczko niedaleko nas w Tennessee nazywało się Paris. Farma Lige’a Magana leżała jakie siedem mil dalej. Było dobrych kilka lat po wojnie, a tam wciąż roiło się od obdartusów z Unii, niewiedzących, co ze sobą począć, i dało się wyczuć obecność przegranych konfederackich żołnierzy, mimo że zrzucili już swoje farbowane orzechem mundury. Włóczęgi na każdej ścieżynie. I mająca ich na oku milicja stanowa.
Zresztą miasteczko, zawsze niespokojne, miało wiele oczu.
W tutejszym sklepiku musisz pokazać się z takim angielskim, że mucha nie siada, inaczej pożałujesz. Pierwsze angielskie słowa dostałam w forcie od pani Neale. W późniejszych czasach John Cole sprawił mi dwie książki do gramatyki. Wpatrywałam się w nie bez końca.
Wystarczy być Indianką, nie trzeba na domiar złego krakać jak wrona. Zresztą nie wszyscy biali w Paris mówili dobrze. Niektórzy pochodzili skądinąd. Niemcy, Szwedzi. Nie brakło też Irlandczyków jak Thomas McNulty, co wzięli się do angielskiego dopiero po przypłynięciu do Ameryki.
Ale ja, młoda Indianka, musiałabym chyba gadać jak cesarzowa. Rzecz jasna mogłam podawać listę sprawunków, co mi ją spisywała Rosalee Bouguereau, pracująca na farmie Lige’a. Ale lepiej było mówić.
Inaczej zbierałabym cięgi, ilekroć pojawiałam się w miasteczku. Angielski mnie chronił. Dość było, żeby jaki kołtuniasty parobek zobaczył ciemną skórę i czarne włosy, a już czuł, że ma prawo, coby człowieka powalić na ziemię i skopać. I nikt by nawet się nie zająknął. Żaden szeryf ani zastępca.
Pobicie Indianina nie stanowiło przestępstwa, żadną miarą.
Johna Cole’a, dawnego przecież żołnierza i dobrego farmera, traktowano w mieście podle, bo jego babka – albo kobieta przed nią – była Indianką. Odbijało się to delikatnie w jego twarzy. Nawet angielski go nie chronił. Może dlatego, że był wielkim, dorosłym mężczyzną, nie mógł zawsze liczyć na litość z ich strony. Buzię miał jak malowanie – każdy by się z tym zgodził, a już szczególnie Thomas McNulty – ale najwyraźniej miejscowi widzieli w niej Indianina. Raz strasznie go zlali i potem leżał w łóżku niby wór cierpienia, a Thomas McNulty przysięgał, że weźmie i zabije winnego.
Wada Thomasa McNulty’ego polegała na tym, że był biedny. Wszyscyśmy byli. Lige Magan klepał biedę, choć farma należała do niego, my zaś klepaliśmy biedę pod Lige’em.
Klepaliśmy bardziej niż Lige.
Gdy biedak się za cokolwiek bierze, musi się brać cichcem. Gdy dla przykładu biedak zabija, musi to robić cichuteńko i zwiewać tak szybko jak jelonki, co wypuszczają się z lasu.
Poza tym Thomas siedział w więzieniu Leavenworth za dezercję, więc na widok munduru w miasteczku robił się nerwowy, choć zawsze powtarzał, że kocha wojsko.
Ja sama stałam niżej od Rosalee Bouguereau. Rosalee była czarnoskórą świętą, słowo daję. Brała karabin brata i chodziła na króliki wzdłuż lasu za farmą Lige’a. W sławnej bitwie z Tachem Petriem – w każdym razie sławnej dla nas, kiedy to Tach ze swoimi ludźmi natarł na farmę Lige’a, by nas ograbić – wsławiła się tym, że broń przeładowywała szybciej, niż się da, tak przynajmniej twierdził John Cole.
Przed wojną była jednak niewolnicą, a niewolnik w oczach białych stoi rzecz jasna bardzo nisko.
Ja stałam jeszcze niżej.
W oczach miasteczka byłam popiołem z indiańskiego ogniska. Większość Indian dawno zniknęła z hrabstwa Henry. Czirokezi. Czikasawowie. Ludziom nie podobało się, że jaki rozżarzony węgielek przypałętał się z powrotem.
W świetle Wielkiej Tajemnicy wszyscyśmy jednako duszami. Staramy się odchudzić nasze dusze, żeby wcisnąć się do raju. Tak mówiła moja matka. Wszystko, co pamiętam o matce, jest jak sakiewka z drobiazgami, co dziecko nosi w niej najbardziej dla siebie drogocenne drobiazgi. Gdy taka miłość zostaje naznaczona Śmiercią, w sercu rodzi się co jeszcze bardziej od Śmierci niezgłębionego. Moja matka chuchała na nas i dmuchała – na mnie i na siostrę. Nigdy nie nudziło jej ani patrzenie, jak szybko potrafimy biegać i jak wysoko skakać, ani mówienie nam, jakie jesteśmy śliczne. Tam, na równinach, byłyśmy zwykłymi dziewczątkami w świetle gwiazd.
Thomas McNulty lubił powtarzać, że jestem ładna jak rzeczy, co je za ładne uważał – róże, drozdy i takie tam. Matczyne gadanie, co nim próbował zastąpić mi matkę. Aż trudno było uwierzyć, że za czasów żołnierki zabił tylu moich w dawnych wojnach. Może nawet kogoś z mojej rodziny – tego nie wiedział.
„Za mała byłam, żeby to pamiętać” – powtarzałam mu. Oczywiście to nieprawda, ale na jedno wychodziło.
Bardzo dziwnie się czułam, słuchając, jak o tym opowiada. Zaczynało mnie palić w środku. Miałam pistolecik z perłową rękojeścią, co mi go podarował poeta McSweny w Grand Rapids. Mogłabym zastrzelić z niego Thomasa. Czasem myślałam sobie, że powinnam co – kogo zastrzelić. Oczywiście powaliłam jednego z ludzi Tacha Petriego – nie podczas sławnej bitwy, ale innym razem, gdy zaczepili nas na gościńcu – kulą prosto w pierś, na wylot. On też wypalił w moim kierunku, ale tylko mnie drasnął, nie trafił.
Moją raną było utracone dzieciństwo. Rzecz w tym, że to oni ją zabliźnili, Thomas McNulty i John Cole, pewnie robili, co w ich mocy; słowem, zarówno rana, jak i blizna pochodziła od nich, co niełatwo przyswoić.
Zresztą nie miałam w tej kwestii wyboru. Gdy odbiorą ci matkę, nigdy jej już nie dogonisz. Nie możesz wykrzyknąć: „Zaczekaj!”, gdy pod wilczym księżycem wiatry oziębną, a ona jest kawał drogi przed tobą i dalej brnie przez trawy w poszukiwaniu drewna.
A więc Thomas McNulty uratował mnie dwukrotnie. Za drugim razem, gdy ciągnął mnie, przebraną za dobosza, przez pole bitwy. Natknęliśmy się wtedy na Starlinga Carltona, co chciał mnie ukatrupić na miejscu. Wymachiwał szablą i krzyczał. Powiedział, że trzeba wyrżnąć wszystkich Indian, to rozkaz majora i on zamierza właśnie ten rozkaz wykonać. Thomas McNulty musiał więc go zabić. Był z tego powodu bardzo smutny. Długo razem służyli.
Wszystko to pamiętałam całkiem wyraźnie.
W dzieciństwie częstokroć płakałam bez powodu. Odchodziłam na bok, w jakieś ustronne miejsce. Tam pozwalałam łzom płynąć do woli i ciemniało mi w oczach, jakbym oślepła. John Cole chodził mnie szukać. I miał na tyle rozsądku, by tylko objąć mnie ręką i nie pytać o nic, na co nie miałam słów, ani angielskich, ani lakockich.
John Cole. Miłość wyrażał w dużej mierze w praktycznych gestach. Jak już wspomniałam, sprawił mi książki do gramatyki i zaczął mnie uczyć, mimo że sam nie był bardzo kształcony. Pokazał mi nie tylko litery, ale i liczby.
Gdy Lige Magan uznał, że jestem gotowa, poszedł wystarać się dla mnie o posadę u swego przyjaciela, prawnika Briscoe’a. Pisanie i rachunki, wszelką tego rodzaju robotę wykonywałam przez dłuższy czas. Bardzo się tym chlubiłam.
Prawnik Briscoe miał ładny dom z ogrodem i niespotykanymi w Tennessee kwiatami, głównie różami z Anglii. Napisał książkę o różach, wydrukowaną w Memphis. Stała na honorowym miejscu w jego gabinecie.
Ojinjintka oznacza różę, jak już mówiłam. Nie wiem jaką. Może zabłąkaną różę preriową.
Nie taką prawdziwą jak te prawnika Briscoe’a. Różę mojego ludu.
Prawnik Briscoe wciskał mi swoje ulubione książki. Taszczyłam je do domu i czytałam przy piecu w bawialni. Wietrzyk znad łąki muskał kartki. Były to przyjemne wieczory, kiedy nie miało się nic do roboty, ukochany brat Rosalee, Tennyson Bouguereau, śpiewał swoje stare piosenki, a ja zatapiałam się w myślach. Tych, co biorą się z książek.
Oczywiście wszystko to działo się przed Jasiem Jońskim. Chłopakiem, co w życiu książki nie przeczytał, jak się tak nad tym zastanowić. Ledwo potrafił list napisać.
To musiało być już po wojnie i po wyjściu Thomasa z więzienia, czyli w latach siedemdziesiątych. Może nawet tego roku, kiedy zabito generała Custera. Albo tuż przedtem.
Ale lata gnały przed siebie niby kucyki przecinające bezkresne pastwiska.
(…)
Sebastian Barry „Tysiąc księżyców”
Tłumaczenie: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 224
Opis: Nowa powieść wybitnego irlandzkiego pisarza Sebastiana Barry’ego. Winona Cole, osierocona córka Indian Lakota, dorasta w niekonwencjonalnym domu na farmie w zachodnim Tennessee. Wraz z rodzeństwem Bougereau, dwojgiem wyzwolonych niewolników, i przybranymi rodzicami, Johnem Cole’em i jego towarzyszem broni oraz życiowym partnerem Thomasem McNultym, mieszka i pracuje na farmie Lige’a Magana. Ta zupełnie niezwykła jak na XIX wiek rodzina próbuje trzymać na dystans brutalny świat zewnętrzny i trudne wspomnienia z przeszłości. Ale Tennessee jest stanem wciąż rozdartym między gorzkim dziedzictwem wojny secesyjnej a niejasną przyszłością. Kiedy najpierw Winona, a potem Tennyson Bouguereau zostają brutalnie napadnięci przez nieznanych sprawców, pułkownik Purton powołuje milicję, by okiełznać buntowników i nocnych jeźdźców, którzy panoszą się na obrzeżach miasteczka Paris. Uzbrojona w nóż, karabin Tennysona i odwagę swej słynnej matki-wojowniczki Winona postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć na poszukiwanie sprawiedliwości. Po drodze odsłania mroczne sekrety ze swej przeszłości i odkrywa, kim sama tak naprawdę jest. „Tysiąc księżyców” to znakomicie napisana, wspaniała powieść o miłości i odkupieniu.
fot. Arts Council of Ireland / An Chomhairle Ealaíon
Kategoria: fragmenty książek