Sztuka musi powodować wstrząs emocjonalny – rozmowa ze Stanisławem Brejdygantem

13 października 2023

Nazwisko Stanisława Brejdyganta pojawia się na okładkach dwóch wydanych w tym roku książek. W „Zwierzeniach” znakomity aktor, reżyser i pisarz przedstawia pięć opowiadań, które konfrontują czytelnika zarówno z trudnymi kwestiami społecznymi, jak i rzadkiej urody refleksją na temat ludzkich uczuć. Wydane właśnie „Pokoje” są z kolei autobiograficznym dokumentem wiodącym – jak dowiadujemy się z podtytułu – „od urodzenia do wieku klęski”. Co łączy obie książki poza osobą autora? Niewątpliwie wyjątkowa erudycja i bezkompromisowy ton.

Sebastian Rerak: W jaki sposób „Zwierzenia” stały się książką? Czy pomysły na każde z opowiadań pojawiły się niezależnie czy może zaczęło się od konceptu na taką formułę – kilka historii powiązanych wspólnymi motywami?

Stanisław Brejdygant: Pierwszy z pana domysłów jest tym właściwym. Zacząłem pisać te long short stories – że nazwę je z angielska – bez jakichkolwiek założeń. Kiedy okazało się, że można zebrać je w książkę, planowałem zatytułować całość „Winny” z podtytułem „Zwierzenia”. „Winny”, bo taki tytuł nosi jedno z opowiadań, będące w gruncie rzeczy monodramem. Grałem ów monodram kilkadziesiąt razy w Teatrze Polonia u Krystyny Jandy i spotkał się ze znakomitym przyjęciem.

W swoim życiu teatralnym mogę pochwalić się niejakimi osiągnięciami, Kilka z moich ról być może pozostanie w pamięci widzów, kilka z nich mogę nazwać, korzystając z wymyślonego przez Zbyszka Zapasiewicza określenia, „rolami do nekrologu”. Debiutowałem bowiem Hamletem, notabene jako najmłodszy odtwórca tej roli w Polsce, zagrałem też Ryszarda III, księcia Myszkina w „Idiocie”, Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”, Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie”, Stalina w mojej sztuce „Nadludzie”. Nigdy jednak nie spotkałem się z tak niesamowitą ciszą, jak podczas wykonania „Winnego”. Spektakl każdorazowo kończył się długą chwilą milczenia poprzedzającą oklaski. Kiedyś nawet jeden z widzów odnalazł po przedstawieniu garderobę, wpadł do niej i zawołał: „Proszę pana! Dlaczego ja nie mogę tego przeczytać?!”. No to teraz już może. (śmiech)

Ostatecznie zdecydowałem się jednak na nazwanie książki „Zwierzenia”, ponieważ każde z opowiadań pisane jest w pierwszej osobie. Mój przyjaciel Andrzej Bart podpowiedział mi ten tytuł i… tak zostało. Na okładce może pan zresztą zauważyć tytuły każdego z opowiadań zaznaczone wypukłymi napisami.

Większość bohaterów „Zwierzeń” obcuje ze złem. Czasem sami je wyrządzają, ale dosięgają ich dotkliwe konsekwencje. W każdym razie zło ma zawsze swoje źródło – nie jest jakąś bezwzględną siłą niezależną od człowieka.

Jeśli się zastanowić, to „Zwierzenia” są przede wszystkim książką o miłości. Tyczy się to nie tylko finałowego dialogu „Iść za marzeniem”, ale też pozostałych. Aczkolwiek owszem, książka dotyczy także zła – zła, które jest zaraźliwe. Widać to dobrze we wspomnianym „Winnym”, którego bohater dopuścił się w czasie wojny mordu na dwojgu Żydach, jego bliskich, ukrywanych przezeń, przyjaciołach, ponieważ padł ofiarą indoktrynacji. Szczególnie silnej, w drugiej połowie lat trzydziestych, antysemickiej indoktrynacji. Za mord ojca w Katyniu obarcza winą tak zwaną żydokomunę, a więc także swych przyjaciół, którzy są Żydami. Z kolei w opowiadaniu „Zło” poznajemy prawnika, który postanawia bronić człowieka odpowiedzialnego za gwałt i mord na dziecku. A sprawca zrobił to, co zrobił, ponieważ został skażony złem, gdy sam był dzieckiem.

Nie wiem tylko, dlaczego piszący o mojej książki eksponują sprawę pedofilii w Kościele i zbyt prosto odczytują sprawę zabijania Żydów przez Polaków w czasie wojny. „Zwierzenia” w gruncie rzeczy nie są o tym. W każdym razie nie o tym przede wszystkim.

No cóż, nadużycia seksualne w Kościele i zbrodnie popełniane na Żydach to tematy, które silnie dzielą społeczeństwo.

To prawda, ale fakt, że bohater „Zła” – co opisuję – został skrzywdzony w domu dziecka prowadzonym przez zakonnice nie oznacza, że podejmuję się jakiejś rozprawy z Kościołem. Nie należę do żarliwych katolików, ale podobnie jak oni jestem oburzony panującym w Kościele zepsuciem. Doceniając wielkość Jana Pawła II, ubolewam nad tym, że był protektorem takich deprawatorów jak Marcial Maciel Degollado. „Zło” nie jest jednak rozliczeniem z pedofilią wśród kleru, lecz opowieścią o zaraźliwości zła.

Co się zaś tyczy zbrodni popełnianych na Żydach, to mogę w tym miejscu przywołać list otwarty, w którym protestowałem przeciw nikczemności obecnego ministra – wstyd go tak nazwać – edukacji. Przywołałem w nim swoje wspomnienie, pojawiające się także w opowiadaniu „Pogrzeb lwa”. Jako dziecko podczas spaceru z mamą, w Warszawie, w ową Wielkanoc 1943 roku widziałem esesmanów strzelających w płonący dom, do ludzi skaczących w płomienie. Byłem dzieckiem, ale to ja, a nie dorośli, z którymi po chwili dzieliliśmy się wielkanocnym jajkiem, odczułem niestosowność wznoszonej pieśni „Wesoły nam dzień dziś nastał”.

Pani profesor Engelking wyraziła bardzo delikatnie swą opinię na temat obojętności Polaków wobec zagłady Żydów. I miała po stokroć rację. „Polacy nie opłakali swoich Żydów!” – wykrzyczał kiedyś uczestnik spotkania autorskiego z Kazimierzem Brandysem w Paryżu. Ja powiem więcej, moi rodacy nie tylko nie opłakali swych bliźnich, oni mieli ich w dupie! Istniała grupa bohaterskich ludzi ratujących Żydów, zapewne nieco większa liczba szmalcowników i wreszcie ogół społeczeństwa, który nie zdał egzaminu moralnego.

Zgadzam się z Wojtkiem Smarzowskim, że w kanonie lektur szkolnych powinny znaleźć się dwie książki. Pierwsza już tam jest – to „Kamienie na szaniec”. Drugą zaś jest „Spowiedź” Calka Perechodnika, czyli tragiczna opowieść żydowskiego policjanta, dobitnie pokazująca, jakie relacje panowały pomiędzy Polakami a Żydami uwięzionymi w getcie. Jeśli się je przeczyta, można łatwo dostrzec, na czym polega to wielkie kłamstwo, którym usiłuje się dzisiaj mieszać w głowach młodym ludziom.

Kiedy o tym mówię, chciałbym też przypomnieć wszystkim tym, którzy psują edukację w Polsce, słowa Norwida o tym, że Polacy są wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem: „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku karzeł”.

W recenzjach i opiniach czytelników pojawia się czasem uwaga, że lektura „Zwierzeń” bywa miejscami zbyt ciężka. Taki dyskomfort świadczy o tym, że książka nie zostawia odbiorcy obojętnym.

Użył pan dobrego słowa „dyskomfort”. Moja koncepcja obcowania ze sztuką zakłada pewien wstrząs emocjonalny. Czy jest to literatura, malarstwo czy muzyka, chcę być poruszony, chcę coś przeżyć. O ile np. nie jestem entuzjastą czystej abstrakcji, tak znajduję coś poruszającego u Jeana Miró czy Mondriana i dlatego cenię ich malarstwo. Jeśli coś nie robi na mnie wrażenia, to szkoda mi czasu na czytanie, słuchanie czy oglądanie.

Wyreżyserowałem sporo przedstawień teatralnych i za najbardziej udane uważam te, które przykuwały uwagę widza od rozpoczęcia do samego końca. Takie zaangażowanie dla znacznej części odbiorców pozostanie wartością samą w sobie, ale są też tacy, których to, co zobaczyli i usłyszeli, sprowokuje do myślenia. I bywa, że długo nie przestaną myśleć. Tylko takie przedstawienia czy filmy chciałbym robić. Oczywiście lubię też po prostu rozrywkę, np. dobrze zrealizowaną farsę. Nie toleruję jedynie dydaktyzmu w sztuce. Weźmy takiego Brechta. Nawet kiedy przerobił „Operę żebraczą” na „Operę za trzy grosze”, to przeniósł akcję o dwa wieki do przodu, żeby pokazać mechanizm kapitalizmu. Dlatego nazywam go pruskim marksistą. Od nauczania są podręczniki, nie sztuka!

„Zwierzenia policjantki” są opowiadaniem, które odstaje nieco od pozostałych. To rzecz najbliższa literaturze gatunkowej, a konkretnie kryminałowi. Jeśli czytelnicy mają istotnie ciężką przeprawę przy innych opowiadaniach, tak to zapewnia chwilę wytchnienia, a przy okazji angażuje w rozwikłanie zagadki.

To prawda. Poniekąd inspiracji do napisania „Zwierzeń policjantki” dostarczyła mi pierwsza powieść mojego starszego syna Igora „Paradoks”. Jest w nich intryga kryminalna, jest suspens, ale jest także… no właśnie, paradoks. Mój zabójca okazuje się bowiem szlachetnym człowiekiem.

Pomysł na to opowiadanie był szczególny. Wymyśliłem postać profesora, który siedzi w więzieniu i nie chce z niego wyjść. Jest w zasadzie przeciwieństwem Hannibala Lectera z „Milczenia owiec”, bo o ile tamten to skończone zło i urodzony morderca, tak mój bohater zabił z miłości, dopuszczając się aktu miłosierdzia, to człowiek w pełnym tego słowa znaczeniu dobry. W międzyczasie wymyśliłem postać policjantki i bardzo ją polubiłem. (śmiech) Jej trudna biografia doprowadza do spotykania z profesorem, który następnie prowadzi ją podczas śledztwa. Poszedłem więc tropem tego, co zrobił Igor – ukazałem paradoks.

„Pogrzeb lwa” to z kolei historia najbardziej plastyczna, bardzo żywo i szczegółowo napisana. Nie powinno to dziwić, zważywszy, że jest w dużym stopniu oparta na pana przeżyciach.

Istnieje chińskie przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”. No i właśnie, żyłem w ciekawych czasach, i to w szczególnym miejscu – w Warszawie, gdzie przeżyłem okupację. Widziałem łapanki, egzekucje, płonące getto w środku miasta i powstanie warszawskie, w którym brała udział moja piętnastoletnia siostra, a w którym zginęli mój wuj i stryj. Takie rzeczy kodują się w głowie dziecka bardzo mocno.

Zofia Nałkowska napisała zdanie, które jest najcelniejszym komentarzem na temat tego, czego doświadczyliśmy w XX wieku: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Nie Niemcy Polakom, Rosjanie Ukraińcom, Hutu Tusi, tylko ludzie ludziom. To, że w Niemczech totalitarna ideologia sprzęgnięta została z mentalnością doskonałej biurokracji, to akurat przypadek. Nie w każdym państwie znalazłby się tak doskonały biurokrata jak Eichmann.

W każdym narodzie istnieje rzesza ludzi gotowych do podłości, do zła, także u nas. Przecież moi rodacy, którzy są w stanie porzucać ukochane zwierzęta, bo jadą na urlop, przywiązywać je w lesie, do drzew, jestem przekonany, że bez żadnych wewnętrznych oporów gotowi byliby wpuszczać Cyklon B do komory gazowej. Dlatego też boję się pewnych zjawisk, boję się systemów rządzenia, które sprzyjają ujawnianiu się najgorszych cech w ludziach, boje się, jak to ma miejsce dziś w naszym kraju, rodzącego się autorytaryzmu, który w dalszej perspektywie zawsze przeradza się w totalitaryzm.

A wracając do „Zwierzeń”, to w „Pogrzebie lwa” można znaleźć realia mojego dzieciństwa. Sporą jego część spędziłem w ogrodzie zoologicznym sąsiadującym z Kościołem Matki Boskiej Loretańskiej, w którym byłem ministrantem. Swoją drogą w czasach komuny, gdy należało wypełniać rozmaite ankiety, istniała taka rubryka: „Przynależność partyjna i organizacyjna”. Bywało, pozwalałem sobie na dowcip, mówiłem, że mogę jedynie wpisać, że należałem do Koła Ministrantów i pełniłem nawet funkcje przewodniczącego. Jak pan się domyśla, nie wszyscy okazywali poczucie humoru.

Chyba nie bez powodu książkę kończy „Iść za marzeniem”, czyli bardzo idealistyczna wizja miłości. Zostawia pan czytelnika z pozytywnym akcentem.

To prawda. I, o ile wcześniejsze opowieści są pojedynczymi głosami w pierwszej osobie, tak tu zwierzają się sobie nawzajem – za pomocą nagrań, takich mówionych listów – dwie osoby. To rzecz o nagle zrodzonej i rozwijającej się nie bez przeszkód wielkiej miłości dwojga dojrzałych ludzi „po przejściach”. Istnieje piękne nagranie tych zwierzeń-listów. Nagrałem je, mając za partnerkę rewelacyjną Danutę Stenkę.

„Zwierzenia” to niejedyna pańska książka wydana w tym roku. Premiery doczekały się właśnie autobiograficzne „Pokoje”.

Tak jak Jarosław Iwaszkiewicz opowiedział swoje życie ogrodami, które otaczały domy, w których mieszkał, tak ja postanowiłem je opisać „pokojami z używalnością kuchni”, czyli miejscami, w jakich w trudnych czasach mego dzieciństwa i młodości się mieszkało. Przez ileś lat, po wojnie, nie wolno było zajmować więcej niż jednego pokoju. Jeśli człowiek mieszkał na większej przestrzeni, to tzw. kwaterunek przydzielał mu współlokatorów. Tak oto w opowieściach o kolejnych zajmowanych pokojach zawarłem trzydzieści pięć lat swojego życia, czyli – jak głosi podtytuł książki – czas „od urodzenia po wiek klęski”. Dopiero jako czterdziestolatek, już z żoną i synem, osiągnąłem własne, to znaczy spółdzielcze mieszkanie. Trzypokojowe.

Oprócz wersji drukowanej wydawnictwo Świat Książki zamówiło także wydanie audio i jestem właśnie w trakcie jego nagrywania. Muszę przyznać, że czytam tę książkę z pewnym zaskoczeniem, jako że napisałem ją już dość dawno temu i teraz odkrywam, że ma ona swoją wagę. Kto wie, może to najważniejsza z moich książek. Marek Nowakowski zwykł był mawiać o smaku i zapachu słowa. Ja powiedziałbym, że „Pokoje” mają smak i zapach czasów. Chyba udało mi się je uchwycić.

Cztery części „Pokojów” odpowiadają czterem adresom, a także czterem etapom pana życia.

Pierwsze dwa etapy mego życia, dzieciństwo i wczesną młodość, spędziłem na warszawskiej Pradze. I ta dzielnica na zawsze pozostanie moją małą ojczyzną. Na ulicy Małej, nomen omen, bo jest ona mała, zamieszkaliśmy w październiku 1939 roku, kiedy miałem trzy lata. Spędziłem dzieciństwo w stolicy, można powiedzieć, w oku cyklonu (wojna, okupacja, łapanki, egzekucja, powstanie), ale spędziłem je otoczony niezwykłą miłością matki. Potem na dawnej ulicy Szerokiej – wówczas ulicy Karola Wójcika, a dziś ulicy księdza Kłopotowskiego – upłynęła moja wczesna młodość. Mowa o czasach licealnych, a chodziłem do niezwykłej szkoły, Liceum im. Władysława IV. Mieszkaliśmy wówczas w pożydowskim lokum i kiedy dotykałem goździków na framudze, miałem świadomość, że kiedyś w tym miejscu umocowana była mezuza. Trzeci pokój znajdował się w niezwykłym domu na ulicy Odyńca w Górnym Mokotowie, który może wydać się miejscem wręcz surrealistycznym. I wreszcie ostatni pokój w Śródmieściu, na ulicy Koszykowej. Ten czas w moim życiu wiąże się z wyjazdem do Włoch, a kończy z momentem narodzin mojego starszego syna Igora.

W finale „Pokojów” zadaje pan sobie pytanie czy jest szczęśliwym człowiekiem, i stwierdza, że warto się nad tym zastanowić. Rozważa pan napisanie kontynuacji?

Nie, nie zrobię tego. I to nie dlatego, że jestem zbyt stary. Ja, prawdę mówiąc, nigdy nie chciałem napisać autobiografii. Dałem tej książce tytuł „Pokoje” zainspirowany piękną prozą Iwaszkiewicza. Ale równie dobrze mogłem był dać inny: „Zapamiętane”. Bo to, co napisałem, to jakby mocno wytrawione klisze pamięci. Chyba warte utrwalenia. W „Pokojach” przede wszystkim chciałem opisać coś, co Krzysztof Kamil Baczyński nazwał w swym pięknym wierszu „czasem kalekim”. Jednym z kluczowych wydarzeń, które przywołuję w opisie pierwszego z pokoi, były urodziny mojej siostry, która 4 grudnia 1943 roku kończyła piętnaście lat. W domu odbyła się prywatka. Musiała trwać do rana z powodu godziny policyjnej. Pamiętam młodzież tańczącą, bawiącą się, pomimo gorzkiej świadomości tego, co ich otacza. Los sprawił, że ci wspaniali ludzie – niedoszli prawnicy, lekarze, inżynierowie, w s z y s c y oni zginęli w powstaniu. Ja to wiem, ja to widziałem i przeżyłem. I dlatego nie mogę godzić się z bredniami, które wypisywał Jarosław Marek Rymkiewicz o potrzebie ofiary krwi. Składam za to hołd Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu, który w 1956 roku, jako dyrektor Wolnej Europy, zrobił wszystko, aby nie dopuścić do rozlewu krwi w Polsce. My już straciliśmy jedno pokolenie. Na więcej nie wolno nam było sobie pozwolić. Żołnierze Armii Krajowej, powstańcy, ci którzy przeżyli wojnę i posłuchali rozkazów dowództwa, starali się wrócić do normalności, by kształcić się, zakładać rodziny, płodzić dzieci. Życie tych, którzy przeżyli, było bezcenne, potrzebne krajowi, ojczyźnie. I dobrze, że nie poszli do lasu. To jest kolejna bzdura obecnej władzy, której nie mogę znieść – cały ten mit żołnierzy wyklętych. Poza kilkoma oddziałami naprawdę zmuszonymi do pozostania w podziemiu czci się dzisiaj bandytów pokroju Ognia czy Burego. Najwyższy zaś niesmak wzbudzają we mnie grupy rekonstrukcyjne. Rozumiem, że dzieci bawią się w strzelanie na podwórku, ale kiedy dorośli przebierają się w mundury, żeby pozorować wojnę i udawać śmierć… Ja widziałem t a m t y c h. Oni naprawdę ginęli. I dlatego takie zabawy w zabijanie odbieram jako niegodne ich pamięci.

Warto wspomnieć, że na wydanie oczekuje kolejna pana książka.

Tak, powieść „Rodowód”. To powieść o nieco dziwnej konstrukcji, stanowiąca niejako mój namysł nad naszym rodowodem, o tym, co kształtowało naszą mentalność. Rzecz zaczyna się od listu kobiety gotowej powrócić do Polski po czterdziestu latach spędzonych na emigracji w Kanadzie. Nie wsiada ona jednak na pokład samolotu, lecz pisze do kogoś, kto był jej bardzo bliski. Ten ktoś jest trochę moim alter ego, aczkolwiek utwór nie ma żadnych cech autobiografii. Dowiadujemy się, że ów mężczyzna chciał napisać sztukę teatralną, która pomogłaby zrozumieć, skąd bierze się nasza zbiorowa tożsamość. Należy bowiem przypomnieć, że my, w około dziewięćdziesięciu procentach, jesteśmy narodem chłopskim – nasi przodkowie nie chcieli mieć nic wspólnego, jak zwykli byli mówić, „z ichnią, pańską Polską”, a dziś nieomal wszyscy skwapliwie odwołujemy się do dziedzictwa etosu szlacheckiego. Następną część powieści stanowi scenariusz filmu pt. „Krwawe żniwa”, rzecz o rabacji 1846 roku, opowiedziana – jako wspomnienie – w dniach wokół premiery „Wesela” Wyspiańskiego w 1901 roku. Kolejna zaś, zamykająca całość, to swoisty appendix – pamiętnik dziewiętnastowiecznego uchodźcy, syna powstańca listopadowego. Autor to taki „duch, wieczny rewolucjonista”. Uczestnik wszystkich ważnych, znaczących wydarzeń XIX wieku – dwóch rewolucji we Francji, wojny secesyjnej w Ameryce, Komuny Paryskiej etc. Otóż pośród tych jego peregrynacji jest krótki pobyt z ojcem, który przybywa z Paryża, bo chce wspomóc przygotowywane powstanie krakowskie w 1846 roku w Galicji, gdzie jest świadkiem rabacji, opisanej wcześniej w scenariuszu.

Na koniec pozwolę sobie jeszcze zapytać o nagranie, które pan niedawno zrealizował. Mowa o listach Jana Nowickiego, które niebawem mają doczekać się premiery.

Bardzo cieszę się, że Ania Nowicka, wdowa po Janku, wybrała właśnie mnie do przeczytania jego listów. Nowicki był nie tylko wybitnym aktorem, ale też bardzo utalentowanym pisarzem. No i jedynym znanym mi człowiekiem, który był absolutnie, że się tak wyrażę, niepodległy. Większość ludzi stara się coś udowodnić, jak ja to mówię – wspina się na palce, a on żył według własnej recepty i był niesłychanie prawdziwy, autentyczny. Nie znosił hipokryzji. Poza tym, że wydał kilka książek, prowadził też przez lata fascynującą korespondencję z Markiem Kondratem. Listy ukażą się zarówno w formie książkowej, jak i w wersji audio. Ja czytałem dwa roczniki listów, Andrzej Grabowski – jeden, a finałowy rocznik nagrany został przez adresata listów.

Rozmawiał: Sebastian Rerak


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady