Ślizgając się na krawędzi snów – recenzja książki „Rok Małpy” Patti Smith

13 lipca 2020

Patti Smith „Rok Małpy”, tłum. Krzysztof Majer, wyd. Czarne
Ocena: 9 / 10

Patti Smith spędziła Nowy Rok w opustoszałym „Motelu Snów”, tam, gdzie po drugiej stronie korytarza miał z nią mieszkać Sandy Pearlman, człowiek, którego znała od czterdziestu lat. Niestety w przeddzień serii sylwestrowych koncertów znaleziono go nieprzytomnego na parkingu. Do Santa Cruz pojechała więc sama; nie pozostawało jej tam nic innego, jak nocami ślizgać się na krawędzi snów, dając upust dwoistej jaźni artystki. Ta dwoistość znakomicie wybrzmiewa w dojmująco smutnym „Roku Małpy”, najnowszej książce Patti Smith, zamykającej klamrą rok 2016.

Momentami patchworkowa, stanowi konglomerat wspomnień, refleksji i marzeń sennych oraz śladów lawirowania gdzieś pomiędzy nimi. Smith spaceruje po plaży, podsłuchuje ludzi w barach, zarazem jednak chwilę później niczym Alicja przekomarza się z Kapelusznikiem, tu pod postacią hotelowego znaku. Nie mnie oceniać, czy ów rozgadany znak był realny, czy też stanowił wytwór artystycznej fantasmagorii, wszak, jak pisała, być artystą oznacza widzieć to, czego nie widzą inni. Zazwyczaj jednak Smith włóczy się bez celu, afirmując pustkę, jaka powstała po wyrwaniu z jej życia tych, których kochała. Sandy był właściwie akuszerem jej kariery, to on przecież pozwolił artystce uwierzyć, że może robić, co zechce. Nawet jeśli miałaby to być kariera gwiazdy rocka. Tak, jak do „Motelu Snów”, miała pojechać z Pearlmanem, z Samem Shepardem planowała wyprawę do Ayers Rock. Ten pierwszy właśnie gasł w szpitalu, ten drugi zaś cierpiał na stwardnienie zanikowe boczne i jedynym jego marzeniem było dokończenie swego ostatniego dzieła. Po raz kolejny zostawała sama, ze swoimi snami, muzyką i książkami. Z niebywałą zadziornością oraz siłą, by trwać – pomimo. I wreszcie, z wiarą w to życie, które wszyscy stracimy. A przecież raz już, w ciągu pięciu lat, otrzymała od losu podobne ciosy, po których podniosła się między innymi dzięki Michaelowi Stipe’owi, Allenowi Ginsbergowi i scenie, na którą powróciła po długiej przerwie. Najpierw, w 1989 roku, umarł Robert Mapplethorpe, rok później – Richard Sohl, w 1994 roku na zawał serca zmarł mąż, Fred „Sonic” Smith, zaś kilka tygodni później – brat, Tod.

Czasem Smith szarżuje stylistycznie w „Roku Małpy”, w wyniku czego momentami potkniemy się o dość karkołomną frazę, chociażby taką: „(…) objawienie, wizja rzeczy, które miały dopiero nadejść, niczym wielki rój komarów czarną chmurą przesłaniający ścieżki, po których dzieci jeżdżą na rozchwianych rowerkach”. Zazwyczaj jednak trzyma się w ryzach. Opowieści o mijającym roku i snach przeplata Smith refleksjami na temat książek. W swoich wspomnieniach, „Poniedziałkowych dzieciach”, pisała, że są dwa rodzaje arcydzieł – takie klasyczne książki, potworne i boskie zarazem, jak „Moby Dick”, „Wichrowe Wzgórza” albo „Frankenstein”, ale i takie, w których pisarz wydaje się nasycać słowa żywą energią, pierze czytelnika niczym w pralce i wyżyma go, a potem rozwiesza do wyschnięcia na sznurze. W „Roku Małpy” przeczytamy zarówno o jednych, jak i o drugich. Szczególną uwagę poświęca chociażby „2666” Roberta Bolaño. Nie bez powodu, zapewne; wystarczy przypomnieć, że Bolaño zmarł, nie doczekawszy przeszczepu wątroby, pisząc swoje opus magnum i doskonale zdając sobie sprawę, że ten projekt stanowić będzie jego literacki testament. Ścigał się z czasem, by zapewnić rodzinie byt, a sobie – sławę, której sam miał nigdy nie zaznać. A przecież Sam Shepard również śpieszył się, by dokończyć swoje ostatnie dzieło. Spieszył, choć był już pogodzony, mówiąc: „Żyłem tak, jak mi się podobało”. Z nim przynajmniej Smith zdążyła się pożegnać. W „Roku Małpy” znajdziemy też refleksje na temat „Czarodziejskiej góry” i „Flecisty z Hameln”, który był dla Patti nie tyle opowieścią o zemście, co historią o miłości. W Lizbonie odwiedza bar, do których chodził Pessoa, wspomina też Marka Aureliusza, tego, który chciał, byśmy uważnie przyglądali się przemijaniu czasu.

Patti Smith

„Rok Małpy” to jednak nie tylko refleksje i fantasmagorie, to też mocny obraz tego, co tu i teraz. Kiedy wszak ów rok trwał, Patti Smith obracała się, jak napisała, w toksycznej atmosferze sztucznego blasku, hiperrzeczywistości, pośród lawiny przedwyborczego błota. Znów o wynikach przesądzili nie ci, którzy do urn poszli, a ci, którym z wyborczą kartą nie było po drodze. Patti pisze o kampanii będącej stekiem kłamstw, o toksycznych słowach i ideach sączących się przez kłótliwe spoty wyborcze. To jednak jedynie odprysk – na szczęście, bo to nie polityczna „bieżączka” jest siłą „Roku Małpy”. Najmocniej wybrzmiewa zapis wędrówki, tej realnej i metaforycznej. Wędrówki przez sny, otulające ją kolejnymi obrazami, wędrówki przez kolejne plaże, ulice, hotele i kawiarnie. Patti Smith wierzy, że umysł może pokonać tysiące kilometrów, wygrywając z czasem, przestrzenią i śmiercią. Jej dzieło jest więc też podróżą ku tym, którzy odchodzą, i tym, którzy odeszli. Oraz o czasie, utraconym na zawsze. Jest opowieścią o klepsydrze, na dnie której znajduje się już stanowczo za dużo piasku, a kolejne ziarenka wciąż i wciąż nieubłaganie spadają – „Sypią się ziarenka, a mnie bardziej niż zwykle brakuje umarłych” – potęgując świadomość mijających godzin, świadomość samotności i świadomość odchodzenia. W pewnym momencie mamy do czynienia z korowodem strat, z korowodem małych i dużych śmierci. Jak to powiedział Kapelusznik, „Czy umrzemy – odrobinę? Czy mała śmierć uodporni nas na grozę tej poważniejszej?”. Smith wie, że nic się nie rozwikła, że rozwikłanie to tylko iluzja; że istnieją tylko chwile spontanicznej jasności, ale to nic innego, jak epifania. Wydaje się, że Patti znajduje ukojenie i w sztuce, i w tych pełnych ciszy chwilach wyrywanych czasowi, kiedy może zaszyć się we własnym bungalowie na Rockaway Beach. Ma tam swoje ukochane biurko, na którym stoi portret Baudelaire’a, fotografia Jane Bowles, rycina przedstawiająca Alicję podczas spotkania z Dodo i figurka bezrękiego Chrystusa. No i gdzieś obok tego, który, jak śpiewała Smith, umarł za czyjeś grzechy, ale z pewnością nie były to jej grzechy, jest też odbitka, na której Patti i i Sam trwają zamknięci w czasie, kiedy jeszcze wszystko było niemal normalnie.

Patti Smith pyta: „Co jest rzeczywiste? I czy jest sens się nad tym zastanawiać? Czy nie wystarczy przeżywać, nie rozstrzygnąwszy, co jest jawą, a co snem?” Wszystko stanowi dla niej – rozpostartej gdzieś między poetycką melancholią a rockowym pazurem – pożywkę dla opowieści. Nieistotne, czy pojawiło się w tej coraz bardziej brudnej i skarlałej rzeczywistości, czy gdzieś między jednym a drugim marzeniem sennym. Istotne jest to, co możemy z danej opowieści wynieść; a to, skąd się wywodzi, pozostaje kwestią najwyżej drugorzędną. A akurat z „Roku Małpy” wynieść możemy bardzo wiele, bo to jest właśnie taka książka, która czytelnika pierze niczym w pralce, wyżyma i rozwiesza do wyschnięcia.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: recenzje