Pomiędzy historią a poezją mamy nadzieję rozbić namiot prozy – wywiad z Sebastianem Barrym, autorem „Dni bez końca”

29 marca 2019


Sebastian Barry uważany jest za jednego z najlepszych współczesnych pisarzy irlandzkich. Fakt ten nie powinien nikogo dziwić, kto miał okazję zasmakować słowa dwukrotnego finalisty Nagrody Bookera. Jego najnowsza powieść „Dni bez końca” to zapis krwawych dziejów dziewiętnastowiecznej Ameryki, który przeplata się z historią miłości dwóch mężczyzn. O miłości Thomasa i Johna, moralności głównego bohatera i obecności syna autora na kartach powieści rozmawiamy z Sebastianem Barrym.

Paulina Janota: Czym tak właściwie są dni bez końca?

Sebastian Barry: Teraz, będąc 63-latkiem, wydaje mi się, że kiedy wszyscy mieliśmy po dwadzieścia, trzydzieści, a nawet czterdzieści lat, wyglądało to tak, jak gdyby nic się tak naprawdę nie zmieniało. A kiedy dzieci są małe, to złudzenie jeszcze się powiększa. Tak więc „dni bez końca” są złudzeniem, ale niezbędnym.

Dedykuje pan książkę swojemu synowi, Toby’emu. Wiem z pana innych wywiadów, że Toby jest homoseksualny. Czy miał duży wkład w proces powstawania „Dni bez końca”?

Toby ujawnił się kilka lat temu, gdy miał szesnaście lat, po roku zgryzot, które nas bardzo martwiły. Ale kiedy wreszcie mógł wypowiedzieć słowa: „Rzecz w tym, tato, że jestem gejem”, był to prawdziwy początek nowej wolności – dla niego, ale także dla nas, jego rodziców. Wszystko to zbiegło się w czasie z początkiem pisania powieści, więc prawdziwe życie dość naturalnie i szczęśliwie splotło się z tym procesem.

W trakcie lektury byłam pełna podziwu dla pana za tak realistyczne wczucie się w postać Thomasa; tak dogłębne poznanie jej i zrozumienie. Czy było to trudne?

Początkowo trudno było mi znaleźć właściwy głos, ale kiedy już się pojawił, przestało to być trudne, a stało się pełne radości.

Thomas jest bardzo zachowawczy, zwłaszcza w opisach okrucieństwa wojny. Opowiada swoją historię z zimną krwią – można powiedzieć, że bardziej ją relacjonuje, niż przeżywa. Sądziłam, że taka postawa jest częściej obecna u mężczyzn heteroseksualnych.

O! Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Całkiem możliwe. Nie wiem. Thomas wszedł, przeszedł i wyszedł cało z traumy. Jest ocalałym, typem bohatera, który nie ma pojęcia, że jest bohaterem. Może załóżmy, że jest kimś, kogo Grecy nazywali „kalos anthropos”? Dobrym człowiekiem.

Główny bohater zaciąga się do wojska z pobudek czystko ekonomicznych – w wojsku najwięcej płacili i dostawało się konia. Opisy walk, które ociekają w krew i niewyobrażalne okrucieństwo, po prostu są faktami w ustach Thomasa: „Chcieliśmy zakłuć i zniszczyć wroga, abyśmy mogli wieść własne życie”. Zastanawiam się nad jego moralnością – nie dopuszczał jej do głosu, czy na wojnie po prostu nie ma na nią miejsca?

Wszyscy ludzie tkwią obiema nogami w historii – w tym względzie Thomas nie odbiega od innych osób na świecie. Natomiast jego moralność różni się od współczesnego Europejczyka, aczkolwiek posiada on moralność. Kocha Johna Cole’a i Winonę, jest wierny idei przyjaźni. Na jego drodze stanęły duże trudności, w tym sensie jest on władcą ciężkich doświadczeń życiowych. Jego pogląd na świat nie wykuł się w łatwych i sprzyjających warunkach, a wręcz przeciwnie. Ale idea dobra i zła nie jest mu obca. W rzeczywistości to swego rodzaju empiryczny moralista.

Czy miłość Thomasa i Johna można traktować jako sacrum? Sacrum, które staje w opozycji do profanum, jakim jest wojna? Zdaje mi się, ze Thomas bez Johna nie byłby tym samym człowiekiem, którego czytelnik poznaje na kartach powieści.

Bez Johna Cole’a Thomas mógłby w ogóle nie przetrwać, lecz umrzeć młodo, i vice versa. Mieli szczęście, dużo szczęścia, że spotkali się pod tym krzakiem w Missouri. Kilka lat temu wysłuchałem podcastu, w którym młoda homoseksualna kobieta powiedziała, że jeśli nie znajdzie takiej miłości, jaka zrodziła się między Thomasem i Johnem, będzie rozczarowana życiem. Na tym opieram swoją wiarę.

Dlaczego miejscem do opowiedzenia tej historii stała się Ameryka? Irlandia, z której pochodzi główny bohater, ma również bardzo bogatą i wyboistą historię.

Często pisałem o Irlandii w innych powieściach z serii o rodzinie McNulty. Punktem wyjścia dla tej konkretnie książki był fakt, że miałem praprawujka, który wyemigrował ze Sligo i brał udział w Wojnach Indian – więc aby go znaleźć i wyciągnąć z kart historii, byłem zobowiązany udać się jego śladem. To cudowna część przygody, jaką jest bycie pisarzem.

„Dni bez końca” zachwycają językiem, jego poetyckością. Uważam, że udało się panu pięknie sportretować wojnę, ubrać ją w sensualne opisy i rozbudowane porównania – słowa, rytm i tempo historii sprawiają, że brutalność bywa mniej dostrzegalna. Czy wojna jest godnym sprzymierzeńcem słowa?

Mój dziadek był żołnierzem. Służył jako saper przy usuwaniu bomb podczas II wojny światowej. Podstawowa rzecz, jaką można powiedzieć o żołnierzu, to to, że jest osobą, która została przeszkolona do zabijania w służbie kraju. Czytałem łacinę w Trinity College, a jak pani wie, literatura rzymska jest pełna bitew – Tytus Liwiusz i tym podobni, ale też Wergiliusz. Pomiędzy historią a poezją mamy nadzieję rozbić namiot prozy.

Przyznam, że koniec historii bardzo mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się takiego zakończenia.

Ja też nie!

Poezja, dramat czy proza? Gdyby miał pan wybrać, które z tych trzech jest panu najbliższe?

Poezja to najwyższa forma sztuki, tak? Teatr z kolei jest bardzo wymagający, bardzo niespokojny, trudny, ale kiedy wszystko idzie jak należy, daje największą radość. Ja byłbym najbardziej zadowolony, będąc uznanym za prawdziwego przedstawiciela powieści. To również wymagająca forma sztuki, więc nie trzeba nic dodawać w tej sprawie.

Przepytywała: Paulina Janota
Tłumaczenie: Artur Maszota
fot. Chris Boland / www.chrisboland.com

Tematy: , , , , ,

Kategoria: wywiady