Kulisy powstania popkulturowego fenomenu – recenzja komiksu „Wojny Lucasa” Laurenta Hopmana i Renauda Roche’a
Laurent Hopman, Renaud Roche „Wojny Lucasa”, tłum. Marta Duda-Gryc, wyd. Lost in Time
Ocena: 8 / 10
„Wojny Lucasa” to reportaż zza kulis powstawania pierwszego filmu z serii „Gwiezdne wojny”. Choć w równym stopniu jest to również biografia specyficznego twórcy filmowego, który urzeczywistniwszy noszony w sobie przez lata pomysł, na zawsze zmienił hollywoodzką branżę.
Zazwyczaj komiksowe biografie poświęcone bardzo znanym osobom, czy to historycznym, czy współczesnym, to rodzaj laurki podanej w graficznie bezpiecznym stylu. Dlatego już okładka „Wojen Lucasa” przyciąga wzrok niestandardową, nostalgiczną ilustracją, a sam komiks formatem bardziej przypomina zwykłą książkę. Wnętrze również cieszy oczy, bo rysunki na planszach podane są w lekkim, kreskówkowym stylu, ale nie do tego stopnia, by wykrzywiać przedstawioną rzeczywistość. Przeciwnie, dzięki temu zabiegowi opowieść staje się bardziej sugestywna i prowadzi czytelnika przez fabułę w szybkim, równym tempie niczym energetyczny jazzowy utwór. Bo właśnie taka jest ta biograficzna opowieść, to bardziej etiuda niż mozolna faktograficzna robota. Wprawdzie francuscy autorzy musieli się przekopać przez tony materiałów źródłowych, ale dzięki formule komiksu wcale tego podczas czytania nie czujemy.
Zaczyna się od dramatycznej sceny. Jesteśmy gdzieś w środku prac nad „Gwiezdnymi wojnami”, podczas których na George’a Lucasa spadały olbrzymie problemy. I po kolejnym z nich jego organizm nie wytrzymał – reżyser został przetransportowany do szpitala z podejrzeniem zawału serca. Ta sekwencja od razu intryguje i zaciekawia czytelnika, który zna jedynie gotowe dzieło, może ewentualnie spotykał się ze zdjęciami z planu, ale raczej nie miał świadomości, że „Gwiezdne wojny” rodziły się w niezwykłych bólach. Były niczym największa bitwa w wojnie Lucasa może nie z całym światem, ale na pewno z włodarzami wytwórni filmowej 20th Century Fox, którzy przez lata torpedowali jego działania związane z nakręceniem filmu. Ale w głównej mierze to także opowieść o wojnie z samym sobą, bo Lucas to przykład introwertyka, który musiał się nauczyć współpracować z ludźmi, by móc tworzyć swoje filmowe wizje.
W kolejnych sekwencjach komiksu młody George raczej na introwertyka nie wygląda. Jak na dziecko w wieku szkolnym ma ekstrawaganckie pomysły, a czas spędza głównie przed telewizorem, oglądając przygodową fantastykę. A już jako młodzieniec planuje nawet zostać kierowcą rajdowym. Bardzo poważny wypadek wybija mu to z głowy, a swoje powołanie poczuje, kiedy zacznie filmować wyścigi samochodowe. Po wyborze studiów reżyserskich spotka podobnych sobie pasjonatów kina, Stevena Spielberga i Francisa Forda Coppolę – obaj swoim entuzjazmem będą go dopingować do twórczej pracy i pomagać w chwilach zwątpienia. A te ostatnie będą go nachodziły w zasadzie bez przerwy.
W „Wojnach Lucasa” mamy zatem szansę prześledzić pierwsze kroki twórcy w branży filmowej i poznać okoliczności powstanie nie tylko „Gwiezdnych wojen”, ale także debiutu science fiction „THX 1138” oraz filmu „Amerykańskie graffiti”, którym to młody reżyser odniósł niespodziewany sukces kasowy. Jednak prawdziwym realizacyjnym wyzwaniem okazał się projekt, który Lucas nosił w sercu od dawna – „Gwiezdne wojny”, które do dziś wpływają na masową wyobraźnię odbiorców popkultury.
Zaglądamy zatem za kulisy powstania tego filmu, nie zdając sobie nawet sprawy, ile na nas tam czeka niespodzianek, i to na różnych płaszczyznach. Ot, choćby taka, że scenariusz Lucasa miał kilka wersji i zanim przybrał tę właściwą, opowiadał całkiem inne historie – dlatego nawet niespecjalnie dziwi fakt, że decydenci z 20th Century Fox podchodzili do jego projektu nieufnie. Sam Lucas nie potrafił odpowiednio zaprezentować swojego pomysłu, więc musieli wspierać go inni, w tym przede wszystkim żona, Marcia, i tylko jedna osoba ze studia wierząca w to przedsięwzięcie, Alan Ladd Jr. A kiedy produkcja już ruszyła, okazała się prawdziwym koszmarem realizacyjnym, nieważne czy kręcono sceny w Anglii, czy w na pustyni w Tunezji.
Był to czas permanentnego kryzysu i toczenia różnego rodzaju tytułowych wojen, także z bliskimi współpracownikami, którzy nie byli w stanie zrozumieć wizji reżysera, choćby w wielu aspektach technicznych. Dlatego (a także ze względu na niższe koszty) już wcześniej Lucas sam założył słynną firmę Industrial Light & Magic, bo jedynie wtedy efekty specjalne miały szansę wyglądać tak, jak sobie zamarzył. Bardzo ciekawe, pełne zaskakujących anegdot są również fragmenty dotyczące kompletowania obsady „Gwiezdnych wojen”, która również rodziła się w bólach, ale kiedy już zaskoczyło, kiedy każdy aktor znalazł się na swoim miejscu, projekt zaczął przybierać pożądany przez Lucasa kształt.
Ważny jest też moment, w którym reżyser zrozumiał, czego jego wizji brakuje, a mianowicie wydawałoby się prostej rzeczy: aby film opowiadał uniwersalną historię. Tak stało się dopiero w momencie, kiedy Lucas przeczytał słynną książkę Josepha Campbella „Bohater o tysiącu twarzy” i znalazł właściwy klucz do swojej fabuły. Nie oznacza to, że dalej szło już z górki, bo przecież przydarzył się jeszcze przywołany na początku komiksu incydent z podejrzeniem zawału, ale ważne, że Lucas wówczas już w pełni uwierzył w swój filmowy projekt. A reszta jest historią. Tytułowe wojny Lucasa co prawda nie dobiegły wcale końca, ale przynajmniej przez jakiś czas reżyser mógł odpocząć po swej wielkiej filmowej bitwie.
Tomasz Miecznikowski
Kategoria: recenzje