Losy Bojków to historia wcześniej nieopowiedziana w polskiej literaturze – wywiad z Robertem Nowakowskim, autorem „Ojczyzny jabłek”

9 kwietnia 2021

O powolnym znikaniu dawnego świata, pamięci należnej temu, co przeminęło, przełamywaniu granic gatunków literackich, a także zarówno historycznym, jak i ludzkim wymiarze akcji „Wisła” rozmawiamy z Robertem Nowakowskim, autorem powieści „Ojczyzna jabłek”.

Karolina Chymkowska: Czemu postanowił pan opowiedzieć taką właśnie historię, obejmującą wydarzenia i konsekwencje wydarzeń akcji „Wisła”? Czy ma to związek z pańskimi korzeniami rodzinnymi? Z emocjonalnym wstrząsem, kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o tych wydarzeniach? A może geneza jest jeszcze inna?

Robert Nowakowski: Chociaż nie mam osobistych czy rodzinnych związków z Bieszczadami, Bojkami lub Łemkami, to dramatyczne losy Bojków wydały mi się tematem zasługującym na opowiedzenie, zwłaszcza że dotąd nie znalazły swojego upamiętnienia w formie powieści.

Ta historia przyszła do mnie początkowo w związku z fascynacją bojkowskimi wierzeniami i obrzędami. Mieli oni wierzenia wyjątkowo bogato i barwnie obsadzone przez nadprzyrodzone moce. Urzekły mnie one i wydały się atrakcyjne literacko. Początkowo chciałem więc napisać opowieść, w której przenikałaby się rzeczywistość z fantazją opartą na świecie wierzeń Bojków. Jednak szybko okazało się, że ich historia to coś więcej. Losy Bojków to historia wcześniej nieopowiedziana w polskiej literaturze.

Gdy jedziemy w Bieszczady, widzimy gęste lasy, dziką przyrodę, mało cywilizacji. A trzeba pamiętać, że kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Przed wojną tamte tereny były gęsto zaludnione, żywe. Wiosek było więcej, a lasów było znacznie mniej niż teraz. Warto też wiedzieć, że był to swoisty tygiel narodowościowy, wyznaniowy, etniczny. Przed wojną na tych ziemiach żyli Bojkowie, Polacy, Łemkowie, Żydzi, a także Cyganie, a każda z tych grup miała inne wyznanie, swoje własne obrzędy. A jednak koegzystowali bez większych zatargów, dopóki do ich życia nie wtrąciła się historia czy polityka. To wszystko zniknęło. Zastanowiło mnie, jak to się stało, że ten świat i ci ludzie zniknęli tak całkowicie.

Pierwszą sceną, jaka zrodziła się w mojej głowie, była jedna ze scen dotyczących znikania dawnego świata. Takich sytuacji w „Ojczyźnie jabłek” jest sporo. Bohaterowie nieustannie dziwią się: najpierw, że nie ma chasydów ani Żydów w ogóle. Że nie ma już chmarników ani wołów, które zostały zabrane przez Niemców. Nie ma żydowskich majstrów z Baligrodu, łemkowskiego wozu maziarskiego, zniknęli nawet żebracy. Bohaterowie przeczuwają, że ich wioski i ziemia także będą niedługo tylko wspomnieniem. Potem, na wygnaniu, wspominają dawne życie i zastanawiają się, kiedy ich raj stał się piekłem, chociaż trzeba pamiętać, że raju tam nigdy nie było.

Ta pustka, którą tak zachwycamy się dzisiaj w Bieszczadach, nie jest tylko naturalną dzikością natury, jest pewnym brakiem, nieobecnością tych ludzi, którzy tam żyli i zostali przymusowo wysiedleni. To było dla mnie warte podkreślenia i upamiętnienia.

Wreszcie zaciekawiło mnie, jak Bojkowie, na których spadał cios za ciosem, potrafili się odnaleźć, poradzić sobie z chaosem i niepewnością, które przez cały czas ich dotykały, zarówno przed wysiedleniem, jak i na wygnaniu.

Oczywiście też byłem wstrząśnięty, poznając historię Bojków, zarówno w związku z nieszczęściami, jakie ich spotkały w Bieszczadach i okolicach, jak i niesprawiedliwością, która ich spotykała przez cały czas, na przykład fałszywymi oskarżeniami o bandytyzm po wysiedleniu. To również pobudziło mnie do jak najwierniejszego opisania emocji i przeżyć wysiedlonych.

Spory na temat tego, czym była akcja „Wisła”, na ile była zasadna, w jaki sposób ją przeprowadzono, są nadal żywe. Historycy różnią się w interpretacjach i ocenach. Pan przedstawił ją od wewnątrz, pokazując ludzi ukrywających się za datami i faktami. Czy w związku z tym pokusiłby się pan o próbę chłodnej, historycznej oceny, czy też miałby pan poczucie, że zawsze jest to w jakimś stopniu nieuczciwe wobec tych, którzy ucierpieli?

Chłodna historyczna ocena nie oznacza usprawiedliwienia dla zbrodni i nie powinna być postrzegana jako nieuczciwa przez potomków ofiar – chyba że celem jest manipulacja. A z manipulacją, całkowicie świadomym zafałszowaniem historii mieliśmy do czynienia przez całe dziesięciolecia w odniesieniu do wysiedlenia ludności uznawanej za ukraińską w roku 1947. Pomijając jednak niewłaściwe intencje, ocena historyczna służy przede wszystkim zrozumieniu mechanizmów i powodów danej historii, co może przyczynić się do zrozumienia zarówno wpływu tej historii na dzieje i jednostki, jak i zapobiegania takim zdarzeniom w przyszłości.

Spory dotyczące akcji „Wisła” dotyczą wielu spraw, niekiedy dość podstawowych, jak prawdziwy cel tej operacji. Dokumenty wskazują niemal wyłącznie na cel wojskowy, jakim było wyeliminowanie UPA między innymi poprzez odcięcie od zaopatrzenia i innych form pomocy ze strony mieszkańców z tamtych terenów. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że po sfałszowanych wyborach do Sejmu w styczniu 1947 roku i po amnestii dla podziemia antykomunistycznego, która zakończyła się ujawnieniem np. większości byłych akowców, rejon Bieszczad był ostatnim miejscem, w którym komuniści nie sprawowali pełni władzy. Osiągnięto więc wiele celów na raz: wojskowy, polegający na uniemożliwieniu dalszego działania UPA w tym rejonie, narodowościowy, zmierzający do rozproszenia ludności uznawanej za ukraińską, i polityczny, dotyczący zamknięcia ostatniego elementu układanki polegającej na stworzeniu państwa komunistycznego. Ocena historyczna jest prawie jednoznaczna: akcja „Wisła” była działaniem całkowicie niepotrzebnym i spełniała wszelkie warunki zbrodni przeciwko ludzkości. Cel wojskowy można było osiągnąć bez deportacji, tak jak to nastąpiło z podziemiem antykomunistycznym w innych rejonach. Liczebność sotni UPA szacuje się w tamtym okresie na zaledwie dwa, może trzy tysiące ludzi. Akcja „Wisła” doprowadziła do całkowitego zniszczenia unikalnej kultury materialnej, wyludnienia terenów Polski południowo-wschodniej, zniszczenia gospodarki tamtych rejonów, a co najważniejsze, do ogromnych cierpień wysiedlonych, które są widoczne nawet dzisiaj u potomków Bojków czy Łemków.

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Booklips.pl (@booklips)

Czy praca nad którymś konkretnym fragmentem „Ojczyzny jabłek” była dla pana szczególnie wymagająca, emocjonalnie wyczerpująca? Jak radził sobie pan ze stresem i smutkiem?

W trakcie pisania nie odczuwałem tak bardzo ciężaru tej historii. Koncentrowałem się na wymyślaniu kolejnych scen, rozwiązaniach technicznych, sprawdzaniu faktów historycznych. Smutek związany z opowieścią o Bojkach równoważyłem wplataniem w narrację dość optymistycznej, mimo wszystko, historii Mozesa i jego oswojonej wiewiórki.

Przyznam jednak, że nie byłem w stanie poruszyć niektórych spraw w powieści z powodu ich ciężaru emocjonalnego. Od razu odrzuciłem możliwość rozwinięcia wątku pobytu niektórych bohaterów w Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie. Był to w zasadzie obóz koncentracyjny, z wszystkimi atrybutami takiego miejsca. Opis tego, co się tam działo, przekraczał mój próg odporności na emocje. Na granicy tej odporności była też scena próby gwałtu na Ninie. Opis tego fragmentu był najcięższym przeżyciem przy pisaniu „Ojczyzny jabłek”. To są jednak wyjątki. Tak naprawdę dopiero teraz, kiedy przeglądam własny tekst, dostrzegam, ile zawarłem w nim emocji.

Jak przebiegał proces zbierania materiałów do książki? Z jakich źródeł pan korzystał? Czy udało się trafić na informację, która pana zaskoczyła albo okazała się odkryciem idealnym dla potrzeb powieści?

Zbieranie materiałów to był bardzo powolny i żmudny proces. Początkowo wydawało mi się, że źródeł na temat Bojków jest bardzo mało. Dopiero później zacząłem docierać do czasem drobnych, ale cennych informacji, rozproszonych w mało znanych, specjalistycznych publikacjach.

Najbardziej inspirujące książki to były teksty dwóch uznanych w swoich dziedzinach naukowców: etnograficzny „Świat Bojków” Andrzeja Karczmarzewskiego i historyczny „Trójkąt bieszczadzki” Jarosława Syrnyka. Zwłaszcza ta druga pozycja była dla mnie ważna, ponieważ pozwoliła mi zrozumieć chaos, z jakim zmagali się Bojkowie przed akcją „Wisła”. Poza tymi książkami korzystałem z artykułów w niszowych czasopismach prowadzonych przez pasjonatów, z dość starych czasem publikacji etnograficznych, i z literatury wspomnieniowej. W tym ostatnim przypadku teksty te spisywali głównie Łemkowie, w przypadku Bojków takich wspomnień prawie nie ma.

Z zaskakującymi informacjami spotykałem się bardzo często. Wiele scen z „Ojczyźnie jabłek” to przetworzone literacko informacje z książek historycznych lub specjalistycznych, których pewnie sam nie byłbym w stanie wymyślić – jak scena z zakopywaniem brata zastrzelonego przez Sowietów lub sprawdzanie patykiem, czy rzekomy Ukrainiec ma czarne podniebienie.

Jeżeli chodzi o bezpośrednie kontakty z Bojkami, zrezygnowałem z tego źródła zbierania informacji. Bywając w Beskidzie Niskim, spotykałem Łemków, nawet takich, którzy pamiętali z dzieciństwa akcję „Wisła”. Nie byłem w stanie rozmawiać z nimi o tych wydarzeniach. Wydawało mi się nadużyciem wypytywanie ich o tak traumatyczne przeżycia. Widziałem ich opór, niechęć do mówienia, kiedy próbowałem naprowadzić rozmowę na te tematy. Oczywiście wystarczyłoby trochę czasu, żeby poznać ich historię, ale wydawało mi się, że byłoby to rozdrapywanie ran.

Zaludniający „Ojczyznę jabłek” bohaterowie są fikcyjni, ciekawi mnie jednak, czy za którymś z nich kryje się inspiracja (albo zlepek inspiracji) rzeczywistymi osobami. W szczególności chodzi mi o Mozesa (w tym o jego niezwykłe umiejętności).

Mozes jest luźno inspirowany postaciami z literatury chasydzkiej, i jest to raczej inspiracja ogólnym wrażeniem, jakie wywierały na mnie te opowieści, niż jakimiś konkretnymi bohaterami. Opowieści chasydzkie przepojone są mistyczną aurą i opisują między innymi cuda czynione przez cadyków. W postaci Mozesa chciałem oddać wrażenie, jakie wywierały na mnie teksty chasydzkie. Żadna rzeczywista osoba nie wpłynęła na powstanie którejkolwiek z postaci z „Ojczyzny jabłek”, ale każda z nich oddaje charakter swojej grupy etnicznej, która wyłoniła się przy zbieraniu materiałów do książki.

W książce Johna Irvinga „Hotel New Hampshire” jedna z bohaterek, Lilly, popełnia błąd, uznając się za pisarkę, podczas gdy w rzeczywistości była „wrażliwą i rozmiłowaną w książkach czytelniczką”. Pan jako ulubionych autorów wymienia Zadie Smith, Grahama Greene’a i Michaela Chabona. Gdzie zatem leży granica między zapalonym czytelnikiem a pisarzem? Co trzeba zrozumieć i co w sobie przepracować, żeby ją z powodzeniem przekroczyć? Czy ulubieni autorzy okazali się dla pana również nauczycielami?

Do wymienionych autorów dodałbym jeszcze Jennifer Egan – jej bardzo współczesna powieść „Zanim dopadnie nas czas” zrobiła na mnie wielkie wrażenie – oraz Etgara Kereta, którego humor jest mi bardzo bliski. Nie ma wątpliwości, że ci pisarze, których można zaliczyć (poza Greene’em) do nowej fali postmodernizmu, bezpośrednio wpłynęli na dość złożoną konstrukcję moich powieści, wielowątkowy sposób narracji, niektóre rozwiązania techniczne. W jakiejś części jestem literackim postmodernistą i w tych autorach odkryłem swoich nauczycieli.

W przypadku większości pisarzy na jedną napisaną stronę przypada kilkaset stron przeczytanych. Pisarze to przede wszystkim wnikliwi czytelnicy i wszystkie przeczytane książki inspirują ich i uczą.

A co odróżnia zapalonego czytelnika od pisarza? Głównie to, że pisanie w odróżnieniu od czytania nie jest przyjemnością i rozrywką, ale pracą, często bardzo żmudną, niewdzięczną i długotrwałą. Samo czytanie jest również często instrumentalne. Ja czytam powieści, które mogą mnie zainspirować, często czytam je też wielokrotnie, co rzadko się zdarza u czytelników. Główną barierą jest jednak wysiłek, jaki trzeba wykonać, żeby pisać. A potem dopiero można się przekonać, czy talent jest wystarczający do napisania opowiadania czy powieści.

Pański debiut, „Człowiek z sową”, to kryminał, ale z elementami metafizyki i bardzo solidnym tłem historycznym. „Ojczyznę jabłek” można chyba najprędzej określić jako historyczną powieść obyczajową, ale nie jest to w pełni wyczerpujące. Jako pisarz ma pan naturę eksperymentatora? Poszukuje pan możliwości na przełamywanie konwencji gatunkowych, łączenie kontrastów? Czy może pan już śmiało powiedzieć, że znalazł własny głos i wie, w którą stronę pragnie podążać jako autor?

Przy okazji „Człowieka z sową” wymyśliłem na swoje potrzeby zdanie, które czasami sobie powtarzam przy pisaniu: „literatura zaczyna się tam, gdzie kończy się powieść gatunkowa”. To nie znaczy, że odrzucam powieść gatunkową, ale raczej to, że trzymanie się ściśle określonych reguł szkodzi pisaniu.

Moją ulubioną techniką jest rzeczywiście łączenie kontrastów. Często używam w tym celu wątków metafizycznych, zabarwionych elementami humorystycznymi. To daje poczucie katharsis po szczególnie emocjonalnych scenach. Stąd w powieści wątek wałbrzyski, który zresztą jest ściśle oparty na powojennej historii Żydów na Dolnym Śląsku – całkowicie nieznanej większości czytelnikom. Wątek ten pozwala czytelnikom na wzięcie głębokiego oddechu po wcześniejszych cierpieniach i napięciach, których doświadczali moi bohaterowie.

Jeżeli chodzi o eksperymenty literackie, to uważam, że nie zacząłem jeszcze eksperymentować – a czasem kusi mnie, żeby spróbować czegoś nowego. Jestem jednak w tym zakresie bardzo ostrożny, może niepotrzebnie. Trochę wynika to z tego, że uważam, iż w zasadzie wszystko już było i niczego nowego i tak nie wymyślę. A trochę z tego, że moim zdaniem, powieść powinna nadawać się do przeczytania przez większość czytelników, a nie tylko tych najwytrwalszych.

Co do własnego głosu, uważam, że każdy tekst potrzebuje własnego rytmu, sposobu pisania. Nie wykluczam, że kolejna książka będzie napisana inaczej, chociaż na pewno pojawią się tam niektóre elementy wspólne z moimi dwoma pierwszymi powieściami – w tym na przykład łączenie kontrastów.

W opowiadaniu niektórych szczególnych historii wydaje się chodzić o pamięć – o pielęgnowanie wspomnienia o ludziach, którzy wraz z upływem lat stają się bezimienni, niemal przestają istnieć. Opowieść oddaje im sprawiedliwość, przywraca należne miejsce. Ma szansę sprawić, że przynajmniej wybrane grono czytelników zatrzyma się na chwilę, zastanowi. Czy w polskich dziejach kryje się jeszcze jakaś historia, która za panem chodzi, którą również chciałby pan opowiedzieć? A jeśli tak, jakiego okresu i jakich wydarzeń dotyczy?

Nie chodzi za mną obecnie żadna konkretna historia, porównywalna do tej dotyczącej lwowiaków opisanej w „Człowieku z sową” i Bojków, ale fascynuje mnie stosunkowo krótki okres w historii PRL, którym był stalinizm. Łączy się tu euforia z powrotu do normalności po wojnie z okrucieństwem władz i bezwzględną indoktrynacją. Ludzie byli rozdarci pomiędzy skrajnościami, a ich wybory były niełatwe. Chciałbym zrozumieć nie tyle ich motywacje, bo to już zostało opisane wielokrotnie, ale ciężar tych wyborów. Jednak nie wiem jeszcze, czy powstanie z zainteresowania tym okresem jakaś powieść.

Rozmawiała: Karolina Chymkowska
fot. Ewelina Nowakowska

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady