Zdarzyło się raz, może zdarzać się wiecznie – recenzja książki „Ojczyzna jabłek” Roberta Nowakowskiego
Robert Nowakowski „Ojczyzna jabłek”, Wydawnictwo Literackie
Ocena: 8 / 10
W małej wsi pod Soliną wreszcie mogłoby być bezpiecznie. Wojna się przecież skończyła, front przeminął. Mieszkający tutaj Bojkowie, Łemkowie i mieszane rodziny wszelkiej konfiguracji – część mówi gwarą, część po polsku, część jest katolikami, część modli się w cerkwi – powinni wreszcie poczuć się wolni i bezpieczni. Zająć się plonami, odbudować zapasy, pokonać widmo głodu, znów zacząć hodować woły i konie. Przygotować rodziny na przetrwanie nadchodzących mrozów.
Ale to jednak nie takie proste. Bo w wiosce w każdej chwili może się ktoś pojawić, kierowany złymi intencjami, i na dodatek trudno przewidzieć, kto to będzie. Partyzanci? Milicja? Wojsko? Bandyterka? Sowieci, Ukraińcy, Polacy? UPA czy OUN? A może LWP? Maruderzy wszelkiej maści, podający się za kogokolwiek? Nie ma opcji, by zawsze unikać zagrożenia, chociażby zmieniało się barwy na każdą jego oznakę. Prędzej czy później komuś coś nie będzie odpowiadało: narodowość, wyznanie, wymowa, kolor włosów albo cokolwiek innego.
Twoje życie może zależeć od tego, czy kiedyś nie zalazłeś za skórę miejscowej żebraczce. Jeśli dzieliłeś się z nią chlebem, na przesłuchaniu powie, że jesteś rzymskim katolikiem. Jeśli jednak odmówiłeś jej mleka, doda też, że ukrywasz w ziemiance Żyda. Byłoby piękniej żyć na świecie, w którym widzisz tylko taki obraz: cadyk Mozes idzie przez wieś, powiewają rękawy jego zniszczonej kurty, powiewa broda i pejsy. A wokół niego, za nim i nad nim tłoczą się zwierzęta. Cadyk dysponuje taką magią, że swobodnie rozmawia ze zwierzętami, a one, zachwycone tym cudem, oczekują, że będzie się powtarzał wiecznie. Ale to nie taki świat. W tym jeśli możesz liczyć na coś wiecznego, to na prześladowanie: jeśli przytrafiło się raz, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa się powtórzy. A cadyk, zamiast triumfalnie maszerować z tłumem zwierząt, ukrywa się i zadaje ciągle te same pytania: gdzie są inni, tacy jak ja? Gdzie zniknęli? Jak mogli tak po prostu zniknąć? Co się stało z moją rodziną?
Jelko Rabik jest Bojkiem, jego rodzice, Fedor i Anna, dochowali się siedmiorga synów i są we wsi szanowani. Fedor robi wszystko, by zapewnić rodzinie bezpieczeństwo, choćby oznaczało to sabotaż i wyparcie się religii. A i tak znajdą się tacy, którzy chcą mu wszystko zabrać, tacy, którzy zabiją mu syna tak po prostu, za nic. Jelko kocha się w Ninie, ale jeśli chce ją jeszcze zobaczyć, musi podejmować niemożliwe decyzje. Na przykład – zdradzić przyjaciela. Wykopać grób bratu. Żeby spróbować przetrwać, żeby dalej żyć.
Najgorsze dopiero nadchodzi. Dotąd przynajmniej był dom, miejsce na Ziemi, które trzeba było chronić. Ale i to ktoś postanowił zabrać. Jest kwiecień 1947 roku i rozpoczyna się akcja „Wisła”. Decyzją polskich władz komunistycznych tysiące Ukraińców, Łemków, Bojków i rodzin mieszanych zostanie przymusowo wysiedlonych z Polski południowo-wschodniej na Ziemie Zachodnie w ramach walki z ukraińskimi nacjonalistami z UPA i OUN. O polityczny wymiar akcji „Wisła” spory trwają między historykami do dzisiaj. „Ojczyzna jabłek” nie koncentruje się na skali makro, tylko mikro – na pojedynczych ludziach, zwykłych rodzinach, które po ciężkich doświadczeniach i wieloletniej walce o byt znowu straciły wszystko. Zaledwie dwie godziny, by spakować cały dobytek i stawić się na zbiórce pod cerkwią. Jak się potem odnajdą? Jak sobie poradzą? Czy odbudują jakoś własną tożsamość, poczucie przynależności i spokój ducha? Wyzywają ich wokół od banderowców i morderców, a większość z nich nawet nie słyszała o Banderze. Ani o generale Świerczewskim, którego ponoć mieli zamordować.
Mijają lata i pejzaż się zmienia – raz na lepsze, raz na gorsze. Co w gruncie rzeczy oznacza, że wciąż trudno znaleźć dla siebie miejsce. Niektórym wysiedleńcom udaje się osiąść i zapuścić korzenie, inni są jak kule odbijające się od ścianek, toczące bezładnie w różnych kierunkach, stale wpadające na siebie, by znów się odbić i potoczyć dalej. Z każdej strony „Ojczyzny jabłek” promieniuje dławiąca samotność człowieka wśród ludzi. Samotność kogoś zawieszonego między bolesną przeszłością a niepewną przyszłością. Cierpienie i smutek są tak namacalne, że książki nie da się przeczytać na jedno posiedzenie. Co jakiś czas trzeba ją odłożyć, oczyścić umysł, odetchnąć, uspokoić emocje.
Nierzadko, myśląc o wydarzeniach sprzed lat, ulegamy pokusie, by porządkować je na wzór podręczników i kronik. Są liczby, daty, przyczyny wydarzeń i ich konsekwencje. Jeśli nazwiska, to te wyróżniające się, zasłużone albo okryte niesławą. Dobrze sobie przypomnieć, że za tym zestawieniem suchych faktów kryli się ludzie. Dręczeni wspomnieniami. Wyrwani z korzeniami. Trawieni nienawiścią. Niepewni, kim są, kim powinni być i czy pierwsze jest tożsame z drugim. W kości wżera się nieszczęście i wstyd. Nawet praca traci wszelką szlachetność, nawet rodzina przestaje być opoką. Ten wiatr historii zawsze wieje, zawsze zmienia kierunki i zawsze kogoś porywa, niekoniecznie tych najsłabszych, czasami po prostu tych, za którymi nikt się nie chce wstawić. Tak było, jest i będzie. Można co najwyżej obiecać sobie pamięć i mieć nadzieję, że zawsze znajdzie się ktoś chętny opowiedzieć historię taką, jak ta w „Ojczyźnie jabłek”. Bo takich historii będzie tylko więcej i więcej, chociaż zmienią się w nich czasy, bohaterowie i okoliczności. Zapewne dokładnie w tym momencie ktoś na świecie właśnie traci miejsce, które nazywał domem. I być może nigdy już nie odnajdzie takiego, które znowu mógłby domem nazywać.
To opowieść, która długo czekała uwięziona w kamieniu, aż ktoś zdecydował się ją uwolnić i nadać jej kształt. Piękna, bolesna, przede wszystkim jednak warta wysłuchania.
Karolina Chymkowska
TweetKategoria: recenzje