Autor widmo poszukuje bohatera swojej książki. Przeczytaj fragment powieści „Czerwona strzała” Williama Brewera

12 października 2023

Powieściowy debiut cenionego amerykańskiego poety Williama Brewera. „Czerwona strzała” to historia trawionego problemami autora widmo, próbującego odnaleźć zaginionego włoskiego fizyka, którego wspomnienia musi dokończyć. Bohater jest po eksperymentalnej terapii psychodelikami, którą podjął, żeby wyjść z depresji. Podobną drogę przeszedł sam autor. „Dostawałem dawkę grzybów psilocybinowych o 10 rano i o 16:30. Czułem się po tym, jakby mi wycięto z pleców 20-kilogramowy guz. Chciałem przenieść tę energię w pisanie. 'Czerwona strzała’ nie jest książką o narkotykach, ale stara się ująć pewne cechy doświadczenia psychedelicznego, jedną z nich jest całkowite zburzenie linearności. Często, gdy ludzie próbują to opisać, powstaje niespójny, chaotyczny tekst, jak coś z epoki bitników, ale doznanie psychodeliczne może być naprawdę bardzo klarowne” – mówi Brewer. „Zwłaszcza psilocybina daje prawdziwe poczucie pędu i to właśnie chciałem pokazać w tej książce” – dodaje. Powieść opublikowało Wydawnictwo Czarne w przekładzie Jarka Westermarka, a poniżej możecie przeczytać jej fragment.

Przede wszystkim chcę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. A nie zawsze tak było. W gruncie rzeczy dotychczas nie było tak prawie nigdy. Nie byłem szczęśliwy, nawet gdy czułem szczęście, wiedziałem bowiem, że to tylko przelotne wrażenie, iluzja, i że wkrótce musi je zdławić zjawisko, które nazywam Mgłą. Skoro obecnie jestem szczęśliwy, można uznać, że podróż odniosła skutek. Że skutek odniosła kuracja! Jej akurat nie zamierzam jeszcze opisywać, bo jeśli zrobię to już teraz, całkiem się pogubicie. Na razie wystarczy, żebyście wiedzieli, że mam trzydzieści trzy lata, mój stan zdrowia nie wzbudza niepokoju (wysoki poziom cholesterolu uznanego niedawno za dobry, niski poziom tego złego, puls w normie, brak uzależnień), w sferze zawodowej jestem nieudacznikiem i czekam, aż pociąg Frecciarossa, w którym siedzę, wyjedzie z dworca Roma Termini, a ja ruszę do Modeny przez Bolonię. Spędzam we Włoszech miesiąc miodowy; ślub wziąłem we wrześniu, dziewięć miesięcy temu, ale przełożyliśmy wyjazd, żeby trafić na lepszą pogodę. Tymczasem przy Piazza di Pasquino, w ekskluzywnym hotelu G-Rough, czyli siedemnastowiecznej rezydencji przerobionej na świątynię włoskiego wzornictwa, moja żona Annie wciąż jeszcze śpi – ustaliliśmy, że tę podróż powinienem odbyć sam – w bogato zdobionym podwójnym łóżku projektu słynnego Guglielma Ulricha, którego dziełem są zresztą wszystkie meble w apartamencie (nazwanym w związku z tym jego imieniem), a o którym to projektancie mówię, jakbym miał na jego temat przynajmniej mgliste pojęcie. Choć nie mam.

Jadę do Modeny, żeby odnaleźć pewnego fizyka. Ze względu na warunki zawarte w moim kontrakcie nie mogę wam powiedzieć, jak się nazywa, ani nawet wspominać o nim publicznie czy prywatnie, póki nasz wspólny projekt nie zostanie ukończony, a on nie zdecyduje, czy chce, żeby podpisano go moim nazwiskiem. Z tego względu będę go nazywał po prostu Fizykiem, ale jeśli zżera was ciekawość, zidentyfikowanie jedynego pochodzącego z Modeny słynnego fizyka teoretyka nie powinno przysporzyć wam problemów.

Muszę go znaleźć, bo jest mi winien historię. Mówiąc konkretniej: swoją własną, a jeszcze konkretniej: drugą połowę historii swojego życia, od chwili obecnej wstecz aż do tego, co nazywa „wielkim olśnieniem”, do momentu, gdy – jak pisze – doświadczył „przełomu w percepcji”, po którym zaczął osiągać wspaniałe sukcesy w swojej dziedzinie, co pozwoliło mu ostatecznie sformułować przełomową, choć nadal kontrowersyjną teorię grawitacji kwantowej (jej nazwy również nie wolno mi podać). Mam już wszystko od dnia jego narodzin aż do chwili na rok przed wielkim olśnieniem, ale właśnie samo olśnienie jest dla mnie najważniejsze: to ono pozwoli mi wydostać się z dziury budżetowej, którą sam wykopałem, kiedy nie udało mi się napisać książki obiecanej jednemu z największych wydawnictw w kraju, po tym jak wydawnictwo to zdążyło już wypłacić mi niebagatelną zaliczkę – zaliczkę, której nie mogę zwrócić, ponieważ przepuściłem ją na różne przyjemności, między innymi na cztery noce w apartamencie typu junior suite w ekskluzywnym hotelu G-Rough. Wiele odzianych w ciemne garnitury kobiet i mężczyzn z pewnego manhattańskiego wieżowca przebiera już nogami, żeby założyć mi prawniczego nelsona, jeśli nie wywiążę się ze swoich obowiązków.

Dobra wiadomość jest taka, że teraz, po skończonej kuracji, potrafię wybaczyć samemu sobie, że znalazłem się w obecnym położeniu z własnej winy, i ten fakt napełnia mnie ogromnym poczuciem wdzięczności. A jednak, choćby nie wiem jak przemożny wpływ miała na mnie kuracja, choćby nie wiem jak przełomowa była – a była! – zdaję sobie sprawę, że mój dług pozostaje niezaprzeczalnie realny, że stanowi problem, którego nie mogę zignorować, który muszę rozwiązać i – co najgorsze – który kładzie się cieniem nie tylko na mojej sytuacji finansowej. Stanowi również ostatni cierń, który tkwi w mojej stopie po latach przedzierania się przez ciernie. Wciąż przypomina mi o tamtych czasach i mnie z nimi łączy, a przy tym zdolny jest zatruć nowe życie, które niedawno otrzymałem. Dlatego właśnie, mimo mojego obecnego szczęścia i klarowności umysłu, nadchodzący dzień napełnił mnie takim niepokojem, że nie zdołałem zmusić się do zjedzenia czegokolwiek z imponującej oferty śniadaniowej hotelu G-Rough – nie wzbogaciłem choćby plastrem prosciutto czy kostką melona porannego cappuccino, które zalega teraz w moim żołądku i sprawia, że nie mogę się doczekać, aż pociąg wreszcie ruszy i poniesie mnie w kierunku rozstrzygnięcia.

Rozwiązanie problemu jest proste: muszę odnaleźć Fizyka, wydusić z niego resztę jego historii i skończyć pracę, którą mi zlecono, to znaczy napisać jego wspomnienia jako autor widmo. Tak jest, w następstwie ciągu wydarzeń, który może wydawać się albo okrutny, albo fortunny, w zależności od tego, czy jest się przed zmieniającą życie kuracją, czy po niej, okazało się, że przyjęcie roli ghostwritera i pisanie wspomnień Fizyka pozwoli mi stopniowo zmniejszać dług u wydawcy. Kiedy oddaję kolejny gotowy fragment, suma, którą normalnie dostałbym w ramach wynagrodzenia, idzie na poczet spłaty zobowiązań. Opisując życie Fizyka, powoli odzyskuję własne. Tyle że w pewnym momencie Fizyk zniknął. Przepadł. Poczta głosowa. Żadnej odpowiedzi na maile. I milczenie ze strony jego przedstawicieli. Miejsce, gdzie wcześniej widziałem profesjonalną współpracę w starym stylu i prężne tempo działania, zajęła teraz nieobecność Fizyka, przez co cały projekt znalazł się w stanie zawieszenia: nieobecność zdolna wskrzesić z martwych dług, którego nie mogę spłacić, bo moja wartość netto wynosi plus minus zero dolarów… z czym zgadzają się wszyscy z wyjątkiem stanu Kalifornia, gdzie – zgodnie z tamtejszymi przepisami o współwłasności – moja osobista wartość netto wcale nie wynosi zero, ponieważ jestem żonaty, a to oznacza, że Annie, dobrą, bystrą, niezłomną Annie, której miłość pozostaje jedynym, czego nie zdołałem jeszcze spieprzyć, którą uwielbiam każdego dnia coraz bardziej, szczególnie odkąd przeszedłem kurację – tę właśnie Annie, w wypadku gdyby podano mnie do sądu, może spotkać zajęcie pensji lub majątku, a gdy tylko o tym pomyślę, mój i tak spięty żołądek zaczyna dygotać jak rozpędzona pralkosuszarka.

Co gorsza, niemal bez przerwy przypomina mi o tym fakcie niejaki Richards (swoje nazwisko wymawia „Ri-szard”, domyślam się więc, że „s” jest nieme). Richards jest redaktorem wspomnień Fizyka, starszym facetem z Montany, doktorem nauk prawnych, który przeniósł się do Nowego Jorku i zaczął robić w książkach, ale nadal mówi tak, jakby prowadził własną kancelarię gdzieś w Bozeman. Siedzi w interesie już od dawna, ale z tego, co rozumiem, ma za sobą kilka kiepskich lat – wiem to głównie stąd, że w kółko powtarza: „Mam za sobą kilka kiepskich lat” – a nasza książka, czyli wspomnienia Fizyka, do której prawa wygrał na aukcji, nieźle nadstawiając przy tym karku, stanowi jego ostatnią wielką szansę na zachowanie stanowiska. A jakby stresu wciąż było mało, po niedawnej zmianie zarządu w wydawnictwie nie ma już najmniejszych wątpliwości, że Richards stał się „kolejnym jeleniem na celowniku”, jak sam to określił. Powiedzieć, że od samego początku naszego projektu był w nerwach, to nic nie powiedzieć. A potem wszystko wzięło w łeb. Niedługo po zniknięciu Fizyka spytałem Richards’a, czy jest absolutnie pewien, że nie warto spróbować wyjaśnić całej sytuacji szefostwu, on jednak zaśmiał się tylko żałośnie w słuchawkę i odparł: „Krew w piach”, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Żal mi Richards’a, poważnie, ale boję się, że zaczynają mu puszczać nerwy. Albo że już puściły. Korespondencja, którą z początku mi wysyłał, była całkowicie zrozumiała: składały się na nią zabarwione niepokojem maile z pytaniami, czy dowiedziałem się czegoś nowego, nadawane mniej więcej raz dziennie. Wciąż tłumaczyłem, że nigdy nie nawiązałem z Fizykiem bezpośredniego kontaktu, więc nie wiem, co konkretnie mógłbym zrobić. Ale nie miało to najwyraźniej znaczenia. Później maile stały się częstsze i bardziej rozpaczliwe. Richards zaczął doprawiać je zdaniami takimi jak „Co ja teraz zrobię?”, które płynnie przeszły w „Co my teraz zrobimy?”, po czym ewoluowały w „Jestem pewien, że bardzo się niepokoisz”, zrobiły zwrot w kierunku „Znam twoją sytuację – jeszcze ze studiów prawniczych pamiętam, co to wszystko może znaczyć dla ciebie i twojej żony, bardzo mi przykro”, żeby później wrócić do „Będziemy zrujnowani”, następnie „Będziesz zrujnowany”, aż wreszcie „Będę zrujnowany”.

Potem zaczął dzwonić: raz, czasem dwa razy dziennie, konsekwentnie zostawiając w skrzynce wiadomości, z których słyszałem właściwie tylko jego dziwne, chrapliwe wdechy, chwytane w przerwach między zdaniami. Brzmiało to tak, jakby siorbał zupę.

A potem, dosłownie kilka minut temu, zdecydowanie podbił stawkę, bo postanowił połączyć się ze mną przez FaceTime, gdy jechałem taksówką na dworzec. Wiem, że nie powinienem był odbierać, ale wybór FaceTime’a wydał mi się tak dziwaczny, że zdołałem wmówić sobie, że Richards dzwoni, bo nareszcie nawiązał kontakt z Fizykiem, co oznaczałoby, że mogę w spokoju cieszyć się resztą miesiąca miodowego. Odebrałem więc i oto był: miał typową online’ową twarz, czerwoną i nabrzmiałą jak u boksera, a jego głowę, która i tak zawsze wydawała mi się całkiem kwadratowa, dopełniały teraz siwe włosy ścięte na jeża z płaskim czubkiem, wskutek czego wyglądała jeszcze bardziej kanciasto niż zwykle i tak idealnie wypełniała kadr, że wcale nie czułem, jakbym rozmawiał z Richards’em przez ekran, tylko raczej jakby on sam był ekranem; trzymałem w dłoni bezcielesny, cyfrowy byt z odległej przyszłości.

– Celowo się ze mną połączyłeś? – spytałem.

Głośnik zachrobotał od ciężkiego westchnienia. – Nie jest to wszystko takie proste – rzucił, choć chyba do nikogo konkretnego.

– Zdobyłeś nowe informacje?

– Po prostu uznałem, że powinniśmy pogadać twarzą w twarz. – Oczy miał rozbiegane i lśniące.

– Tam u ciebie musi być teraz trzecia nad ranem. Pijesz?

– Niewykluczone, że jestem lekko podchmielony. Mam za sobą kilka kiepskich lat. A sytuacja może się teraz znacząco pogorszyć.

Biła z niego głęboka, niemal chłopięca samotność. Nie dało się jej zignorować. Jeśli rozmowa przez FaceTime miała sprawić, żebym też ją poczuł, plan powiódł się w stu procentach. Współczułem Richards’owi. Również dlatego, że znajdował się w stanie emocjonalnym, z którego dopiero co zdołałem wyjść. Choć nigdy nie traktował mnie zbyt przyjaźnie – nie mógł zdzierżyć, że biorę udział w projekcie, a ostatnio stał się namolnym upierdliwcem i od czasu do czasu próbował mnie straszyć, zniżając się nawet do wzmianek o mojej żonie w nadziei, że zarazi mnie stresem – i tak chciałem mu pomóc. Miałem szansę ulżyć komuś w cierpieniu. A przynajmniej tak przedstawił mi tę sytuację mój mózg, kiedy siedziałem w taksówce z Richards’em w dłoni. Jeszcze kilka tygodni wcześniej na pewno nie sformułowałbym takiej ciepłej, prostej myśli, ale teraz byłem o krok od podzielenia się nią z prawdziwym, cierpiącym Richards’em sięgającym do mnie z otchłani pierwotnego lęku, tyle że w tej właśnie chwili, w momencie gdy mogła zjednoczyć nas nieosiągalna jak dotąd szczerość, gdy już, już miałem się odezwać, jego twarz stężała, głos stał się suchy i nerwowy, Richards wbił w moje oczy cyfrowy wzrok i powiedział prosto do ekranu:

– Twoja sytuacja również znacząco się pogorszy. Pamiętaj.

Telefon parzył mnie w dłoń. Odwróciłem wzrok. Przez szybę taksówki widziałem, jak zza budynków wyłania się chłodny i nieustępliwy dworzec Roma Termini. Być może przez słowa Richards’a, a może tylko ze względu na surowy modernizm jego architektury, skojarzył mi się z więzieniem, do którego umęczony Richards z całych sił próbował mnie wciągnąć. Poczułem to i zacząłem się bać. Tyle że teraz, gdy ogarnia mnie lęk, jestem w stanie cofnąć się o krok i obserwować go z bezpiecznej odległości. Doświadczam go ponadzmysłowo w relacji do siebie samego: postrzegam jako napiętą chmurę, która unosi się, przepływa przeze mnie, rozrasta postrzępionymi falami – jako ruch w moim wnętrzu, który nie stanowi jednak części mnie, lecz jedynie kolejne z wielu różnych zdarzeń, po czym przemija, tak jak przeminął i teraz, a ja, zanim pojąłem, co właściwie robię, spojrzałem z uśmiechem na telefon.

– No cóż, Richards – powiedziałem. – Jest jak jest.

Po czym rozłączyłem się, zapłaciłem taksówkarzowi i zniknąłem w tłumie, zatonąłem w zbiorowisku niezliczonych odrębnych zdarzeń poubieranych w szyte na miarę garnitury i letnie sukienki, ściskających walizki i smartfony, zerkających na zegarki, poklepujących się po kieszeniach w poszukiwaniu biletów czy papierosów, zdarzeń, z których każde koniecznie musiało znaleźć się gdzieś indziej niż tu, tworzących rozmazaną trójwymiarową plamę, z której wynurzyłem się dopiero przy miejscu 19D w wagonie ósmym superszybkiego pociągu Frecciarossa 9318, i to tu teraz siedzę, czekając, aż rozpocznie się moja całodzienna podróż na północ, do Bolonii, gdzie przesiądę się do kolejki podmiejskiej i przejadę jeszcze trzy przystanki, żeby wysiąść w Modenie, bo właśnie tam – co wiem od wczoraj – mogę odszukać jedynego człowieka na świecie zdolnego przeciąć ostatnią nić łączącą mnie jeszcze z przeszłością.
(…)

William Brewer „Czerwona strzała”
Tłumaczenie: Jarek Westermark
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 376

Opis: Mężczyzna podróżujący po Włoszech bez ostrzeżenia, niczym rozpędzony ekspres, wjeżdża w mroczne tunele swojego życia. Przed oczami tego jeszcze niedawno obiecującego pisarza migają sceny kolejnych porażek i upadków. Kiedyś czuł dojmujący lęk, a jego mózg spowijała Mgła. Gdy załamał go kryzys w małżeństwie, a długi zdruzgotały, nie widząc wyjścia z sytuacji, poddał się eksperymentalnej terapii psychodelikami. A żeby podreperować budżet, został ghostwriterem znanego fizyka. Tyle że fizyk przepadł, jego biuro nie odpowiada na telefony i maile, więc szansa na tak potrzebne pieniądze maleje. Mężczyzna musi odnaleźć naukowca, by wydrzeć mu opowieść o jego życiu i odzyskać kontrolę nad własnym. „Czerwona strzała” to sugestywny, niemal hipnotyzujący obraz depresji artysty w XXI wieku i pewnej niekonwencjonalnej terapii. To także błyskotliwa, słodko-gorzka opowieść o potędze wyobraźni i sztuki, walce o radość, a nade wszystko – jak zawsze bywa z najlepszymi historiami – o miłości.

Wypowiedź Williama Brewera pochodzi z wywiadu opublikowanego w „The Guardian”.


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek