Wznowienie „Twarzy pokerzysty” Józefa Hena. Przeczytaj fragment powieści

7 maja 2021

Wydawnictwo MG wznowiło powieść „Twarz pokerzysty” Józefa Hena z 1972 roku. Historia rozgrywa się po II wojnie światowej w dwóch planach czasowych. Pod koniec lat 60. Dymitr, były żołnierz AK, opowiada nieznajomemu, jak w październiku 1945 roku, pojmany przez milicję, godzi się pojechać do nadmorskiego kurortu, by pomóc schwytać gestapowskiego kapusia. Poniżej możecie przeczytać początkowy fragment książki.

Obudziło go światło. „Poczułem na powiekach ciężar — opowiadał. — Dziwne, prawda? To nagłe światło to nie była żadna zwiewność, przepastność, jasność lekka jak muślin, jak by pan mógł pomyśleć, zwaliło mi się na twarz coś gniotącego, coś, co nie pozwalało rozewrzeć powiek.”

— Wstać — powiedziano spoza białej mgły. — Zbierajcie się.

— A kurtka? — zapytał.

— Ze wszystkim.

Pomyślał, że musiało się stać coś dobrego: ktoś się o niego upomniał, wstawił, albo też sami doszli do wniosku, że jest niewinny. „Co pan chce? — mruknął człowiek, który to opowiadał. — Byłem wtedy bardzo, bardzo młody i głupi jak but.” Przez chwilę przyglądał się swojej nagiej stopie, grzebiącej w rozgrzanym piasku. Miałem przed sobą jego sflaczały brzuch, zarośnięte złotawym buszem piersi, twarz zaokrągloną i rumianą, jasne włosy, mocno już przerzedzone i siwiejące na skroniach, i na próżno próbowałem odtworzyć sobie z tego wszystkiego rysy jego lat młodzieńczych. Podbiegła do nas dziewczyna, opalona, uśmiechnięta i mocno zbudowana, ściągnęła z głowy gumowy czepek, rozrzuciła długie, jasne włosy; jej matka, rozwalona obok nas na nadmuchiwanym materacu, poruszyła się leniwie i wskazała dziewczynie ręcznik; córka nie wycierała się, dotykała tylko ręcznikiem płynących po ciele strużek wody, mężczyźni przypatrywali się jej słonecznemu ciału wzrokiem pełnym uznania, beznadziejnie złaknieni, wszyscy mężczyźni dokoła i ja też. „Moja córka” — powiedział. Podała mi rękę, trochę jakby onieśmielona, tak mi się przynajmniej wydawało. Szukałem w jej twarzy podobieństwa do ojca — chyba na próżno. Domyślił się tego i wyjaśnił: „Wtedy byłem do niej podobniejszy: miałem ostre rysy, twarz suchą, kościstą. Nie, nie dlatego, żebym nie dojadał. Naturalnie, więzienie to nie pensjonat. Ale chodziło o coś innego. Spalałem się. Byłem zawzięty. Młodość — uśmiechnął się z politowaniem. — Dziś, widzi pan, jestem urzędnikiem w ogromnym biurowcu, z którego po pracy wysypuje się ponad tysiąc osób, tysiąc mrówek. Wśród nich ja, Polak z teczką, jeden z wielu.” Więc on to tak tłumaczy, to swoje sflaczenie — domyśliłem się. „Pracuję, ale jestem bezczynny. Właściwie za nic nie odpowiadam — zwierzał się. — Nie wiem, czy pan to rozumie.” Rozumiałem. To był gość, który lubił brać na swoje barki odpowiedzialność, gość, który szukał guza. Przypatrywałem się jego córce i myślałem: „Ci głupcy, którzy powtarzają jak papugi, że młodzież przychodzi do gotowego.” Zagadka przyszłego losu tej dziewczyny niepokoiła mnie. „Czy ona zna tę historię?” — spytałem. „Dość powierzchownie — odpowiedział. — Ale czasem wypytuje mnie o szczegóły.”

„Więc światło” — przypomniałem.

„Światło” — powtórzył.

Wyprowadzono go z mroku celi na korytarz. Tutaj ten z latarką zatrzymał się.

— Dymitr — powiedział. — Masz, chłopie, szczęście. Major Zygmunt chce z tobą pogadać.

— Godzina? — zapytał otulając się kurtką. — Która godzina?

— Po piątej.

— Nie śpi mu się czy co?

— Ty, Dymitr, uważaj, lepiej nie strugać wariata. Radzę.

— Będę pamiętał — mruknął.

„Dymitr? — spytałem. — Dlaczego Dymitr?” „Przypadek — wyjaśnił. — Przeczytałem jedno takie opowiadanie. Spodobało mi się imię. Twarde i dziwne. Bo większość naszych pseudonimów była przejrzysta. Ujawniała tęsknoty tych, którzy je nosili. Brało się z Sienkiewicza albo też jakąś aluzję do nas samych, często nieuświadomioną: skrót imienia, przezwisko bogdanki, zapomniany herb. Dymitr był taki daleki ode mnie rzeczywistego, że stawał się absolutnie nierozszyfrowalny. Naprowadzał na mylny trop.”

„Ten z latarką to był znajomy?” — spytałem. „Nie, strażnik. Wtedy, w czterdziestym piątym, było jeszcze tak, że wszyscy w gmachu wszystko wiedzieli, chodziło o skórę każdego, kto był po tej czy tamtej stronie. Strażnik stawał się uczestnikiem śledztwa, też wiedział, za co i o co. Tylko ja jeden nie wiedziałem” — zakończył kiwając smutno głową.

— Czego on ode mnie chce? — zwrócił się do człowieka z latarką.

Strażnik chwilę się wahał. Potem spytał:

— A co, masz stracha?

— Nie — zaprzeczył Dymitr.

Strażnik opuścił latarkę w dół, biały stożek światła spłynął na kamienną posadzkę korytarza. Po chwili Dymitr poczuł na czole obrzękłe, twarde palce. Spracowane łapsko, zdążył pomyśleć i usłyszał:

— Nie pocisz się.

— Dlaczego mam się pocić?

— Ci, których nad ranem wyprowadzają, pocą się jak w łaźni.

— Ja pod ścianę nie idę.

— Niezły z ciebie bandzior — mruknął strażnik.

— Nie jestem bandzior. Nic nikomu nie zrobiłem. I nie mam się czego bać. Dopókiś nie zagadał, żeby wstawać, to się trochę bałem. Spałem, coś mi się głupiego śniło, zaświeciłeś i zaczęło mi się zdawać, że jestem na Szucha. Jak zagadałeś, to sobie przypomniałem, że już po defiladzie, i zrobiło mi się lżej.

— Myślisz, że jesteś u cioci?

— Prawie.

Strażnik przestępował z nogi na nogę.

— Ja bym tam taki pewny nie był — powiedział.

— Ale mnie nie ma za co — upierał się Dymitr.

— To się zobaczy — mruknął strażnik. — Zobaczy się — powtórzył głośniej. — Naprzód marsz.

Za załomem korytarza strażnik zgasił latarkę. Zrobiło się szaro, wąskie, jaśniejsze pasma migotały wzorzyście w poprzek korytarza na posadzce i ścianach.

— Ostatnia twoja szansa, Dymitr — powiedział major.

„Położył przede mną arkusz papieru i pióro — powiedział uśmiechając się do wspomnienia. — Pisz, mówi, pisz taki owaki, wszystko napisz, co wiesz. Nic nowego nie wiem, powiedziałem, w celi nic się nie dzieje. Major nie nalegał. Bo widzi pan, on ode mnie wcale już nie chciał zeznania, ten major. On już zrozumiał, że takiemu głuptasowi jak ja należy wierzyć na słowo. Nie miałem nic wspólnego z jakimś tam napadem, o który mu chodziło, i on, ten major, już się chyba tego domyślił. Miał do mnie całkiem inny interes, a ten arkusz papieru położył przede mną jakby dla ciągłości sprawy, siłą inercji. Czekałem i zastanawiałem się, co to może być. Major kulejąc krążył po pokoju, długi i chudy jak nadłamana tyka. W kącie drzemał milicjant. Albo udawał tylko, że drzemie, bo kiedy obróciłem się na krześle, żeby nie stracić z oczu kuśtykającego majora, milicjant podniósł powiekę i ścisnął leżący na kolanach pistolet maszynowy.”

— Nic nowego nie wiem — oświadczył Dymitr.

— A jednak… — odezwał się major. Zaczął nagle z innej beczki: — Wiecie, kto to był Złowrogi?

Dymitr skinął głową.

— Słyszałem o nim.

— Widzieliście go kiedyś?

— Nie, nigdy. Marzyłem o tym tylko.

„Złowrogi — tak nazywaliśmy tajemniczego faceta, który gdzieś od czterdziestego trzeciego roku pracował dla gestapo — tłumaczył mężczyzna na piasku. — Miał swoje metody, jego robotę poznawało się, jak gdyby nosiła markę fabryczną. Określaliśmy: aha, robota Złowrogiego — bez pudła. Dlategośmy go tak nazwali, bo spowodował masę wpadek, aresztów, wykończeń. Prowokacje, pułapki, i to głównie w lokalach — to była jego specjalność. Dużo o nas wiedział, to fakt. Musiał być gdzieś blisko. Ale nigdy nie udało się go zidentyfikować.” Córka usiadła obok, słuchała objąwszy pieszczotliwie własne kolana. Ojcu jej obecność dodawała wigoru, ale mnie, słuchacza jego opowieści, rozpraszała. Strzelistość tych nóg, Boże wielki! „Zastawiliśmy z kolei my pułapkę na niego — opowiadał były Dymitr zwracając się do córki. — Niestety, zwietrzył ją i zmienił teren, zaczął działać na ich podwórku.” Córka nie zrozumiała. Wyjaśnił: „Tych, którzy po defiladzie wsadzili mnie do pudła.”

— Uprzedziliśmy was — przypomniał majorowi. — Dzięki naszemu kontrwywiadowi uniknęliście wpadek.

— Wiem — burknął major. — Nie macie się czym chwalić. Złowrogi żyje i działa w Bagniskach.

— Już wiecie, kto to jest? — spytał Dymitr.

— Domyślamy się. — Major zwrócił się do milicjanta: — Aresztowanemu przydałby się łyk herbaty.

Milicjant powlókł się do drzwi i uchyliwszy je powiedział do kogoś, kto musiał być tuż obok:

— Herbata dla więźnia.

„Nie opuścił ani na chwilę kancelarii — wspomniał były Dymitr. — Siadł z powrotem na krześle, pepesza na kolanach, powieki wpółprzymknięte.”

Dostał więc herbatę w rozparzonym aluminiowym kubku i do tego papierosa. Sam major podał mu ognia.

— Domyślamy się — powtórzył major. — Wczoraj dostaliśmy z Bagnisk telefon od naszego człowieka, że jest na tropie Złowrogiego, o północy następna wiadomość.

— Pogratulować — mruknął Dymitr.

— O północy telefonu nie było. Czekaliśmy godzinę, potem skontaktowaliśmy się z hotelem. Odpowiedziano nam, że wydarzyła się tragedia i ten człowiek nie żyje.

— Który człowiek?

— Ten, ten. Ten nasz. Jedyny, który wiedział coś o Złowrogim. Zabito go w Bagniskach w domu gry. Przy kartach. Grali w pokera.

— Przypadek?

— Major Skorpion z Bagnisk wierzy, że to przypadek. Bo zabił go podobno nasz pracownik w czyjejś tam obronie. Jednym słowem — nieporozumienie, pech. Ale ja nie wierzę. Takich przypadków nie ma.

„Wtedy skojarzyłem sobie to, co się stało o północy w Bagniskach, z tym, czego oczekują ode mnie” — powiedział były Dymitr. Na policzki córki wypłynął rumieniec: „Od ciebie?” „Tak, skojarzyłem z tym nagłym obudzeniem.”

— To dlatego jestem wam potrzebny?

— Dlatego — przyznał major. — Czy wiecie, kto prowadzi ten dom gry w Bagniskach?

— Nie.

— Szkoda. Dziwnie jakoś mało wiecie. Prowadzi go wasz dowódca.

— Który? — spytał Dymitr z bijącym sercem, bo już się domyślał.

— Zawisza.

— Niemożliwe — szepnął.

„Zawisza to był… — próbował mi wyjaśnić. — To był ktoś, na kim można było polegać. Jak w tym przysłowiu.”

— Niemożliwe, że co? — spytał major Zygmunt. — Że prowadzi dom gry, czy że jest Złowrogim?

— Jedno i drugie — oświadczył Dymitr z niezachwianą pewnością.

— Prowadzi dom gry. Dom pełen szulerów i prostytutek.

Dymitr chwilę milczał. Potem odezwał się:

— No, dom gry. Szulernia. Bladzie. I co z tego?

— To, że Zawisza i Złowrogi to jeden człowiek.

— Pomyłka — określił krótko Dymitr.

Zygmunt uśmiechnął się.

— Nie możesz w to uwierzyć?

— Bo to nieprawda.

— Skąd wiesz, że nieprawda? Skąd, bałwanie?

„Tak mnie przezwał — opowiadał kiwając głową z udanym smutkiem. — Musiałem go rozwścieczyć, twarz mu poczerwieniała ze złości. Utrudniałem mu śledztwo, zbijałem najoczywistsze fakty, irytowałem naiwnością. Cóż mogłem poradzić? Przebiegałem pamięcią całą swoją współpracę z Zawiszą, żeby znaleźć chociaż cień, cień podejrzenia. Nie, niemożliwe. Zawisza — nigdy! Nie umiałem majorowi tego wytłumaczyć. Ale wiedziałem jedno: Zawisza był prawdziwym bojownikiem. Mój Zawisza. Mój bohater.”

— Wiem, że to nieprawda — powtórzył Dymitr.

— A gdybyśmy ci przedstawili dowody?

Milicjant otworzył jedno oko. Dymitr łyknął herbaty. Zrobił to ostentacyjnie. Nie, żeby wzmóc napięcie tych dwóch w kancelarii, ale żeby wyrazić swoje lekceważenie dla ich dowodów.

— Musiałbym sam je zdobyć — powiedział. — Ja sam. Dopiero wtedy.

Major siadł za biurkiem. Uspokoił się, przybrał ton rzeczowy.

— Dymitr, porozmawiajmy poważnie. Dlaczego uważasz, że Zawisza nie mógł być Złowrogim? Czy masz coś konkretnego?

— Nawet bardzo — odpowiedział Dymitr. — Znałem go dobrze.

— I to wszystko?

— Powiedzmy, że jestem fizjonomistą — mówił Dymitr. Major mógł to uznać za kpiny, ale nie zrobił tego, słuchał wynurzeń więźnia z powagą. — Zawisza miał uczciwą twarz.

Major otworzył szufladę i wyjął z niej fotografię wielkości pocztówki. Rzucił ją Dymitrowi.

— Obejrzyj to sobie — rozkazał.

Fotografia przedstawiała twarz znajomego mężczyzny. Przez chwilę myślał nawet, że to Zawisza — postarzały i przez to tak zmieniony. Nie, to był ktoś inny, ktoś boleśnie znany, ale skądinąd, z zupełnie innej sytuacji. Musiał mieć wtedy dłuższe włosy.

— Czy to uczciwa twarz? — spytał gniewnie major.

Mężczyzna na zdjęciu miał regularne rysy, kształtny podbródek z dołeczkiem pośrodku, sympatyczny uśmiech zbitego psiaka, a nade wszystko dobre oczy, naiwne i nieskończenie jasne.

— Tak — powiedział Dymitr — to jest uczciwa twarz.

— Wiesz, kto to jest?

„Nie mogłem sobie przypomnieć — opowiadał. Dziwne, ale tę właśnie opowieść o konfrontacji ze zdjęciem przeżywał teraz, po latach, najmocniej. — Wiedziałem tylko, że twarz jest znajoma. Wiedziałem, że zbliża się cios. Major nie oszczędzał mnie. To jest Fischer, powiedział. Skurczyłem się w sobie, zupełnie jakbym dostał pięścią. Fischer, szef dystryktu warszawskiego, kat getta i stolicy! Widywałem go na zdjęciach, zawsze w olbrzymiej hitlerowskiej czapie, spod której spoglądały fanatyczne, siwe oczy. Te same, proszę pana.”

— No i co? — usłyszał drwiący głos Zygmunta. — Też ma uczciwą twarz.

Więzień chwilę milczał. Bał się, że nie wydobędzie głosu, w gardle chyba zaschło.

— Zawisza — odezwał się wreszcie. — Z Zawiszą to co innego. Zawiszę znałem.

Józef Hen „Twarz pokerzysty”
tłumaczenie:
wydawnictwo: MG
ilość stron: 208

Opis: Niezwykła powieść z sensacyjną fabułą, w którą wpisany został dramat sumienia. Akcja rozgrywa się w dwóch zmieniających się planach czasowych: w październiku 1945 roku i pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to bohater opowiada swoją niezwykłą historię powojenną. W scenerii niewielkiej nadmorskiej miejscowości (domyślamy się w niej Sopotu) stara się on znaleźć odpowiedź na pytanie o sens kilku lat walki z okupantem. Prosto z więzienia, gdzie trafił za działalność partyzancką, zostaje wysłany do kurortu pełnego kasyn, blichtru i szemranych interesów, by pomóc w złapaniu gestapowskiego kapusia, który ukrył się pod powierzchownością jednej z najważniejszych postaci nowej rzeczywistości. Czas wielkiego chaosu charakteryzuje się wielością kodeksów moralnych, a ziemie pionierskie – gwałtownością konfliktów. Prowadzone śledztwo może przyczynić się do upadku człowieka, któremu bohater w czasach okupacji ślepo ufał.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek