Jak błąd w matriksie – rozmowa z Linn Strømsborg
Jak na autorkę powieści zatytułowanej „Kurwa, kurwa, kurwa”, opowiadającej o kobiecie przechodzącej załamanie nerwowe, Linn Strømsborg okazuje się wyjątkowo pogodną rozmówczynią. Norweżka gościła niedawno w Polsce, gdzie dostępne są dwie książki jej autorstwa (oprócz wspomnianej, także „Nigdy, nigdy, nigdy”). Spotkaliśmy się, aby zamienić kilka zdań w pochmurny i deszczowy dzień, którego aura sama w sobie mogła wprawić w wybuchowy nastrój…
Sebastian Rerak: Jesteś gniewną osobą?
Linn Strømsborg: Nie, zupełnie nie jestem, mimo że mam na sobie taką koszulkę (wskazując ze śmiechem na koszulkę z nadrukiem „Mad woman” – dop. red.). W sytuacjach stresowych raczej wybucham płaczem, co także nie jest najlepszą reakcją. Niemniej gniewni ludzie trochę mnie przerażają. Mam z nimi pewien problem i także dlatego napisałam tę powieść. Chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie o to, czy gniew można obrócić w coś pozytywnego.
Norwegowie zawsze plasują się w czołówce światowego rankingu satysfakcji z życia. Na co można złościć się w waszym kraju?
Wbrew pozorom w Norwegach jest sporo… może nie tyle złości, co irytacji. Jesteśmy uważani za oziębłych ludzi, którzy nigdy się nie uśmiechają. Pewnie dlatego, że doceniamy samotność. W każdym razie Norwegowie łatwo denerwują się, kiedy przychodzi im stać zbyt długo w kolejce, czekać na zamówienie albo utknąć w korku. To poniekąd problemy pierwszego świata, ale tak właśnie jest.
Bohaterka twojej książki długo jest tłamszona przez innych, aż w końcu coś w niej pęka. To staje się początkiem zmiany, która wydawała się niezbędna w jej życiu. Równie dobrze mogła jednak załamać się zupełnie.
To prawda. Ktoś powiedział mi, że Britt tłamsi gniew w sobie. I to właśnie jest jej największym problemem! Powieść zaczyna się wraz z eksplozją emocji bohaterki. Czasem chyba taki wybuch jest konieczny, aby zmienić swoje życie. Tak jak powiedziałeś, Britt długo pozostaje przytłoczona przez innych, nie potrafi się zbuntować. W dużej mierze dlatego, że tak jej zdaniem powinna zachowywać się dorosła osoba. Może więc są takie chwile, kiedy musimy być jak dzieci i postawić w końcu na swoim? Generalnie uważam jednak, że ludzie powinni rozmawiać ze sobą i w ten sposób rozładowywać wszelkie napięcia. Gniewu nie byłoby wówczas w ogóle. (śmiech)
A zatem jest to książka bardziej o potrzebie zmiany niż o gniewie?
Coraz bardziej przekonuję się do tego, że tak właśnie jest. Albo może książka o wykorzystaniu gniewu jako impulsu, aby stanąć przy swoim i zacząć żyć tak, jak się chce. Co nie wydaje się trudne, a jednak jest skrajnie trudne. Bo gdybyśmy wszyscy wiedzieli, jak wieść dobre życie, to wszyscy byliby zadowoleni.
Wiem, że planowałaś napisać zupełnie inną powieść, a Britt miała być w niej jedynie drugoplanową bohaterką. Co spowodowało te zmiany?
Początkowo chciałam napisać idylliczną historię o grupie ludzi spędzających wakacje w letniskowym domku. Mój redaktor ostro mnie jednak skrytykował. Jak to ujął, można napisać dwieście stron dobrego tekstu, ale nie zawsze złożą się one na dobrą powieść. Następnie zapytał, o czym tak naprawdę chcę pisać. Naszła mnie wtedy myśl, że w całej tej opowieści najbardziej intryguje mnie postać Britt. Kiedy pozostali bohaterowie jedli obiad albo spacerowali po plaży, ona trzymała się gdzieś z boku. I chociaż siedziała cicho, to buzowały w niej emocje. Miałam ochotę zapytać ją: „Co się stało? Kto cię tak wkurzył?”. (śmiech) Tak też moje zainteresowanie przeniosło się na Britt, na jej gniew i nieco dziecinne zachowanie. Uznałam, że dookoła widzę wiele osób takich jak ona. W każdej grupie zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi, że wszystko jest do dupy. I ma ku temu jakiś powód.
Usłyszenie od redaktora, że książka nie jest dobra, to już dobry powód, by wydać z siebie tytułowy okrzyk.
Oczywiście, ale jak już wspomniałam, ja raczej płaczę, kiedy coś idzie nie po mojej myśli. (śmiech) A potem muszę się pozbierać i zacząć od nowa. Każda z moich powieści, a napisałam ich pięć, miała po dwie czy trzy wersje robocze. Z czasem szło mi jednak coraz łatwiej i dzisiaj pisanie powieści nie wydaje mi się już tak ekstremalnie trudne, jak dziesięć lat temu.
A propos tytułu, wiesz, że jego polska wersja może być dla niektórych szokująca?
Tak, słyszałam, że jest bardzo mocna, ale to w porządku. (śmiech) Norweskie słowo „faen” użyte w oryginale nie jest aż tak wielkiego kalibru. Kiedy mój wydawca starał się sprzedać licencję za granicę, wystraszył się słowa „fuck” i dlatego książka była reklamowana jako „Damn, damn, damn”. Co z kolei jest za słabe, bo kiedy Britt przeżywa swoje załamanie, to z pewnością nie ma ochoty wyrażać się cenzuralnie. (śmiech)
Twoja wcześniejsza książka „Nigdy, nigdy, nigdy”, która także doczekała się wydania w Polsce, doprowadziła do pewnej dyskusji na temat nieposiadania dzieci z wyboru.
Szczerze mówiąc, byłam wystraszona całą tą sytuacją i kosztowała mnie ona sporo łez. Nie chciałam wszczynać żadnej debaty, ale ostatecznie dobrze, że do niej doszło. Równolegle z wydaniem książki wydarzyło się sporo innych rzeczy, które przyczyniły się do normalizacji nieposiadania dzieci. Sporo ludzi skontaktowało się ze mną, aby powiedzieć, że podobnie jak ja, czuli się wcześniej osamotnieni w tej decyzji. Najbardziej jednak ucieszyły mnie reakcje matek, mówiących mi, że „Nigdy, nigdy, nigdy” jest paradoksalnie najbardziej realistyczną opowieścią o macierzyństwie, jaką czytały. Bo muszę też zaznaczyć, że ani ja, ani moja bohaterka nie nienawidzimy dzieci. (śmiech) Chciałabym myśleć, że doprowadziłam do pewnego porozumienia pomiędzy rodzicami a bezdzietnymi.
Zawarłaś w tej książce własne doświadczenia. Czy to wystarczyło, aby uciąć pytania, dlaczego nie chcesz mieć dzieci?
Na szczęście tak, chyba wyjaśniłam swoje racje. (śmiech) Z drugiej strony może nikt już mnie o to nie pyta, ponieważ jestem starsza. Kiedy „Nigdy, nigdy, nigdy” się ukazało, miałam 33 lata, a moja bohaterka – 35, ponieważ chciałam, żeby zbliżała się do granicy, za którą byłoby już za późno na macierzyństwo. Teraz mam 37 lat, zegar tyka, a pytanie staje się coraz mniej zasadne.
To, co łączy obie wspomniane książki, to fakt, że opowiadają o społecznej presji.
Tak, choć czasem zastanawiam się, czy ta presja nie jest wyobrażona. Czy inni faktycznie chcą nas zmuszać do pewnych zachowań? Moje książki są rzecz jasna pisane z kobiecej perspektywy, ale mężczyzna na pewno znalazłby milion innych przykładów presji związanych z męskością. W każdym razie warto się zastanowić, co by się stało, gdyby wszyscy robili to, czego naprawdę chcą. Większość tego nie robi, bo boi się reakcji otoczenia. Tymczasem… może tak naprawdę nikt by nie zareagował? Nie wiem, ja sama mam wiele obaw. (śmiech)
Skąd twoje zamiłowanie do opowiadania przy pomocy bardzo krótkich minirozdziałów?
Chyba nabrałam tego nawyku w czasach, gdy prowadziłam bloga internetowego. Długo marzyłam o pisaniu „normalnej” powieści z rozbudowanymi rozdziałami, (śmiech) ale naturalne jest dla mnie wyrażanie się w formie swoistych urywków – chwil, wydarzeń, rozmów. Jest taka norweska pisarka Monica Isakstuen, którą bardzo lubię. Napisała trzy powieści, a zaraz potem wydała książkę złożoną z takich krótkich bloków tekstów, czasami z jednym zdaniem na stronę, zapisanym drukowanymi literami. Szalenie mi się to spodobało i przyznaję, że inspirowałam się tym, pisząc „Nigdy, nigdy, nigdy”. Poza tym mój redaktor zawsze powtarza, żebym ścinała każdy tekst o połowę. (śmiech)
Blogging był dla ciebie wprowadzeniem do pisarstwa?
Zdecydowanie tak! Zaczęłam się tym zajmować, zanim pojawiło się słowo „blog”. Od 11. roku życia prowadziłam dziennik, a trzy lata później rodzice założyli u nas w domu internet. Przeniosłam się więc z pisaniem dziennika do sieci, bo wiedziałam, że tak robią dzieciaki z Ameryki, które są bardzo cool i bardzo pogrążone w depresji. Wraz z popularnością blogowania doczekałam się czytelników, którzy komentowali moje wpisy. Zaczęłam więc je rozwijać, wprowadzać coraz więcej fikcji, żeby mieć ciekawą historię do opowiedzenia. Pojawiły się komentarze: „Powinnaś napisać powieść”, ale długo nie wierzyłam, że mam na to wystarczająco bujną wyobraźnię. Aż w końcu kiedyś zaczęłam tworzyć kolejny wpis na bloga i… nie mogłam się zatrzymać. Po dwudziestu stronach uznałam, że będzie z tego powieść. Ona nigdy się nie ukazała, ale wysłałam wersję roboczą do pewnego wydawnictwa, skąd przyszła odpowiedź, że jest do bani, za to ja dobrze piszę. (śmiech)
Znana jest mi też anegdota o tym, jak ojciec pożyczył ci „Carrie” Stephena Kinga w tajemnicy przed matką.
Tak było! (śmiech) To był dla mnie kolejny przełomowy moment. Uwielbiam Stephena Kinga, chociaż myślę, że jest szalony. No bo jak można wymyślać wszystkie te historie i samemu się ich nie bać? Niemniej uważam go za ważną inspirację. Pamiętam, kiedy czytałam jego książkę „Jak pisać” i wkurzyło mnie, że polecił wyłączyć telefon przed pisaniem. Ja musiałam mieć komórkę pod ręką, być ciągle online i jeszcze do tego słuchać muzyki. Teraz jednak uważam, że miał 100% racji – jeśli chcesz być dobrym pisarzem, musisz wyłączyć telefon. No i musisz być szalony, żeby tworzyć horrory. (śmiech) Moim wielkim marzeniem jest zrobić kiedyś coś w tym gatunku. Nie wiem, czy potrafię, ale spróbuję!
Czujesz się już rozpoznawalna w Polsce?
Trochę tak, co jest surrealistyczne, bo nie jestem zbyt znana w Norwegii. Publikacja w Polsce to póki co mój największy sukces. Wciąż nie mieści mi się w głowie, że na Instagramie ludzie z innego kraju tagują mnie i robią zdjęcia moich książek. I chociaż teraz jestem u was z wizytą, to nadal czuję się, jakby to był jakiś błąd w matriksie. (śmiech)
Udzieliłaś też kiedyś wywiadu polskiej edycji pewnego czasopisma lifestyle’owego. Nie wiem, czy wiesz, ale nie ilustrowano go twoim zdjęciem, lecz głównej bohaterki serialu „Seks w wielkim mieście”.
Sama nie wiem, co o tym myśleć. (śmiech) Gdyby do tego doszło w Norwegii, pewnie bym to jakoś skomentowała. No cóż, zawsze chciałam być jak Carrie Bradshaw… ale jestem Mirandą, co począć? (śmiech)
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: © Heidi Furre
Kategoria: wywiady