Płomienny powrót – recenzja serialu „Ród smoka – sezon 1”
„Ród smoka – sezon 1”, twórcy: Ryan Condal, George R.R. Martin, dys. Galapagos
Ocena: 8 / 10
Jak skutecznie odbudować nadszarpnięte zaufanie fanów uniwersum po zafundowaniu im rozczarowującego finału jednego serialu? Przygotować obiecujący początek następnego. Taką receptę zastosowali twórcy „Rodu smoka” – i cóż tu kryć, trafiająca właśnie na fizyczne nośniki produkcja to prawdziwa bomba.
Oparty na fragmentach „Ognia i krwi” George’a R. R. Martina prawdopodobnie najważniejszy produkt ze stajni HBO ubiegłego roku w walce o sympatię widzów definitywnie nie miał łatwo – musiał wszak przekonać wszystkich, że powtórna wizyta w Westeros jest w stanie jakościowo zbliżyć się do wspominanych z rozrzewnieniem pierwszych sezonów „Gry o tron”. Ciężar spoczywający na barkach odpowiedzialnych za nową produkcję Goerge’a R.R. Martina i Ryana Condala był więc olbrzymi, ale jak wiadomo, mając na podorędziu odpowiedni materiał źródłowy, da się zdziałać cuda.
Zgodnie z treścią stylizowanej na historyczną kronikę, dwutomowej opowieści o panowaniu rodu Targaryenów, które zwieńczyła brutalna wojna domowa określana jako Taniec smoków, trafiamy do Westeros około dwustu lat przed wydarzeniami, jakie rozegrały się w „Grze o tron”. To właśnie w tym momencie dla rodu smoczych jeźdźców kończy się pewna era – ukochany przez dziesięciolecia władca Jaehaerys umiera, a na jego miejsce wybrany zostaje wnuk, Viserys. O ile już sam wybór niebędącego pierwszym w linii sukcesji następcy mógłby stać się przyczyną konfliktu, prawdziwy rozłam następuje lata później. Po wielokrotnych nieskutecznych staraniach o męskiego potomka król decyduje się powierzyć przyszłą opiekę nad królestwem swojej córce, Rhaenyrze. Choć zamysł to niewątpliwie światły, bo mający utrzymać władzę w ramach linii krwi, już wkrótce okaże się, że jest iskrą zapalną konfliktu mogącego zniszczyć pieczołowicie budowane sojusze. Gdy bowiem w zasięgu wzroku pojawia się władza, na bok odchodzi moralność i wieloletnie przyjaźnie – rozpoczyna się bowiem prawdziwa gra o tron.
I to właśnie o związanym z „Grą o tron” rodowodzie nowy serial z uniwersum George’a R.R. Martina ewidentnie stara się przypominać – tyle że w taki sposób, by wszystko, co znajome, podrasować po swojemu. Jeśli więc czołówkę otwiera rozpoznawalny na cały świecie motyw muzyczny Ramina Djawadiego, chwilę później usłyszymy już jego nieco zmienioną, wzbogaconą chórami wersję. Jeśli z kolei z pierwszych sezonów „Gry o tron” najbardziej zapadły nam w pamięć spiski i knowania, możemy być pewni, że i tym razem ich nie zabraknie – choć mają zupełnie inną, bo opartą na rodzinnych niesnaskach wagę emocjonalną. To właśnie takie elementy sprawiają, że w „Rodzie smoka” z miejsca odnajdzie się każdy, kto wyczekiwał kolejnych odcinków poprzedniego serialu HBO o Westeros. Dzieje się tak tym bardziej, że podobnie jak w pierwszych – uznawanych za najlepsze – sezonach „Gry o tron”, tempo podporządkowane jest nie kolejnym bitewny sekwencjom, a takiemu nakreśleniu personalnych i politycznych napięć, by stopniowo doprowadzić do wrzenia.
Sposób opowiadania historii to zresztą jedno, ale i sam scenariusz utrzymuje jakościowy poziom. Nowych postaci trudno nie polubić (lub znienawidzić) wyjątkowo szybko, a momenty kulminacyjne, które zbliżają nas do nieuniknionej eskalacji jątrzącego się konfliktu, zrealizowane są z dbałością o wykonanie godną najbardziej doinwestowanego fantasy. Sekwencje, takie jak wymiana uprzejmości między Ottonem Hightowerem a Daemonem Targaryenem, przerwana przez pojawienie się Rhaenyry, potrafią pozostać w pamięci na długie godziny, a idealnie zachowane proporcje między średniowiecznym brudem i wypolerowanymi na błysk zbrojami jedynie przydają serialowi pożądanego realizmu.
Jeśli mimo wszystko szukać gdzieś w tym wszystkim kontrowersji, to najprędzej w dyskusyjnym przeskoku czasowym, jaki ma miejsce w połowie sezonu. Niby to zgodne z materiałem źródłowym, niby też niezbędne, by fabułę popchnąć do przodu, a i jakościowo niekoniecznie odbiegające od pierwszej połowy serialu, ale wyraźnie mroczniejszy ton i przede wszystkim zmiana aktorek w głównych rolach początkowo dość mocno kłuje w oczy. I to nie dlatego, że wcielająca się w starszą wersję Rhaenyry Emma D’Arcy czy grająca Alicent Hightower Olivia Cooke jest słabsza od swojej poprzedniczki. To raczej świadectwo tego, jak znakomitą robotę wykonały – odpowiednio – Milly Alcock i Emily Carey, niejako wrastając w swe postaci. Tyle dobrego, że przynajmniej męska część obsady pozostała nietknięta, bo warsztatowo to prawdziwa śmietanka, od stojącego na straży spisków wszelakich Rhysa Ifansa, przez nieprzewidywalnego Matta Smitha, wreszcie po emanującego wyrozumiałością i dobrocią Paddy’ego Considine’a.
„Ród smoka” słabych punktów ma zatem niezwykle mało – na tyle wręcz, by można było uznać je za margines. Wydania płytowe obok samego serialu zawierają też sporo dodatkowych materiałów, w tym refleksje twórców nad spuścizną „Gry o tron” i powrotem do uniwersum. Od nośnika DVD już z racji samej rozdzielczości trudno oczekiwać jakości, która zadowoli właścicieli telewizorów 4K – ci zrobią lepiej, sięgając po wydanie Blu-ray czy 4K Ultra HD – ale dysponujący mniejszymi ekranami powinni być usatysfakcjonowani zarówno obrazem, jak i dźwiękiem.
Wszystko to sprawia, że „Ród smoka” w wydaniu fizycznym niewątpliwie będzie łakomym kąskiem dla szukających popkulturowych prezentów. Werdykt może być tylko jeden.
Maciej Bachorski
TweetKategoria: recenzje