Milion ton na barkach dziecka – recenzja książki „Shuggie Bain” Douglasa Stuarta
Douglas Stuart „Shuggie Bain”, tłum. Krzysztof Cieślik, Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 9 / 10
To nie jest przyjemna lektura. Każdy akapit jest jak góra miału zalegającego wokół nieczynnych kopalni – obezwładniająca czerń, a nierzadko i szpetota, przesłaniające widok na coś bardziej pozytywnego. Tak jak węglowy pył, dostaje się do oczu, zgrzyta w zębach i przeszkadza. W przeciwieństwie jednak do kopalnianych odpadów absolutnie fascynuje i daje zapowiedź oczyszczenia.
Akcja debiutanckiej powieści Douglasa Stuarta przenosi nas do Glasgow lat 80. i wczesnych 90. Ówczesna Szkocja jawi się jako de facto kraj drugiego świata. Zdeklasowany ekonomicznie, toczony przez powszechne alkoholizm, narkomanię i przemoc, przeorany podziałami klasowymi i religijnymi. W pewnym sensie znamy już ten obraz chociażby z książek Irvine’a Welsha. W przeciwieństwie jednak do Edynburczyka Stuart nie ma skłonności do groteski i surrealizmu. „Shuggie Bain” to wyłącznie brutalna rzeczywistość i literackie trzewia. Te ostatnie wyprute bez jakiegokolwiek znieczulenia.
Tytułowy Shuggie jest najmłodszym dzieckiem Agnes Bain, potomkini irlandzkich emigrantów, której przepustką do lepszego życia miała być zjawiskowa uroda. Po małżeństwie z uczciwym, acz nudnym katolikiem, proletariacka Liz Taylor związuje się z cynicznym protestanckim taksówkarzem. Z tego związku przychodzi na świat mały Hugh (Shuggie), dołączając do dwójki rodzeństwa z poprzedniego związku matki.
Fizyczne piękno Agnes okazuje się jednak jej przekleństwem. Nieprzywykła do pracy, targana wybuchami emocji i przytłoczona smutkami, popada w alkoholizm, z którego nie jest w stanie wyciągnąć ją nikt z najbliższego otoczenia. Taksówkarz odchodzi do innej, córka emigruje z mężem do RPA, starszy syn zostaje wyrzucony z domu. Ciężar doglądania matki spada na barki małoletniego Shuggiego, który ma już wystarczająco wiele własnych problemów. Dość wspomnieć, że chłopak powoli odkrywa swoją seksualność, która w wyjątkowo agresywnym środowisku byłych górników i ich rodzin, sprawia, że musi wiecznie oglądać się za siebie.
„Shuggie Bain” bywa naprawdę porażający. Obrazy postępującego nałogu i towarzyszącego mu upodlenia, wszechobecnej przemocy, czy wreszcie zaniku zwyczajnej przyzwoitości korespondują z zarysowaną w tle atrofią społeczeństwa, poddanego ekonomicznemu eksperymentowi przez jakichś widmowych ludzi z Londynu. Cały ten ciężar – milion ton węglowego miału – spada wprost na małego chłopaka, walczącego o byt matki, a przy tym nie do końca świadomego tego, co rozwija się w nim, a co czyni go „pedziem”, dziwolągiem i obiektem drwin w oczach rówieśników.
Brak w książce także oczywistego happy endu. Jest jednak potwierdzenie prawdziwości starego powiedzenia o tym, że nie należy się zatrzymywać, idąc przez piekło. Oczyszczenie jest możliwe, choć nie przychodzi łatwo. Tym bardziej warto „Shuggiego Baina” przeczytać. Nawet nie oglądając się na laury z nagrodą Bookera na czele, oczywistym jest, że Douglas Stuart napisał powieść wielką.
Sebastian Rerak
TweetKategoria: recenzje