Robotnicze życie jak grecka tragedia – wywiad z Douglasem Stuartem, autorem „Shuggiego Baina”
Spektakularny sukces „Shuggiego Baina” sam w sobie mógłby posłużyć za kanwę powieści. Douglas Stuart, uznany projektant mody, przez dekadę pisał książkę opartą w dużej mierze na własnych doświadczeniach, nie spodziewając się nawet, że doczeka ona publikacji. Deszcz wyróżnień i entuzjastycznych recenzji, jaki następnie spłynął na autora i jego dzieło, z miejsca zapewnił zaś Stuartowi poczesne miejsce w historii nurtu, który on sam nazywa „szkocką powieścią o klasie pracującej”. Oto zapis wywiadu, jakiego nam udzielił.
Sebastian Rerak: Przyznajesz, że „Shuggie Bain” jest listem miłosnym dla Glasgow. Twoje uczucie wobec tego miasta nie zawsze było chyba jednak łatwe?
Douglas Stuart: To prawda, moja miłość do Glasgow jest skomplikowana, ale jako autora najbardziej fascynują mnie właśnie takie uczucia – czy to poddawane próbie, czy też nieodwzajemnione bądź te, o które trzeba walczyć. „Shuggie Bain” faktycznie jest listem miłosnym. Pisałem go przez dziesięć lat, nie wiedząc, czy kiedykolwiek ktoś go przeczyta. To była moja prywatna korespondencja z miejscem, z którego pochodzę. Glasgow jest miastem pełnym współczucia i humanizmu. Gdybym prawił mu wyłącznie komplementy, to byłoby to sprzeczne z duchem jego mieszkańców, bo ci najbardziej cenią sobie szczerość i bezpośredniość. Mój list miłosny jest zatem na wskroś uczciwy.
Jednocześnie odmalowujesz bardzo posępny obraz Glasgow, podzielonego przez różnice religijne, klasowe i etniczne, a także niszczonego od środka przez przemoc i używki. Życie w takim otoczeniu musiało chyba stawiać człowieka w położeniu typu make-or-break?
Tak, to były niezwykle trudne czasy. Nie tylko dla powieściowej rodziny Bainów, ale i dla tysięcy innych ludzi, co również starałem się ukazać. Glasgow jest dumnym miastem, jego mieszkańcy chlubią się ciężką pracą, ale mają też dla siebie zrozumienie i troskę. Rządy Margaret Thatcher doprowadziły jednak do tego, że bezrobocie w East End i innych robotniczych dzielnicach sięgnęło 26% i utrzymywało się na takim poziomie przez całe pokolenia. Przeciętna długość życia robotnika fizycznego skróciła się o jedenaście lat, podczas gdy wydłużała się w całej reszcie świata zachodniego. „Shuggie Bain” stanowi więc także świadectwo wytrzymałości glasgowian. Przebudowaliśmy miasto, ruszyliśmy naprzód i wywalczyliśmy nową przyszłość. W czasach, w których rozgrywa się akcja mojej powieści, wielu ludzi miało jednak prawo poczuć się zupełnie pozbawionymi nadziei.
O ile w książce nie padają żadne oskarżenia, to pokazujesz wpływ rządów torysów na Szkocję. A ta była chyba pewnego rodzaju poligonem doświadczalnym dla ich polityki?
Torysi zniszczyli całe społeczności w Szkocji, ale nie powiedziałbym, że urządzili tu poligon doświadczalny. Ich po prostu zupełnie nie obchodził los tego kraju. Wyszło to zresztą na jaw, kiedy na początku lat 2000. ujawniono raporty ówczesnego rządu. Thatcher i jej ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że zniszczyli całe obszary Glasgow, ale w żaden sposób na to nie reagowali. Zamiast podjąć jakąś interwencję, stworzyć nowe miejsca pracy i budować mieszkania, woleli zarządzać miastem w stanie rozkładu.
„Shuggie Bain” jest przede wszystkim historią miłosną – opowieścią o uczuciu młodego chłopca do matki, jednak porusza także wiele kwestii związanych z polityką. Nie sposób napisać powieści rozgrywającej się w Glasgow lat 80., nie wspominając o konsekwencjach wielkiej polityki, społeczno-ekonomicznych tąpnięciach czy rozpadzie rodzin. Czy wreszcie o homofobii, bo w ówczesnej Szkocji – podobnie jak w Polsce czy większości miejsc na świecie – daleko było jeszcze do emancypacji gejów. Z jednej strony moja powieść wpisuje się w bogatą historię szkockiej powieści o klasie pracującej, w której znajdziesz też „Trainspotting” czy książki Alasdaira Daya, z drugiej jednak – w przeciwieństwie do wymienionych – nie opowiada o doświadczeniach heteroseksualnych mężczyzn. Kiedy myślisz o poprzemysłowym krajobrazie Szkocji, przed oczami masz obrazy w rodzaju strajków górniczych. Uczestniczyli w nich mężczyźni, ale ich niemym sercem były kobiety. W centrum „Shuggiego Baina” znajduje się kobieta i dziecko, w dodatku dziecko homoseksualne. Polityka doświadcza ich równie mocno, co mężczyzn, jednak nie mają oni żadnej możliwości wpływu na nią. Agnes Bain nie może dołączyć do strajku ani iść na studia. Jest samotną matką trójki dzieci, co stawia ją w naprawdę trudnej sytuacji. Polityka ma więc u mnie bardzo osobisty wymiar – wszystkie jej wielkie bitwy odbijają się echem w ciałach Shuggiego i Agnes jako bohaterów praktycznie pozbawionych głosu.
Sytuacja mężczyzn nie była podówczas wiele lepsza.
Zdecydowanie nie była. Ówczesne czasy w skrajny sposób zawężały ideę męskości. Mężczyźni musieli podporządkować się sposobowi życia, który można określić jako: ciężka praca, szorstka miłość, ciągła walka, ostre picie. Nie wolno im było przyznać się do słabości czy wrażliwości, a w ramach swoiście rozumianej klasowej solidarności niewłaściwe było też okazanie większych ambicji czy kreatywności. Większość kończyła w pracy, która była daleka od spełnienia marzeń, ale która pozwalała utrzymać siebie i rodzinę. Bardzo prawdopodobne, że taką samą pracę wykonywali ich ojcowie, a jeszcze bardziej, że trudnili się nią wszyscy w okolicy. Właściwie istniał tylko przemysł ciężki – stocznie, kopalnie, stalownie. Wyobraź sobie, że codziennie idziesz do pracy, w której nad głową wisi ci tysiąc ton stali i wystarczy chwila nieuwagi, aby stracić życie. Potem wracasz do domu i nikt nie zapyta, jak się czujesz. Mężczyźni tłamsili więc w sobie wieki strach i emocjonalne niespełnienie. A kiedy mężczyźni cierpią, to wraz z nimi cierpią też ich żony i dzieci.
Shuggie jest zupełnym outsiderem, bo nie tylko wyklucza go bieda i nałóg matki, ale znikąd nie może też doświadczyć akceptacji.
To prawda. Shuggie żyje poniekąd dla swojej matki, ale uczucie wobec Agnes jest jego piętą Achillesa, ponieważ pada ofiarą jej dumy, próżności i pretensji do bycia kimś lepszym. Jednocześnie jest tak młody, że zanim zdoła się przekonać, kim jest i gdzie jest jego miejsce w świecie, już musi czuć się innym. Chciałem pokazać homofobię jako inność, która objawia się, zanim religijne wychowanie zacznie wpajać koncepcje grzechu i piekła, a także zanim zaczyna się odczuwać seksualne pożądanie. Dorastający chłopcy są bardzo podobni do siebie i jeśli któregoś z nich nie kręci futbol i uganianie się za dziewczynami, to z miejsca staje się podejrzany.
Wspomniałeś o wykluczeniu przez biedę, a ma ono to do siebie, że pozbawia człowieka mobilności. Często myślałem o losie Agnes i Shuggiego jak o greckiej tragedii. Zmienia się scenografia zdarzeń – najpierw Sighthill, potem mieszkanie komunalne w górniczej okolicy, wreszcie Southside, ale na scenie są wciąż ci sami aktorzy i nie mogą z niej zejść. Bainowie nie idą do galerii sztuki ani nie jadą na dwutygodniowe wakacje do Hiszpanii. Tak właśnie działa bieda – jeśli żyjesz w obrębie czterech najbliższych ulic, to praktycznie stają się one dla ciebie całym wszechświatem.
Agnes poniekąd unieruchamia także opieka społeczna. Nie może wydostać się z pułapki biedy i alkoholizmu, bo w zasadzie nie wie, co to znaczy iść do pracy, a zasiłek pozwala jej przetrwać i pić dalej.
W grę wchodzą też inne czynniki. Społeczeństwo generalnie nie ułatwia życia samotnym matkom i dla wielu z nich znalezienie pracy umożliwiającej jednoczesne wychowanie dzieci jest niemal niemożliwe. Druga rzecz to rola społeczna, jakiej Agnes została nauczona. To jest coś, co sam musiałem zrozumieć, pisząc książkę. Życiowa ścieżka kobiet była niegdyś bardzo prosta – kiedy tylko zaczynały odczuwać pożądanie, miały znaleźć sobie mężczyznę, założyć z nim rodzinę i liczyć na to, że co piątek będzie przynosił do domu tygodniówkę. W żadnym momencie nie padało pytanie, czy w ogóle kochają człowieka, od którego będzie uzależniona ich egzystencja. Na początku powieści Agnes ma zresztą dylemat. Wychodzi za mąż za katolika, bardzo dobrego mężczyznę, który ją utrzymuje, ale nie jest dla niej dość ekscytujący. Wiąże się więc z innym i jest to jej wielki błąd.
W latach 80. wielu mężczyznom powinęła się noga. Tracili pracę i nagle ich przyszłość stawała pod wielkim znakiem zapytania. Co w tej sytuacji mogły robić kobiety, skoro całą nadzieję pokładały w tym społecznym kontrakcie, jakim jest małżeństwo? Agnes to jedna z tych, które nagle znalazły się w pułapce. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale w owym czasie zaledwie 0,003% studentów w Wielkiej Brytanii pochodziło z klasy pracującej. Wyższe wykształcenie było przywilejem klasy średniej, więc ta droga awansu była dla Agnes zamknięta. Scenariusz w stylu Erin Brockovich, w którym podniosłaby się sama za sznurowadła, pozostawał w sferze fantazji. Żywię bardzo głębokie przekonanie, że literatura musiała w końcu zainteresować się bohaterami takimi jak ona.
Zaznaczasz także, że nie chcesz, aby „Shuggie Bain” został odebrany jako „safari wśród biednych”.
Tak, ponieważ uważam, że przedstawiłem prawdziwych bohaterów, uwikłanych w skomplikowane relacje, którzy mają swoją godność i bogate emocjonalnie życie. Jeśli ktoś czytanie o nich uzna za safari wśród biednych, to oznacza, że jest zbyt zapiekły w swoim elitaryzmie. Ale to już jego problem, a nie mój jako autora.
Czy spotykasz się z odmiennymi reakcjami na książkę ze strony osób reprezentujących różne strony wspomnianych wcześniej podziałów?
Właśnie nie! „Shuggie Bain” spotkał się wszędzie z bardzo pozytywnym odbiorem. Myślę, że w dużej mierze dlatego, że jego bohaterami są ludzie, którzy wcześniej nie byli reprezentowani w literaturze. Nadal rzadko czytamy o klasie pracującej, a co dopiero o samotnych matkach i homoseksualnych dzieciach.
Przekład „Shuggiego Baina” na inne języki stanowił nie lada wyzwanie dla tłumaczy, bo ci musieli skonfrontować się z glasgowskim dialektem.
Bardzo ważna jest dla mnie ścisła współpraca z tłumaczami. To zresztą świetne doświadczenie, bo nikt nie czyta książek tak dokładnie jak oni. (śmiech) Aby „Shuggie Bain” zachował szczerość i autentyzm, musiałem pisać go z myślą o ludziach podobnych do moich bohaterów. Język, jakim się posługują, był zatem integralną częścią historii. Moi tłumacze byli fenomenalni, w tym także Chris, autor polskiego przekładu (Krzysztof Cieślik – przyp. red.). Nawet jeśli pewne zwroty pozostają nieprzetłumaczalne, zadaniem tłumaczy jest uchwycenie ich znaczenia i emocjonalnego ładunku. Nie było to łatwe, ale chyba wszyscy potraktowali to jako ciekawe wyzwanie. Nie pracowali zresztą wyłącznie ze mną, ale również z sobą nawzajem. „Shuggie Bain” został przełożony na czterdzieści języków – od tamilskiego po koreański. Autorzy przekładów często pytali się więc nawzajem o interpretację wybranych zwrotów. W efekcie wokół mojej książki powstała wspaniała międzynarodowa społeczność.
Wspomniałeś już, że książka powstawała przez dziesięć lat. Czy to z powodu twojego zaangażowania w pracę projektanta, czy może emocjonalny ciężar historii uniemożliwiał czasem zagłębienie się w proces twórczy?
Było wręcz przeciwnie – pisanie powieści okazało się bardzo katartycznym doświadczeniem. Poświęciłem jej tyle czasu przede wszystkim dlatego, że chciałem zżyć się z bohaterami. Nawet jeśli opisywałem bardzo trudne przeżycia, czułem wdzięczność, że mogę przenieść się do Glasgow, jakie przeszło już do historii. Jestem produktem tamtego miejsca i tamtych czasów. Nie doświadczyłem więc jakiegoś emocjonalnego wyczerpania, za to odebrałem niezwykle cenną lekcję empatii jako mężczyzna i jako pisarz. O ile bowiem opisywanie wydarzeń z perspektywy Shuggiego nie było trudne, tak nie zawsze mogłem utożsamiać się z innymi bohaterami. Musiałem więc zadać sobie wiele pytań. Dlaczego ojciec może bez żadnych konsekwencji porzucić kolejno dwie rodziny? Co sprawia, że kobieta pogrąża się w alkoholizmie? Skąd dookoła tyle mizoginii? Jak w tym wszystkim pojawiły się narkotyki i alkohol? Uważam, że pomogło mi to rozwinąć się jako autorowi, jak również zrozumieć wiele spraw, które miały wpływ także na mnie w czasach, kiedy dorastałem.
Sukces „Shuggiego Baina” nie był dla ciebie pewnym zaskoczeniem? Zadebiutowałeś w bardzo spektakularnym stylu.
Och, był wielkim zaskoczeniem! Pisałem tę książkę przez dziesięć lat, a przez kolejne dwa szukałem wydawcy. Uznałem, że skoro poświęciłem jej tyle czasu i wysiłku, to teraz muszą spotkać mnie wyłącznie pozytywne rzeczy. (śmiech) Tak się jednak nie stało, bo dwa tygodnie po premierze w Wielkiej Brytanii rozpoczął się lockdown. Mój debiut trafił na półki księgarń, ale same księgarnie zostały zamknięte. To mocno mnie podłamało, niemniej nauczyłem się wówczas, że łatwo jest utracić kontrolę nad biegiem wydarzeń. I kiedy już zdążyłem się z tym pogodzić, to nagle zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Nagroda Bookera, nominacje do National Book Award i PEN/Hemingway Award… Byłem tym w równym stopniu zachwycony, co zszokowany. Wiedziałem, że zrobiłem swoje jako pisarz, a reszta wydarzyła się niezależnie ode mnie, a jednak nie marzyłem nawet o takim sukcesie.
Pozostaje zapytać: co teraz? Wiem, że na wydanie oczekuje twoja druga powieść, a zacząłeś też pisać trzecią.
Zgadza się. Jeszcze przed tym całym zamieszaniem z nagrodami ukończyłem pisanie drugiej powieści „Young Mungo”, która w Wielkiej Brytanii ma ukazać się w kwietniu przyszłego roku. O ile debiut był eksploracją kobiecości, teraz skupiłem swoją uwagę na doświadczeniach męskości. Jest to historia miłości dwóch mężczyzn znajdujących się po dwóch stronach religijnego podziału. Niemalże „Romeo i Julia” w Glasgow lat 90., ale najistotniejsze są konsekwencje tego romansu.
Obecnie pracuję równolegle nad trzecią powieścią oraz scenariuszem do telewizyjnej adaptacji „Shuggiego Baina”. Ekranizacją zajmuje się wytwórnia A24, a reżyserem jest prawdziwa legenda, czyli Stephen Daldry. Liczę, że efekty poznamy już niebawem!
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Clive Smith
Kategoria: wywiady