Dostrzegłam komiczną stronę mojej osoby – wywiad z Grażyną Jagielską o książce “Wszystkie moje domy”
Po siedmiu „smutnych” książkach uznała, że najwyraźniej traktuje siebie zbyt serio, i napisała powieść „Wszystkie moje domy” (Wydawnictwo W.A.B.). To opowiedziana z czarnym humorem historia kobiety, która wewnętrzną rewolucję rozpoczyna po wyprowadzce synów z domu i przejściu męża na emeryturę. O książce tej rozmawiamy z autorką – Grażyną Jagielską.
Maja Miłoszewska: Poznajemy bohaterkę pani książki w trudnym momencie. Jej najmłodszy syn wyprowadza się z domu, mąż jest na emeryturze, a ona sama przez wiele lat poświęcała się prowadzeniu domu. Jej aspiracje pisarskie z przeszłości są tak odległe, że nie jest pewna, czy kiedykolwiek istniały. Czy uważa pani, że pisanie jest formą odskoczni? Metodą radzenia sobie w trudnych sytuacjach?
Grażyna Jagielska: Może być. Nie dość, że doskonale zapełnia pustkę i daje poczucie, że robi się coś istotnego, to jeszcze potrafi porządkować życie, zwłaszcza jeżeli autor czerpie z własnych doświadczeń. Życie tej kobiety w książce zmienia się w jednej chwili tak bardzo, że czepia się ona pisania jak deski ratunku. W ten sposób próbuje zatrzymać galopujący świat, w którym nie ma już swojego miejsca. Ja mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że pisanie pomogło mi zachować zdrowe zmysły. Nie wiem, czy nie w tym celu właśnie piszę. Pomogło mi spojrzeć na siebie z dystansem i trochę się pośmiać z samej siebie, choć przyznam, że ten cel osiągnęłam dopiero we „Wszystkich moich domach”, czyli zajęło mi to dobrych piętnaście lat. Ale gdyby nie pisanie, obgadanie z samym sobą tego, co mi przynosi życie, przypuszczam, że nadal tkwiłabym w psychiatryku, zadając sobie pytanie, co się właściwie stało.
Od ostatniej wydanej przez panią książki minęło 6 lat. Czym była spowodowana tak długa przerwa?
Naprawdę sześć. Aż poszłam sprawdzić. Czym to może być spowodowane? Może nie miałam nic do powiedzenia? W końcu, żeby pisać, trzeba mieć temat. A może po tym, jak ucichły nawet echa dramaturgii życia, ciężko było odnaleźć temat w codzienności i spokoju – jak tej kobiecie w książce? Bidulka ma tej codzienności i spokoju tak dość, że zaczyna burzyć – stara szkoła rewolucjonistów. Wyglądałoby na to, że potrafię pisać tylko wtedy, gdy wali się świat. Świat zaczął się walić w marcu zeszłego roku, więc usiadłam do pisania. Teoria dobra jak każda inna, ale nie podoba mi się.
Czy jest coś, co odróżniało pisanie tej książki od poprzednich?
Mam wielką nadzieję, że tak. Napisałam siedem smutnych książek (siódma była tak smutna, że nawet wydawca nie chciał jej czytać), aż w końcu zrozumiałam, że chyba traktuję siebie zbyt serio. Dostrzegłam komiczną stronę mojej osoby i co tchu popędziłam to wykorzystać.
Ostatni czas zmusił nas do zwolnienia, siedzenia w domu. Czy tęskni pani za podróżami? Czy pisarce pomaga zamknięcie się w domu czy też wręcz przeciwnie?
Prawdę mówiąc, wszelkie zwolnienie szalenie mi szkodzi, natychmiast popadam w depresję. Kiedyś miałam wielkie ambicje podróżnicze, teraz na myśl o greckiej wysepce z plażą i leżakiem łzy tęsknoty napływają mi do oczu. „Gdy ocean naszych snów, łyżeczką się odmierzyć da” – chyba tak to szło? Zawsze przeczuwałam, że te słowa piosenki Perfectu mają w sobie prawdziwą głębię, a teraz odczuwam ją w całej pełni, podobnie jak chyba większość z nas. Wszystkie książki napisałam w zupełnej izolacji, sądzę więc, że lepiej mi to wychodzi w zamknięciu. Silne wrażenia związane z podróżą mogą równie dobrze rozbudzać pisarstwo, jak je tłumić. Podróż jako taka już jest zaspokojeniem i daje całkiem porządny erzac sensu życia. Gdybym mogła podróżować kiedy chcę, sądzę, że nie napisałabym ani słowa.
Uważam, że świat potrzebuje więcej książek tak dobrze przedstawiających kobiecą perspektywę. Czy są jakieś autorki, które panią inspirują?
Wracam często do książek Nepomuckiej. Lubię jej poczucie humoru okazywane w najczarniejszych chwilach.
„Wszystkie moje domy” to książka, która wydaje się być bardzo osobista. Bohaterka wyjawia myśli, które sami czasem miewamy, ale często się do nich nie przyznajemy. Czy uważa pani, że przez większość życia udajemy, odgrywamy różne role?
Jest to absolutnie niezbędne, bo inaczej zachowujemy się jako rodzice, partnerzy życiowi, a inaczej jako kumple do piwa. Czyli mamy gombrowiczowskie „gęby” – żadna nowość. Wszystko gra, dopóki nie udajemy sami przed sobą, a dla mnie to jest ciągle najtrudniejsze. Przypuszczam, że ustami kobiety w książce mówię to, co myślę naprawdę o małżeństwie, macierzyństwie, o własnej umysłowości, o chorobliwym poszukiwaniu szczęścia, o tym całym pisaniu. Lepiej powiedzieć to ustami kogoś innego, bo to mniej boli i ludzie tak nie wydziwiają. W prawdziwym, nieksiążkowym życiu ciężko stawić czoło temu, co się czuje: że macierzyństwo jest trudniejsze niż nam babcia mówiła, bo wymaga gigantycznego udawania na co dzień (na przykład, że się ma ochotę na piąty pokaz „Króla lwa” a przedstawienie w szkole było super), mąż nie jest taki jak dwadzieścia lat temu, kiedy mówił, że najładniejsza jestem nieuczesana, a pisanie niczego nie rozwiązuje.
Czy łatwiej według pani skupiać się na innych niż na sobie?
Jeżeli szukamy winnego własnych błędów, to na pewno na innych.
Nie da się ukryć, że żyjemy w czasach nadmiernego konsumpcjonizmu. Czym są dla pani rzeczy? W jaki sposób one nas definiują?
Mają dla mnie nadmierne znaczenie. Staram się z nimi walczyć, a im silniej walczę, tym więcej chce mi się kupić – mam słabość do lamp i mebli shabby chic. Pragnę i jednocześnie zwalczam to pragnienie, czyli żyję w konflikcie wewnętrznym. Rozładowując stres związany z konfliktem wewnętrznym, kupuję więcej lamp. Niby żartuję, ale nie za bardzo. Kupowanie rzeczy może być formą „zajadania” problemów. Nie wolno ich zajadać kabanosem albo litrem lodów, bo obowiązuje zdrowe żywienie, a jednocześnie zewsząd napływają treści o zbawiennym dla naszego zadowolenia wpływie zakupu tego czy tamtego. W sumie nie wiem, czy nie byłoby zdrowiej, gdybym zamiast tych sześciu lamp nie miała na sobie sześciu kilogramów więcej. Rzeczy definiują nas jak najbardziej. O mnie terapeuta powiedziałby, że kupuję kolejne domy, bo upatruję szczęścia w zmianie jako takiej, a nie w sobie.
W książce pozbywanie się rzeczy, a nawet domu, wydaje się rytuałem oczyszczenia, ale z czasem bohaterka nabywa kolejne przedmioty. Czy to nie błędne koło?
No właśnie! W punkcie wyjścia bohaterka próbuje uwolnić się od domu, w którym stoi osiem stołów, ponieważ wydaje się jej, że to przez nie jest nieszczęśliwa – nie bójmy się tego słowa. Oczywiście jej problemem wcale nie są przedmioty czy posiadanie jako takie. Nagromadzenie stołów czy czego innego – na przykład lamp – jest jedynie przejawem, że coś w życiu mocno nie gra. Bohaterka gromadzi, bo zajada problem, ale odrzucając przedmioty nawet nie dotyka istoty problemu. Problem pozostaje, a ona próbuje go rozwiązać w jedyny jej znany sposób, czyli kupując coś nowego. W rezultacie, zamiast jednego domu ma trzy kolejne, a do tego stodołę i glebogryzarkę. Pozostaje w przekonaniu, że kolejny dom, kolejne miejsce, kolejne spełnione pragnienie już na pewno zapewni jej szczęście.
Zawsze miałam takie wyobrażenie, że wraz z przejściem na emeryturę małżeństwa lub pary mają szansę na poznanie się na nowo, spędzając razem więcej czasu. Ale po lekturze pani książki wygląda na to, że jest to przede wszystkim okazja na ponowne spotkanie ze sobą. Zgodzi się pani?
Przyznam, że na myśl o tym, że po raz drugi mamy się poznawać z mężem ogarnęła mnie groza. Drugi raz chyba nie dałabym rady. Ci ludzie w książce też chyba nie mają na to większej ochoty, a nawet możliwości. Po dwudziestu, trzydziestu latach razem wiedzą o sobie kompletnie wszystko, a jeżeli czegoś nie wiedzą, to lepiej, żeby to pozostało w mroku. Spędzanie ze sobą większej ilości czasu też może się skończyć rozczarowaniem; przypominają przyjaciół, którzy nie widzieli się od dwudziestu lat. Znają się jak łyse konie i nawet cieszą się ze spotkania, ale nie bardzo mają o czym gadać. Brzmię może trochę cynicznie, ale podobne perypetie mają też dobrą stronę – można się z nich pośmiać, zwłaszcza wtedy, gdy nie dotyczą nas samych. Może się również zdarzyć – jak u bohaterów książki – że po wielu latach razem lepiej znamy swoich partnerów niż samych siebie. Trochę się zmieniliśmy przez te lata, a nie mieliśmy czasu, żeby to jakoś zarejestrować. Zwłaszcza jeżeli po drodze zdarzyły nam się dzieci, praca zawodowa i kilka kompromisów – to całe zamieszanie, które wymaga odgrywania ról, czyli udawania, od którego zaczęliśmy tę rozmowę. Może się zdarzyć, że po ustaniu tego zamieszania nie poznamy samych siebie i trzeba będzie od nowa odpowiadać sobie na podstawowe pytania.
Książka jest szczera, dotyka poważnych tematów, ale czuć też duży dystans, opisuje pani rzeczywistość z subtelnym humorem. Czy w jakiejś części opisane przez panią domy są pani osobistym doświadczeniem?
Przytrafiły mi się wszystkie niemal w takim wymiarze, w jakim przytrafiły się bohaterce. I nadal nie ustaję w poszukiwaniach, pozostając w przekonaniu, że gdzieś tam istnieje idealny dom i to w nim upatruję szczęście – absolutnie błędne założenie.
Rozmawiała: Maja Miłoszewska
TweetKategoria: wywiady