Barwny portret wyspiarskiego życia. Przeczytaj pierwszy rozdział nominowanej do Bookera „Kolonii” Audrey Magee
Wydawnictwo Poznańskie opublikowało nominowaną do Nagrody Bookera 2022 powieść „Kolonia” autorstwa Audrey Magee. To liryczna i ponura baśń o dwójce outsiderów – angielskim malarzu i francuskim językoznawcy – którzy udają się na małą wyspę u zachodniego wybrzeża Irlandii, co pociąga za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Książka rozgrywa się w 1979 roku, szczególnie krwawym dla Irlandii Północnej, i stanowi metaforę losów tego kraju oraz skutków kolonizacji. „Opowiadam tę historię z irlandzkiej perspektywy, ale narracja odzwierciedla również doświadczenia innych krajów na całym świecie, w których istnieje relacja lub spuścizna po relacji między skolonizowanymi a kolonizatorami” – mówi autorka. Powieść w przekładzie Dobromiły Jankowskiej jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.
Podał sztalugę łódkarzowi, sięgając z pomostu w kierunku morza.
Trzymasz?
Tak, panie Lloyd.
Jego pędzle i farby znajdowały się w mahoniowej skrzyni owiniętej warstwami grubej białej folii. Zaniósł skrzynię na krawędź pomostu.
Ta jest ciężka, powiedział.
Będzie dobrze, panie Lloyd. Niech pan poda.
Ukląkł na betonie i po ścianie pomostu spuścił skrzynię w stronę przewoźnika; biała folia wyślizgiwała się z palców.
Nie utrzymam jej, powiedział.
Proszę puścić, panie Lloyd.
Przysiadł na piętach i patrzył, jak łódkarz mocuje skrzynię i sztalugę pod siedzeniem przy dziobie, przywiązując je do siebie jaskrawoniebieskim sznurkiem.
Są zabezpieczone?
Będzie dobrze, panie Lloyd.
Mam nadzieję, że są zabezpieczone.
Jak powiedziałem, będzie dobrze.
Wstał i otrzepał kurz ze spodni.
Przewoźnik podniósł rękę, podając mu dłoń.
Został tylko pan.
Lloyd skinął głową. Oddał mężczyźnie paczkę z płótnami i ostrożnie wszedł na drabinkę przymocowaną do rozpadającego się pomostu.
Proszę się odwrócić, panie Lloyd. Plecami do mnie.
Spojrzał w dół, na niewielką łódkę, na morze. Zawahał się. Zwlekał.
Będzie dobrze, panie Lloyd.
Obrócił się, spuścił prawą nogę, szukając pierwszego szczebla pod spodem, i złapał się rdzewiejącego metalu, noga dalej zwisała, powieki się zacisnęły, bo przecież mógł
otrzeć naskórek
poranić palce
oszpecić dłonie
poślizgnąć się
na stopniach
pokrytych glonami i szlamem
spaść
spaść do morza
Szczebel jest pod panem, panie Lloyd.
Nie mogę go znaleźć.
Proszę rozluźnić kolano, panie Lloyd. I wyciągnąć nogę.
Nie mogę.
Wszystko będzie dobrze.
Wyprostował kolano i odnalazł szczebel. Zastygł, nieruchomo trzymając się drabinki.
Zostały tylko dwa, panie Lloyd.
Przesunął w dół dłonie, potem nogi. Zatrzymał się na trzecim stopniu. Spojrzał w dół, na szczelinę między drabinką i nisko cumującą łodzią.
To za daleko.
Proszę tylko wyciągnąć nogę, panie Lloyd.
Potrzasnął głową, całym ciałem. Znów spojrzał w dół, na plecak, sztalugę, skrzynię z farbami przywiązane już jedne do drugich na podróż przez morze w ręcznie robionej łódce. Spuścił prawą nogę, potem lewą, ale dalej kurczowo trzymał się drabinki.
autoportret I: upadek
autoportret II: utonięcie
autoportret III: zniknięcie
autoportret IV: pod wodą
autoportret V: ci, którzy zniknęli
Proszę puścić, panie Lloyd.
Nie mogę.
Będzie dobrze.
Runął na łódkę, przechylając ją na bok, mocząc spodnie, buty i skarpety, poczuł wodę przy palcach u stóp, podczas gdy przewoźnik prawą nogą próbował opanować morską falę przechlapującą się nad burtą i machał energicznie, dopóki currach nie odzyskał równowagi. Łódkarz nachylił się do przodu, ukląkł. Ciężko dyszał.
Mam przemoczone stopy, oznajmił Lloyd.
Dobrze, że tylko stopy.
Łódkarz wskazał na rufę.
Proszę tam usiąść.
Ale mam przemoczone stopy.
Łódkarz uspokoił oddech.
Tak to jest na łodzi, panie Lloyd.
Lloyd niepewnie przesunął się na tył łodzi i oparł się na pokrytych odciskami dłoniach łódkarza, by obrócić się i usiąść na wąskiej, spękanej desce.
Nienawidzę mieć mokrych stóp, powiedział.
Wyciągnął ręce w stronę łódkarza.
Wezmę już swój plecak. Dziękuję.
Mężczyzna podał plecak i Lloyd położył go sobie na kolanach, z dala od wody wciąż pochlapującej o dno łódki.
Nie będę protestował, jeśli zmieni pan zdanie, panie Lloyd. I nie policzę za to. Przynajmniej nie całą sumę.
Kontynuujmy zgodnie z planem, dziękuję.
Już się tak nie robi. Nie przeprawia w ten sposób.
Mam tego świadomość.
Może być ciężko.
Czytałem o tym.
Ciężej niż gdziekolwiek indziej.
Dziękuję, nic mi nie będzie.
Zapiął guziki woskowanej kurtki i naciągnął na głowę nową tweedową czapkę, której zielone i brązowe barwy stopiły się z resztą ubrania.
autoportret: przygotowanie do morskiej przeprawy
Sięgnął w dół i strzepał kropelki wody ze spodni, skarpetek, sznurowadeł.
Na długo pan przyjechał, panie Lloyd?
Na lato.
To panu wystarczy.
Lloyd poprawił plecak na kolanach.
Jestem gotowy.
W porządku.
Nie powinniśmy ruszać?
Niedługo.
Czyli kiedy?
Wkrótce.
Ale stracimy światło dzienne.
Łódkarz się zaśmiał.
Mamy czerwiec, panie Lloyd.
I?
Na tym niebie zostało mnóstwo światła.
Jaka jest prognoza?
Łódkarz spojrzał w niebo.
Spokojny dzień, dzięki Bogu.
Ale to się może zmienić.
Może, panie Lloyd.
A zmieni się?
Pewnikiem tak, panie Lloyd.
A więc powinniśmy ruszać. Zanim się zmieni.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Lloyd westchnął. Zamknął oczy i podniósł twarz do słońca, zaskoczony jego ciepłem, choć oczekiwał tylko północnego zimna, północnego deszczu. Przez kilka minut chłonął to ciepło i otworzył oczy. Łódkarz stał tam, gdzie poprzednio, spoglądał w stronę lądu, jego ciało kołysało się w rytm wody, która delikatnie obijała się o ścianę nabrzeża. Lloyd westchnął ponownie.
Naprawdę sądzę, że powinniśmy ruszać, powiedział.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Bardzo chciałbym dotrzeć na miejsce. Rozpakować się.
Jeszcze wcześnie, panie Lloyd.
Łódkarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął papierosa. Oderwał filtr i strzepnął go do morza.
Jakaś ryba może to zjeść, zauważył Lloyd.
Może.
To przecież szkodliwe dla ryb.
Łódkarz wzruszył ramionami.
Następnym razem będą bardziej uważać.
Lloyd zamknął oczy, ale otworzył je ponownie.
Chciałbym ruszać, powiedział.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Dużo zapłaciłem, dodał.
W rzeczy samej, panie Lloyd, i jestem wdzięczny.
A teraz chciałbym ruszać.
Rozumiem.
Ruszajmy więc.
Jak mówiłem, jeszcze nie, panie Lloyd.
Ale dlaczego ciągle nie? Jestem gotowy.
Przewoźnik głęboko zaciągnął się papierosem. Lloyd westchnął, wydychając powietrze przez usta, i wbił obcasy i palce w drewnianą ramę łodzi okrytą płótnem oraz smołą.
Pan ją zbudował?
Tak jest.
Długo to trwało?
Długo.
Jak długo?
Dość długo.
autoportret: rozmowa z łódkarzem
Z bocznej kieszeni plecaka wyjął niewielki szkicownik oraz ołówek. Otworzył na czystej stronie i zaczął rysować molo, krótkie i nieeleganckie, ale ozdobione pąklami i glonami lśniącymi w słońcu; muszle i listki wciąż wilgotne od porannego przypływu. Narysował linę prowadzącą od pomostu do łodzi, właśnie szkicował ramę currach, kiedy łódkarz się odezwał.
No jest. We własnej osobie.
Lloyd podniósł wzrok.
Kto?
Francis Gillan.
Kto taki?
Łódkarz wrzucił niedopałek do morza. Złożył dłonie i pochuchał w nie, pocierając.
To daleka droga, panie Lloyd.
I?
Sam nie dam rady wiosłować.
Mógł mnie pan uprzedzić.
Właśnie to zrobiłem, panie Lloyd.
Francis zeskoczył z drabinki na currach, lekko wylądował na pokładzie, a jego ruchy ledwie zmarszczyły powierzchnię wody.
Lloyd westchnął
tanecznie
dostojnie
inaczej niż ja
Skinął Francisowi głową.
Dzień dobry, powiedział.
Francis wyciągnął linę z obręczy w pomoście.
Dia is Muire dhuit*, rzucił.
Łódkarz się zaśmiał.
Nie odezwie się po angielsku, stwierdził. Przynajmniej nie dziś rano.
Mężczyźni podnieśli długie, cienkie kije; po jednym do każdej ręki.
No to ruszamy, oznajmił łódkarz.
Lloyd schował szkicownik i ołówek do kieszeni plecaka.
Nareszcie, powiedział.
Mężczyźni zanurzyli kije w wodzie.
Czy to są wiosła?
W rzeczy samej, panie Lloyd.
Nie mają łopatek. Nie mają piór.
Niektóre mają. Inne nie.
Nie potrzebujecie ich?
O ile dotrzemy na miejsce, to nie.
Mężczyźni odepchnęli się od ściany pomostu i Lloyd złapał się burty po obu stronach, wbijając palce w płótno i smołę, w szorstką kruchość ręcznie robionej łodzi wypływającej na Atlantyk, w nieznane, nieznajome
nie w
trzcinowe rzeki
nawoływanie sterników
umięśnione ramiona, opalone ciało
okulary przeciwsłoneczne, czapki, odliczanie
nie to
znajome
nie
Ruszyli w stronę wyjścia z portu, mijali niewielkie trawlery i łodzie wiosłowe z silnikami. Łódkarz wskazał na jednostkę mniejszą od trawlerów, ale większą od currach.
Taka przywiezie pana bagaże, powiedział.
Lloyd skinął głową.
Tak przeprawiają się inni goście.
Jest ich wielu?
Nie.
To dobrze.
Lepiej by panu było na tamtej, panie Lloyd.
Lloyd zamknął na moment oczy, odcinając się od głosu łódkarza. Otworzył je ponownie.
W tej mi dobrze.
Ta większa jest bezpieczniejsza, panie Lloyd. Ma silnik i żagle.
Nic mi nie będzie.
W porządku, panie Lloyd.
Opuścili port, mijając skały poczernione i wygładzone falami; mewy odpoczywające na nieruchomej powierzchni gapiły się, gdy przepływali obok nich.
autoportret: z mewami i skałami
autoportret: z łódkarzami, mewami i skałami
Ile to zajmie?
Trzy, cztery godziny. Zależy.
To dziesięć mil, prawda?
Dziewięć. Ta moja druga łódź płynie trochę ponad godzinę.
Ta mi się podoba. Jest bliżej morza.
Łódkarz wciągnął wiosła.
W porządku.
Lloyd pochylił się na bok i włożył rękę do wody, rozpościerając palce i burząc taflę.
autoportret: stając się wyspiarzem
autoportret: stawanie się tubylcem
Wytarł wychłodzoną rękę o spodnie. Podniósł plecak i położył go za sobą.
To ryzykowne, powiedział łódkarz.
Nic mu nie będzie, odparł Lloyd.
Oparł się o plecak i zaczął ruszać palcami tak, jakby rysował łódkarzy podczas wiosłowania
małych mężczyzn
drobnych mężczyzn
biodra, ramiona, plecy
płynące
nad zakotwiczonymi nogami
Ta łódź ma inny kształt niż na rysunkach w książce.
Na różne morza są różne łodzie, panie Lloyd.
Ta wydaje się głębsza.
Głębsze łodzie na głębsze wody. Te płytkie nadają się na wyspy znajdujące się w pobliżu.
A na tę nie?
Nie, za daleko.
Jest bezpieczna?
Ta łódź?
Tak.
Łódkarz wzruszył ramionami.
Trochę za późno na takie pytania.
Lloyd się zaśmiał.
Pewnie tak.
autoportret: stawanie się tubylcem wśród wyspiarzy
A przeciekają?
Przeciekają, panie Lloyd.
Smołowanie na dachu mojego garażu zawsze przecieka, powiedział.
Tak to już jest ze smołą.
A z tą łodzią?
Niedawno ją łatałem.
A toną?
Ależ tak.
A ta tonęła?
Łódkarz powoli pokręcił głową.
Cóż, płyniemy nią, panie Lloyd.
Tak, odparł. Na to wygląda.
Sięgnął za siebie i ponownie wyjął z kieszeni plecaka szkicownik oraz ołówek. Spojrzał na niebo i zaczął rysować
mewy
wirujące i nurkujące
zawisające i skręcające
na
bezchmurnym błękicie
seria wyspiarska: widok z łodzi I
Potem spojrzał na morze
toczące się do brzegu
do skał, do lądu
toczące się z
okolonego bielą błękitu
do
okolonej zielenią szarości
seria wyspiarska: widok z łodzi II
Z wody tuż obok uniósł się ptak
czarne pióra
ochlapane bielą
czerwone nogi
jaskrawe
jedna wciąż macha
seria wyspiarska: widok z łodzi III
Zamknął szkicownik.
Czy to był maskonur?
Nurzyk, panie Lloyd. Czarny.
Wygląda jak maskonur.
Tak pan sądzi?
Bardzo chciałbym zobaczyć maskonura.
Może się panu uda. Jeśli zostanie pan wystarczająco długo.
Jak długo?
Przynajmniej miesiąc.
W bagażu miał książkę o ptakach, atlas z fotografiami, rozmiarami, nazwami, odgłosami, informacjami o zimowym i letnim upierzeniu, o rozmnażaniu i odżywianiu, ze szczegółami na temat ptaków nurkujących, nurkujących z powietrza, nurkujących z wody, detale pozwalające odróżnić rybitwy od mew, kormorany czarne od czubatych, detale, które pozwolą mu je rysować i malować, wtopić w krajobraz morski, w krajobraz lądu
tworzyć je
tak jak wyglądają
A czy macie tu foki?
Po tej stronie czasem się jakaś trafi, za to na wyspie żyje kolonia.
Wspaniałe stworzenia.
Potwornie chrapią.
Naprawdę?
Istna kocia muzyka.
Łodzią gwałtownie zatrzęsło, aż Lloyd wylądował przy kolanach łódkarza, a plecak uderzył go w krzyż. Wyprostował się, przesunął plecak z powrotem na kolana i wcisnął szkicownik oraz ołówek do kieszeni. Na głowę i twarz chlusnęła mu woda. Łódkarz coś krzyknął.
Trzymać się!
Lloyd wbił pięty we wręgi łodzi i złapał się z obu stron. Odkrzyknął.
Mówiłem, żeby wyruszyć wcześniej.
To jest Atlantyk, panie Lloyd! zawołał łódkarz. W currach.
Fale strąciły łódkę na lewo, potem na prawo, popychając Lloyda z jednej strony na drugą, rzucając nim, obijając, przewracając, wykręcając mu szyję, plecy.
Przyzwyczai się pan.
Mocniej zaparł się piętami i zacisnął palce na burcie.
Nie chcę się do tego przyzwyczajać.
Możemy zawrócić, panie Lloyd.
Nie. Nie. Płyniemy dalej.
Lepiej by panu było w większej łodzi.
Chcę płynąć w ten sposób.
No dobrze, panie Lloyd. Pana decyzja.
Lloyd patrzył na dwóch mężczyzn wiosłujących od jednej fali do drugiej.
seria wyspiarska: łódkarze I
muskularni
zwinni silni
w płaskodennej łodzi
seria wyspiarska: łódkarze II
ręce poplamione słońcem
cienkie kije
uderzające w ocean
seria wyspiarska: łódkarze III
pochylający się ku lądowi
potem od lądu
w kierunku i dalej
seria wyspiarska: łódkarze IV
spojrzenie
na nadchodzące morze
nieskończoność
Zamknął oczy.
Lepiej mieć otwarte oczy, panie Lloyd.
Potrząsnął głową.
Wcale nie.
Jak pan chce.
Zerwał z głowy nową czapkę, przechylił się przez burtę i zwymiotował. Rękawem nowej kurtki otarł usta i brodę. Nadleciały mewy i pożarły, co było jego, tłukąc się raz po raz dziobami.
Obrzydliwe stworzenia, powiedział.
Przynajmniej nie są wybredne, odparł łódkarz.
Lloyd ponownie zamknął oczy.
Jak długo jeszcze?
Dopiero wyruszyliśmy, panie Lloyd.
No tak, oczywiście.
I tak jak mówiłem, panie Lloyd, możemy zawrócić, jeśli pan chce.
Nie, nic mi nie będzie.
Bezwładnie opadł na rufę.
Nie znoszę łodzi, powiedział. Od zawsze.
Mógł pan to wziąć pod uwagę wcześniej, panie Lloyd.
Lloyd zwymiotował po raz drugi. Mewy znowu się zebrały.
Nie spodziewałem się, że będzie tak wzburzone, powiedział.
Dziś mamy spokojny dzień, panie Lloyd. Na morzu tylko niewielki wiatr, i tyle.
Wygląda gorzej.
Tak to jest w currach.
Nad dziobem, tuż nad skrzynią z farbami, przewaliła się fala.
Czy moje farby są bezpieczne?
Tak bezpieczne jak my, panie Lloyd.
Pocieszające.
autoportret: na morzu
Chciałbym, żebyście zaśpiewali, powiedział.
My nie śpiewamy, panie Lloyd.
Ale muszę się na czymś skupić. Na liczeniu albo śpiewaniu.
Nie w tej łodzi.
Przeczytałem gdzieś, że zawsze śpiewacie podczas wiosłowania.
To w takim razie była kiepska książka, panie Lloyd.
Z jej powodu tu jestem.
Łódkarz spojrzał za plecy Lloyda, na ląd za nimi.
Potrzebuje pan lepszej książki, panie Lloyd.
Najwyraźniej.
Lloyd spojrzał wokół na przestwór oceanu.
A skąd wiecie, dokąd płynąć?
We mgle bywa trudno.
A jeśli nadejdzie znienacka?
To po nas.
A ktoś się dowie?
Łódkarz wzruszył ramionami.
Domyślą się, jak nie wrócimy do domu na kolację.
I tyle.
Tyle.
autoportret: tonięcie I
białogrzywe fale
pochłaniające łódź
autoportret: tonięcie II
zimna słona woda
wsiąkająca w farby
w ciało
autoportret: tonięcie III
rozcieńczająca farbę
rozbijająca ciało
autoportret: tonięcie IV
smugi
szarego brązu
czerwieni żółci
błękitu zieleni
Jak długo jeszcze?
Jeszcze trochę, panie Lloyd.
(…)
_
Przypisy:
* Dia is Muire dhuit (irl.) – Dzień dobry (przypis tłumaczki).
Audrey Magee „Kolonia”
Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 392
Opis: 1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek. Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny. Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań. Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro. Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.
Audrey Magee odmalowała barwny portret wyspiarskiego życia. Pokazała zarazem, jakie koszty niesie ze sobą imperializm w najróżniejszych – nawet pozornie niewinnych – formach. „Kolonia” to czuła, ale i pełna szorstkiego humoru powieść, celebrująca piękno i trwałość więzi między ludźmi.
Kategoria: fragmenty książek