Najciemniej jest pod rajskim słońcem – recenzja książki „Paradajs” Fernandy Melchor
Fernanda Melchor „Paradajs”, tłum. Katarzyna Sosnowska, wyd. Mova
Ocena: 9 / 10
Być może już gdzieś czytaliście, że pod okładką „Paradajs” kłębi się autentyczny mrok, a w mroku jeży się zło pisane wielkimi literami. Poniekąd to prawda, przy czym brutalność tej znakomitej powieści nie uderza od razu obuchem po łbie. Raczej odlicza minuty do tego, by rozsadzić słoneczny dzień grozą sennego koszmaru.
Leopoldo i Franco mają po szesnaście lat. Obaj też wylecieli ze szkoły, mitrężą czas i nie mają żadnego celu w życiu. Na tym podobieństwa się kończą, bo Leopoldo pochodzi z biednej rodziny i codziennie musi harować na osiedlu strzeżonym, podczas gdy Franco, uzależniony od pornografii nieudacznik z nadwagą, mieszka na tym osiedlu wśród innych uprzywilejowanych. Polo funfluje się z grubasem właściwie tylko dlatego, że ten sponsoruje wspólne wieczory spędzane przy fajce i alkoholu.
Kiedy zaczynamy poznawać bohaterów, ich historia mogłaby wydawać się niewinną opowiastką o dwóch slackerach – idealnych obiektach drwin. Niemal materiał na wakacyjną komedię, tym bardziej że z góry sączy się na nich słońce meksykańskiego lata. Atmosfera szybko jednak gęstnieje i robi się coraz bardziej duszna, w miarę jak poznajemy realia panujące na przedmieściach Veracruz.
Brama wjazdu na osiedle Paradise jest granicą pomiędzy luksusową sielanką przepuszczoną przez filtr z Instagrama a tzw. prawdziwym światem, który straszy pokrytą bliznami twarzą narkogangstera. Po jednej stronie idziesz na grilla do pięknych i sławnych, po drugiej możesz zginąć w biały dzień, zawinięty z ulicy przez trzęsącą okolicą mafię. Leopoldowi przypadł w tej loterii trefny los, a w dodatku codziennie dręczy go sfrustrowana samotna matka i ciężarna kuzynka. Jedyne, czego chce, to wyjść gdzieś wieczorem, wypić piwo i przez chwilę móc wszystko olać. Potem rano kapeć w ustach, pobudka do znienawidzonej roboty i wrzaski matki w uszach. Dzień za dniem.
Na przeciwnym społecznym biegunie znajduje się sąsiad Franca – telewizyjny gwiazdor z idealnym życiem, uroczymi dziećmi i piękną żoną. Ta ostatnia staje się przedmiotem obsesji otyłego nastolatka, który ma już dość masturbacji do ekranu komputera. Kiedy wpada na zbrodniczy plan, frustracja Leopolda (a może zwykła nuda? albo nienawiść do bananowców?) skłania go do zostania pomagierem kompana. I tu już zaczyna się jazda na oślep prosto w najczarniejszą otchłań.
Fernanda Melchor napisała powieść wybitną. Transgresywną, niesamowicie czujną pod względem obserwacji, skonstruowaną po mistrzowsku i odważną w formie. Meksykanka przyjęła ryzykowny sposób narracji, obywając się bez jednego choćby dialogu, co pod bardziej niewprawną ręką mogłoby zakończyć się łopatologią. Tymczasem u niej mamy fascynującą, porażającą opowieść, dodatkowo przeplecioną krwawą ludową legendą, której upiory przegrywają z prawdą w konkursie makabry. Ufff, miazga… Ale za to jaka!
Sebastian Rerak
fot. Revista Leemas de Gandhi
Kategoria: recenzje