Barwny portret wyspiarskiego życia. Przeczytaj pierwszy rozdział nominowanej do Bookera „Kolonii” Audrey Magee

14 marca 2024

Wydawnictwo Poznańskie opublikowało nominowaną do Nagrody Bookera 2022 powieść „Kolonia” autorstwa Audrey Magee. To liryczna i ponura baśń o dwójce outsiderów – angielskim malarzu i francuskim językoznawcy – którzy udają się na małą wyspę u zachodniego wybrzeża Irlandii, co pociąga za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Książka rozgrywa się w 1979 roku, szczególnie krwawym dla Irlandii Północnej, i stanowi metaforę losów tego kraju oraz skutków kolonizacji. „Opowiadam tę historię z irlandzkiej perspektywy, ale narracja odzwierciedla również doświadczenia innych krajów na całym świecie, w których istnieje relacja lub spuścizna po relacji między skolonizowanymi a kolonizatorami” – mówi autorka. Powieść w przekładzie Dobromiły Jankowskiej jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Po­dał szta­lugę łód­ka­rzowi, się­ga­jąc z po­mo­stu w kie­runku mo­rza.

Trzy­masz?

Tak, pa­nie Lloyd.

Jego pędzle i farby znaj­do­wały się w ma­ho­nio­wej skrzyni owi­nię­tej war­stwami gru­bej bia­łej fo­lii. Za­niósł skrzy­nię na kra­wędź po­mo­stu.

Ta jest ciężka, po­wie­dział.

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd. Niech pan poda.

Ukląkł na be­to­nie i po ścia­nie po­mo­stu spu­ścił skrzy­nię w stronę prze­woź­nika; biała fo­lia wy­śli­zgi­wała się z pal­ców.

Nie utrzy­mam jej, po­wie­dział.

Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.

Przy­siadł na pię­tach i pa­trzył, jak łód­karz mo­cuje skrzy­nię i szta­lugę pod sie­dze­niem przy dzio­bie, przy­wią­zu­jąc je do sie­bie ja­skra­wo­nie­bie­skim sznur­kiem.

Są za­bez­pie­czone?

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.

Mam na­dzieję, że są za­bez­pie­czone.

Jak po­wie­dzia­łem, bę­dzie do­brze.

Wstał i otrze­pał kurz ze spodni.

Prze­woź­nik pod­niósł rękę, po­da­jąc mu dłoń.

Zo­stał tylko pan.

Lloyd ski­nął głową. Od­dał męż­czyź­nie paczkę z płót­nami i ostroż­nie wszedł na dra­binkę przy­mo­co­waną do roz­pa­da­ją­cego się po­mo­stu.

Pro­szę się od­wró­cić, pa­nie Lloyd. Ple­cami do mnie.

Spoj­rzał w dół, na nie­wielką łódkę, na mo­rze. Za­wa­hał się. Zwle­kał.

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.

Ob­ró­cił się, spu­ścił prawą nogę, szu­ka­jąc pierw­szego szcze­bla pod spodem, i zła­pał się rdze­wie­ją­cego me­talu, noga da­lej zwi­sała, po­wieki się za­ci­snęły, bo prze­cież mógł

otrzeć na­skó­rek

po­ra­nić palce

oszpe­cić dło­nie

po­śli­zgnąć się

na stop­niach

po­kry­tych glo­nami i szla­mem

spaść

spaść do mo­rza

Szcze­bel jest pod pa­nem, pa­nie Lloyd.

Nie mogę go zna­leźć.

Pro­szę roz­luź­nić ko­lano, pa­nie Lloyd. I wy­cią­gnąć nogę.

Nie mogę.

Wszystko bę­dzie do­brze.

Wy­pro­sto­wał ko­lano i od­na­lazł szcze­bel. Za­stygł, nie­ru­chomo trzy­ma­jąc się dra­binki.

Zo­stały tylko dwa, pa­nie Lloyd.

Prze­su­nął w dół dło­nie, po­tem nogi. Za­trzy­mał się na trze­cim stop­niu. Spoj­rzał w dół, na szcze­linę mię­dzy dra­binką i ni­sko cu­mu­jącą ło­dzią.

To za da­leko.

Pro­szę tylko wy­cią­gnąć nogę, pa­nie Lloyd.

Po­trza­snął głową, ca­łym cia­łem. Znów spoj­rzał w dół, na ple­cak, szta­lugę, skrzy­nię z far­bami przy­wią­zane już jedne do dru­gich na po­dróż przez mo­rze w ręcz­nie ro­bio­nej łódce. Spu­ścił prawą nogę, po­tem lewą, ale da­lej kur­czowo trzy­mał się dra­binki.

au­to­por­tret I: upa­dek

au­to­por­tret II: uto­nię­cie

au­to­por­tret III: znik­nię­cie

au­to­por­tret IV: pod wodą

au­to­por­tret V: ci, któ­rzy znik­nęli

Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.

Nie mogę.

Bę­dzie do­brze.

Ru­nął na łódkę, prze­chy­la­jąc ją na bok, mo­cząc spodnie, buty i skar­pety, po­czuł wodę przy pal­cach u stóp, pod­czas gdy prze­woź­nik prawą nogą pró­bo­wał opa­no­wać mor­ską falę prze­chla­pu­jącą się nad burtą i ma­chał ener­gicz­nie, do­póki cur­rach nie od­zy­skał rów­no­wagi. Łód­karz na­chy­lił się do przodu, ukląkł. Ciężko dy­szał.

Mam prze­mo­czone stopy, oznaj­mił Lloyd.

Do­brze, że tylko stopy.

Łód­karz wska­zał na rufę.

Pro­szę tam usiąść.

Ale mam prze­mo­czone stopy.

Łód­karz uspo­koił od­dech.

Tak to jest na ło­dzi, pa­nie Lloyd.

Lloyd nie­pew­nie prze­su­nął się na tył ło­dzi i oparł się na po­kry­tych od­ci­skami dło­niach łód­ka­rza, by ob­ró­cić się i usiąść na wą­skiej, spę­ka­nej de­sce.

Nie­na­wi­dzę mieć mo­krych stóp, po­wie­dział.

Wy­cią­gnął ręce w stronę łód­ka­rza.

We­zmę już swój ple­cak. Dzię­kuję.

Męż­czy­zna po­dał ple­cak i Lloyd po­ło­żył go so­bie na ko­la­nach, z dala od wody wciąż po­chla­pu­ją­cej o dno łódki.

Nie będę pro­te­sto­wał, je­śli zmieni pan zda­nie, pa­nie Lloyd. I nie po­li­czę za to. Przy­naj­mniej nie całą sumę.

Kon­ty­nu­ujmy zgod­nie z pla­nem, dzię­kuję.

Już się tak nie robi. Nie prze­pra­wia w ten spo­sób.

Mam tego świa­do­mość.

Może być ciężko.

Czy­ta­łem o tym.

Cię­żej niż gdzie­kol­wiek in­dziej.

Dzię­kuję, nic mi nie bę­dzie.

Za­piął gu­ziki wo­sko­wa­nej kurtki i na­cią­gnął na głowę nową twe­edową czapkę, któ­rej zie­lone i brą­zowe barwy sto­piły się z resztą ubra­nia.

au­to­por­tret: przy­go­to­wa­nie do mor­skiej prze­prawy

Się­gnął w dół i strze­pał kro­pelki wody ze spodni, skar­pe­tek, sznu­ro­wa­deł.

Na długo pan przy­je­chał, pa­nie Lloyd?

Na lato.

To panu wy­star­czy.

Lloyd po­pra­wił ple­cak na ko­la­nach.

Je­stem go­towy.

W po­rządku.

Nie po­win­ni­śmy ru­szać?

Nie­długo.

Czyli kiedy?

Wkrótce.

Ale stra­cimy świa­tło dzienne.

Łód­karz się za­śmiał.

Mamy czer­wiec, pa­nie Lloyd.

I?

Na tym nie­bie zo­stało mnó­stwo świa­tła.

Jaka jest pro­gnoza?

Łód­karz spoj­rzał w niebo.

Spo­kojny dzień, dzięki Bogu.

Ale to się może zmie­nić.

Może, pa­nie Lloyd.

A zmieni się?

Pew­ni­kiem tak, pa­nie Lloyd.

A więc po­win­ni­śmy ru­szać. Za­nim się zmieni.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Lloyd wes­tchnął. Za­mknął oczy i pod­niósł twarz do słońca, za­sko­czony jego cie­płem, choć ocze­ki­wał tylko pół­noc­nego zimna, pół­noc­nego desz­czu. Przez kilka mi­nut chło­nął to cie­pło i otwo­rzył oczy. Łód­karz stał tam, gdzie po­przed­nio, spo­glą­dał w stronę lądu, jego ciało ko­ły­sało się w rytm wody, która de­li­kat­nie obi­jała się o ścianę na­brzeża. Lloyd wes­tchnął po­now­nie.

Na­prawdę są­dzę, że po­win­ni­śmy ru­szać, po­wie­dział.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Bar­dzo chciał­bym do­trzeć na miej­sce. Roz­pa­ko­wać się.

Jesz­cze wcze­śnie, pa­nie Lloyd.

Łód­karz się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki i wy­jął pa­pie­rosa. Ode­rwał filtr i strzep­nął go do mo­rza.

Ja­kaś ryba może to zjeść, za­uwa­żył Lloyd.

Może.

To prze­cież szko­dliwe dla ryb.

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Na­stęp­nym ra­zem będą bar­dziej uwa­żać.

Lloyd za­mknął oczy, ale otwo­rzył je po­now­nie.

Chciał­bym ru­szać, po­wie­dział.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Dużo za­pła­ci­łem, do­dał.

W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd, i je­stem wdzięczny.

A te­raz chciał­bym ru­szać.

Ro­zu­miem.

Ru­szajmy więc.

Jak mó­wi­łem, jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Ale dla­czego cią­gle nie? Je­stem go­towy.

Prze­woź­nik głę­boko za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Lloyd wes­tchnął, wy­dy­cha­jąc po­wie­trze przez usta, i wbił ob­casy i palce w drew­nianą ramę ło­dzi okrytą płót­nem oraz smołą.

Pan ją zbu­do­wał?

Tak jest.

Długo to trwało?

Długo.

Jak długo?

Dość długo.

au­to­por­tret: roz­mowa z łód­ka­rzem

Z bocz­nej kie­szeni ple­caka wy­jął nie­wielki szki­cow­nik oraz ołó­wek. Otwo­rzył na czy­stej stro­nie i za­czął ry­so­wać molo, krót­kie i nie­ele­ganc­kie, ale ozdo­bione pą­klami i glo­nami lśnią­cymi w słońcu; muszle i listki wciąż wil­gotne od po­ran­nego przy­pływu. Na­ry­so­wał linę pro­wa­dzącą od po­mo­stu do ło­dzi, wła­śnie szki­co­wał ramę cur­rach, kiedy łód­karz się ode­zwał.

No jest. We wła­snej oso­bie.

Lloyd pod­niósł wzrok.

Kto?

Fran­cis Gil­lan.

Kto taki?

Łód­karz wrzu­cił nie­do­pa­łek do mo­rza. Zło­żył dło­nie i po­chu­chał w nie, po­cie­ra­jąc.

To da­leka droga, pa­nie Lloyd.

I?

Sam nie dam rady wio­sło­wać.

Mógł mnie pan uprze­dzić.

Wła­śnie to zro­bi­łem, pa­nie Lloyd.

Fran­cis ze­sko­czył z dra­binki na cur­rach, lekko wy­lą­do­wał na po­kła­dzie, a jego ru­chy le­d­wie zmarsz­czyły po­wierzch­nię wody.

Lloyd wes­tchnął

ta­necz­nie

do­stoj­nie

ina­czej niż ja

Ski­nął Fran­ci­sowi głową.

Dzień do­bry, po­wie­dział.

Fran­cis wy­cią­gnął linę z ob­rę­czy w po­mo­ście.

Dia is Mu­ire dhuit*, rzu­cił.

Łód­karz się za­śmiał.

Nie ode­zwie się po an­giel­sku, stwier­dził. Przy­naj­mniej nie dziś rano.

Męż­czyźni pod­nie­śli dłu­gie, cien­kie kije; po jed­nym do każ­dej ręki.

No to ru­szamy, oznaj­mił łód­karz.

Lloyd scho­wał szki­cow­nik i ołó­wek do kie­szeni ple­caka.

Na­resz­cie, po­wie­dział.

Męż­czyźni za­nu­rzyli kije w wo­dzie.

Czy to są wio­sła?

W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd.

Nie mają ło­pa­tek. Nie mają piór.

Nie­które mają. Inne nie.

Nie po­trze­bu­je­cie ich?

O ile do­trzemy na miej­sce, to nie.

Męż­czyźni ode­pchnęli się od ściany po­mo­stu i Lloyd zła­pał się burty po obu stro­nach, wbi­ja­jąc palce w płótno i smołę, w szorstką kru­chość ręcz­nie ro­bio­nej ło­dzi wy­pły­wa­ją­cej na Atlan­tyk, w nie­znane, nie­zna­jome

nie w

trzci­nowe rzeki

na­wo­ły­wa­nie ster­ni­ków

umię­śnione ra­miona, opa­lone ciało

oku­lary prze­ciw­sło­neczne, czapki, od­li­cza­nie

nie to

zna­jome

nie

Ru­szyli w stronę wyj­ścia z portu, mi­jali nie­wiel­kie traw­lery i ło­dzie wio­słowe z sil­ni­kami. Łód­karz wska­zał na jed­nostkę mniej­szą od traw­le­rów, ale więk­szą od cur­rach.

Taka przy­wie­zie pana ba­gaże, po­wie­dział.

Lloyd ski­nął głową.

Tak prze­pra­wiają się inni go­ście.

Jest ich wielu?

Nie.

To do­brze.

Le­piej by panu było na tam­tej, pa­nie Lloyd.

Lloyd za­mknął na mo­ment oczy, od­ci­na­jąc się od głosu łód­ka­rza. Otwo­rzył je po­now­nie.

W tej mi do­brze.

Ta więk­sza jest bez­piecz­niej­sza, pa­nie Lloyd. Ma sil­nik i ża­gle.

Nic mi nie bę­dzie.

W po­rządku, pa­nie Lloyd.

Opu­ścili port, mi­ja­jąc skały po­czer­nione i wy­gła­dzone fa­lami; mewy od­po­czy­wa­jące na nie­ru­cho­mej po­wierzchni ga­piły się, gdy prze­pły­wali obok nich.

au­to­por­tret: z me­wami i ska­łami

au­to­por­tret: z łód­ka­rzami, me­wami i ska­łami

Ile to zaj­mie?

Trzy, cztery go­dziny. Za­leży.

To dzie­sięć mil, prawda?

Dzie­więć. Ta moja druga łódź pły­nie tro­chę po­nad go­dzinę.

Ta mi się po­doba. Jest bli­żej mo­rza.

Łód­karz wcią­gnął wio­sła.

W po­rządku.

Lloyd po­chy­lił się na bok i wło­żył rękę do wody, roz­po­ście­ra­jąc palce i bu­rząc ta­flę.

au­to­por­tret: sta­jąc się wy­spia­rzem

au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem

Wy­tarł wy­chło­dzoną rękę o spodnie. Pod­niósł ple­cak i po­ło­żył go za sobą.

To ry­zy­kowne, po­wie­dział łód­karz.

Nic mu nie bę­dzie, od­parł Lloyd.

Oparł się o ple­cak i za­czął ru­szać pal­cami tak, jakby ry­so­wał łód­ka­rzy pod­czas wio­sło­wa­nia

ma­łych męż­czyzn

drob­nych męż­czyzn

bio­dra, ra­miona, plecy

pły­nące

nad za­ko­twi­czo­nymi no­gami

Ta łódź ma inny kształt niż na ry­sun­kach w książce.

Na różne mo­rza są różne ło­dzie, pa­nie Lloyd.

Ta wy­daje się głęb­sza.

Głęb­sze ło­dzie na głęb­sze wody. Te płyt­kie na­dają się na wy­spy znaj­du­jące się w po­bliżu.

A na tę nie?

Nie, za da­leko.

Jest bez­pieczna?

Ta łódź?

Tak.

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Tro­chę za późno na ta­kie py­ta­nia.

Lloyd się za­śmiał.

Pew­nie tak.

au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem wśród wy­spia­rzy

A prze­cie­kają?

Prze­cie­kają, pa­nie Lloyd.

Smo­ło­wa­nie na da­chu mo­jego ga­rażu za­wsze prze­cieka, po­wie­dział.

Tak to już jest ze smołą.

A z tą ło­dzią?

Nie­dawno ją ła­ta­łem.

A toną?

Ależ tak.

A ta to­nęła?

Łód­karz po­woli po­krę­cił głową.

Cóż, pły­niemy nią, pa­nie Lloyd.

Tak, od­parł. Na to wy­gląda.

Się­gnął za sie­bie i po­now­nie wy­jął z kie­szeni ple­caka szki­cow­nik oraz ołó­wek. Spoj­rzał na niebo i za­czął ry­so­wać

mewy

wi­ru­jące i nur­ku­jące

za­wi­sa­jące i skrę­ca­jące

na

bez­chmur­nym błę­ki­cie

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi I

Po­tem spoj­rzał na mo­rze

to­czące się do brzegu

do skał, do lądu

to­czące się z

oko­lo­nego bielą błę­kitu

do

oko­lo­nej zie­le­nią sza­ro­ści

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi II

Z wody tuż obok uniósł się ptak

czarne pióra

ochla­pane bielą

czer­wone nogi

ja­skrawe

jedna wciąż ma­cha

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi III

Za­mknął szki­cow­nik.

Czy to był ma­sko­nur?

Nu­rzyk, pa­nie Lloyd. Czarny.

Wy­gląda jak ma­sko­nur.

Tak pan są­dzi?

Bar­dzo chciał­bym zo­ba­czyć ma­sko­nura.

Może się panu uda. Je­śli zo­sta­nie pan wy­star­cza­jąco długo.

Jak długo?

Przy­naj­mniej mie­siąc.

W ba­gażu miał książkę o pta­kach, atlas z fo­to­gra­fiami, roz­mia­rami, na­zwami, od­gło­sami, in­for­ma­cjami o zi­mo­wym i let­nim upie­rze­niu, o roz­mna­ża­niu i od­ży­wia­niu, ze szcze­gó­łami na te­mat pta­ków nur­ku­ją­cych, nur­ku­ją­cych z po­wie­trza, nur­ku­ją­cych z wody, de­tale po­zwa­la­jące od­róż­nić ry­bi­twy od mew, kor­mo­rany czarne od czu­ba­tych, de­tale, które po­zwolą mu je ry­so­wać i ma­lo­wać, wto­pić w kra­jo­braz mor­ski, w kra­jo­braz lądu

two­rzyć je

tak jak wy­glą­dają

A czy ma­cie tu foki?

Po tej stro­nie cza­sem się ja­kaś trafi, za to na wy­spie żyje ko­lo­nia.

Wspa­niałe stwo­rze­nia.

Po­twor­nie chra­pią.

Na­prawdę?

Istna ko­cia mu­zyka.

Ło­dzią gwał­tow­nie za­trzę­sło, aż Lloyd wy­lą­do­wał przy ko­la­nach łód­ka­rza, a ple­cak ude­rzył go w krzyż. Wy­pro­sto­wał się, prze­su­nął ple­cak z po­wro­tem na ko­lana i wci­snął szki­cow­nik oraz ołó­wek do kie­szeni. Na głowę i twarz chlu­snęła mu woda. Łód­karz coś krzyk­nął.

Trzy­mać się!

Lloyd wbił pięty we wręgi ło­dzi i zła­pał się z obu stron. Od­krzyk­nął.

Mó­wi­łem, żeby wy­ru­szyć wcze­śniej.

To jest Atlan­tyk, pa­nie Lloyd! za­wo­łał łód­karz. W cur­rach.

Fale strą­ciły łódkę na lewo, po­tem na prawo, po­py­cha­jąc Lloyda z jed­nej strony na drugą, rzu­ca­jąc nim, obi­ja­jąc, prze­wra­ca­jąc, wy­krę­ca­jąc mu szyję, plecy.

Przy­zwy­czai się pan.

Moc­niej za­parł się pię­tami i za­ci­snął palce na bur­cie.

Nie chcę się do tego przy­zwy­cza­jać.

Mo­żemy za­wró­cić, pa­nie Lloyd.

Nie. Nie. Pły­niemy da­lej.

Le­piej by panu było w więk­szej ło­dzi.

Chcę pły­nąć w ten spo­sób.

No do­brze, pa­nie Lloyd. Pana de­cy­zja.

Lloyd pa­trzył na dwóch męż­czyzn wio­słu­ją­cych od jed­nej fali do dru­giej.

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze I

mu­sku­larni

zwinni silni

w pła­sko­den­nej ło­dzi

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze II

ręce po­pla­mione słoń­cem

cien­kie kije

ude­rza­jące w ocean

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze III

po­chy­la­jący się ku lą­dowi

po­tem od lądu

w kie­runku i da­lej

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze IV

spoj­rze­nie

na nad­cho­dzące mo­rze

nie­skoń­czo­ność

Za­mknął oczy.

Le­piej mieć otwarte oczy, pa­nie Lloyd.

Po­trzą­snął głową.

Wcale nie.

Jak pan chce.

Ze­rwał z głowy nową czapkę, prze­chy­lił się przez burtę i zwy­mio­to­wał. Rę­ka­wem no­wej kurtki otarł usta i brodę. Nad­le­ciały mewy i po­żarły, co było jego, tłu­kąc się raz po raz dzio­bami.

Obrzy­dliwe stwo­rze­nia, po­wie­dział.

Przy­naj­mniej nie są wy­bredne, od­parł łód­karz.

Lloyd po­now­nie za­mknął oczy.

Jak długo jesz­cze?

Do­piero wy­ru­szy­li­śmy, pa­nie Lloyd.

No tak, oczy­wi­ście.

I tak jak mó­wi­łem, pa­nie Lloyd, mo­żemy za­wró­cić, je­śli pan chce.

Nie, nic mi nie bę­dzie.

Bez­wład­nie opadł na rufę.

Nie zno­szę ło­dzi, po­wie­dział. Od za­wsze.

Mógł pan to wziąć pod uwagę wcze­śniej, pa­nie Lloyd.

Lloyd zwy­mio­to­wał po raz drugi. Mewy znowu się ze­brały.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że bę­dzie tak wzbu­rzone, po­wie­dział.

Dziś mamy spo­kojny dzień, pa­nie Lloyd. Na mo­rzu tylko nie­wielki wiatr, i tyle.

Wy­gląda go­rzej.

Tak to jest w cur­rach.

Nad dzio­bem, tuż nad skrzy­nią z far­bami, prze­wa­liła się fala.

Czy moje farby są bez­pieczne?

Tak bez­pieczne jak my, pa­nie Lloyd.

Po­cie­sza­jące.

au­to­por­tret: na mo­rzu

Chciał­bym, że­by­ście za­śpie­wali, po­wie­dział.

My nie śpie­wamy, pa­nie Lloyd.

Ale mu­szę się na czymś sku­pić. Na li­cze­niu albo śpie­wa­niu.

Nie w tej ło­dzi.

Prze­czy­ta­łem gdzieś, że za­wsze śpie­wa­cie pod­czas wio­sło­wa­nia.

To w ta­kim ra­zie była kiep­ska książka, pa­nie Lloyd.

Z jej po­wodu tu je­stem.

Łód­karz spoj­rzał za plecy Lloyda, na ląd za nimi.

Po­trze­buje pan lep­szej książki, pa­nie Lloyd.

Naj­wy­raź­niej.

Lloyd spoj­rzał wo­kół na prze­stwór oce­anu.

A skąd wie­cie, do­kąd pły­nąć?

We mgle bywa trudno.

A je­śli na­dej­dzie znie­nacka?

To po nas.

A ktoś się do­wie?

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Do­my­ślą się, jak nie wró­cimy do domu na ko­la­cję.

I tyle.

Tyle.

au­to­por­tret: to­nię­cie I

bia­ło­grzywe fale

po­chła­nia­jące łódź

au­to­por­tret: to­nię­cie II

zimna słona woda

wsią­ka­jąca w farby

w ciało

au­to­por­tret: to­nię­cie III

roz­cień­cza­jąca farbę

roz­bi­ja­jąca ciało

au­to­por­tret: to­nię­cie IV

smugi

sza­rego brązu

czer­wieni żółci

błę­kitu zie­leni

Jak długo jesz­cze?

Jesz­cze tro­chę, pa­nie Lloyd.

(…)
_
Przypisy:
* Dia is Mu­ire dhuit (irl.) – Dzień do­bry (przy­pis tłu­maczki).

Audrey Magee „Kolonia”
Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 392

Opis: 1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek. Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny. Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań. Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro. Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.

Audrey Magee odmalowała barwny portret wyspiarskiego życia. Pokazała zarazem, jakie koszty niesie ze sobą imperializm w najróżniejszych – nawet pozornie niewinnych – formach. „Kolonia” to czuła, ale i pełna szorstkiego humoru powieść, celebrująca piękno i trwałość więzi między ludźmi.


Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek