„O pisaniu” Ernesta Hemingwaya. Przeczytaj jeden utwór noblisty ze zbioru „Pozostałe opowiadania”
Wydawnictwo Marginesy opublikowało kolejną książkę w kolekcji nowych tłumaczeń dzieł Ernesta Hemingwaya. Tym razem otrzymaliśmy tom „Pozostałe opowiadania” zbierający krótkie formy noblisty. Jeden z utworów, zatytułowany „O pisaniu”, możecie przeczytać poniżej. Początkowo opowiadanie to stanowiło część „Rzeki dwóch serc”, czyli relacji z wyprawy Nicka Adamsa na ryby do północnego Michigan. Do wycięcia fragmentu nakłoniła pisarza jego przyjaciółka, Gertrude Stein. Tekst został opublikowany już po śmierci Hemingwaya jako osobny utwór. Od teraz można go przeczytać również w Polsce w zbiorze „Pozostałe opowiadania”, który ukazał się w tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki.
O pisaniu
Robiło się gorąco, słońce paliło w kark. Nick miał jednego porządnego pstrąga. Nie zależało mu, żeby nałapać ich wiele. Tutaj koryto było płytkie, szerokie. Po obu brzegach rosły drzewa. Te na lewym brzegu w przedpołudniowym słońcu rzucały na wodę skrócone cienie. Nick wiedział, że w każdej plamie cienia są pstrągi. Wywiedzieli się o tym z Billem Smithem w pewien upalny dzień nad rzeką Czarną. Po południu, kiedy słońce przetoczy się ku wzgórzom, pstrągi przeniosą się w chłodny cień po drugiej stronie nurtu.
Te największe zalegną bliżej brzegu. Stamtąd właśnie dało się je wygarniać na Czarnej. Odkryli to razem z Billem. Gdy słońce się chowało, wszystkie wychodziły na główny nurt. Właśnie tuż przed zachodem, kiedy promienie słońca oślepiająco odbijały się od wody, dawało się złapać dużą sztukę niemal w całym nurcie. Tyle że wtedy łowienie było praktycznie niemożliwe, powierzchnia olśniewała jak lustro w słońcu. Jasne, można by spróbować w górze nurtu, ale na takich wodach jak tu czy na Czarnej trzeba było wtedy brnąć pod prąd, a w głębszych miejscach woda strasznie napierała. Żadna frajda łowić w górze rzeki, choć wszystkie poradniki zarzekały się, że inaczej się nie da.
Wszystkie poradniki. Mieli kiedyś z Billem dużo radochy z poradnikami. Każdy zaczynał się od fałszywych koncepcji. Jak z polowaniem na lisy.
Dentysta Billa Birda w Paryżu mawiał, że przy wędkarstwie muchowym odbywa się pojedynek intelektu człowieka z intelektem ryby. Też zawsze tak o tym myślałem, powiedział Ezra. To było do śmiechu. Tyle było rzeczy, z których można się było pośmiać, o, w Stanach walki byków traktowano jako żart. Ezra uważał, że wędkarstwo jest śmiechu warte. Mnóstwo ludzi ma ubaw z poezji. Anglicy – to jest kupa śmiechu.
Pamiętacie, jak w Pampelunie wypchnęli nas przed byka, górą nad barrerą, bo wzięli nas za Francuzów? Dentysta Billa dokładnie tak samo myli się na temat wędkowania, tylko w drugą stronę. Znaczy dentysta Billa Birda. Kiedyś Bill to był Bill Smith. Teraz chodzi o Billa Birda. Bill Bird był akurat w Paryżu.
Żeniąc się, Nick stracił Billa Smitha, Maślaka, całą starą ekipę. Czyżby dlatego, że byli prawiczkami? Przecież na pewno nie Maślak. Nie, stracił ich, bo małżeństwem oświadczył, że istnieje coś ważniejszego od wędkowania.
A przecież tyle w to włożył. Bill po raz pierwszy poszedł na ryby dopiero po tym, jak się poznali. Wszędzie byli razem. Na Czarnej, na Jesiotrowej, w sosnowych ostępach New Jersey, w górze wąwozu Minnie, na wszelkich mniejszych strumieniach. Większość tematów w wędkowaniu rozpracowali na spółkę, Bill i Nick. Pracowali na gospodarstwie, łowili ryby, od czerwca do października wypuszczali się na długie wędrówki w las. Bill każdej wiosny rzucał robotę. On też. A Ezra uważał, że wędkowanie to jakiś żart.
Bill przebaczył Nickowi, że wędkował, zanim się poznali. Wybaczył mu wszystkie rzeki. Był z nich naprawdę dumny. Zupełnie jak dziewczyna na myśl o innych dziewczynach. Jeśli były przed nią, to się nie liczyły. Po – o, to już zupełnie inna sprawa.
Więc zapewne właśnie dlatego stracił ich wszystkich.
Cała ekipa była zaślubiona wędkowaniu. A Ezra uważał, że wędkarstwo to żart. Jak i prawie wszyscy ludzie. Nick był jednak zaślubiony wędkarstwu, zanim ożenił się z Helen. Naprawdę był mu zaślubiony. Nie dla śmiechu, bynajmniej.
Więc stracił ich wszystkich. A Helen myślała, że to dlatego, że jej nie lubią.
Siadł na głazie w cieniu, torbę opuścił do rzeki. Po obu stronach głazu kotłowała się woda. W cieniu miał chłodek. Las urywał się nad piaskową skarpą brzegu. Norki zostawiły tropy na piachu.
Po co miał sterczeć na słońcu. Głaz był suchy, chłodny. Siadł, woda polała się z woderów po boku skały.
A Helen myślała, że to dlatego, że jej nie lubią. Serio. Kurka wodna, pamiętał, jakim koszmarem była dla niego myśl, że ktoś się żeni. Śmieszna sprawa. Pewnie to dlatego, że zawsze trzymał się ze starszymi, takimi, co nie chcieli się hajtać.
Odgar zawsze chciał ożenić się z Kate. Ale Kate nie zamierzała brać ślubu, nigdy, z nikim. Wiecznie kłóciła się o to z Odgarem, bo on nie chciał nikogo innego, a ona w ogóle nikogo. Wolała, żeby po prostu zostali dobrymi przyjaciółmi, Odgar też chciał się kumplować, i z tym wszystkim wiecznie się dręczyli i kłócili.
To Madame zasiała w nich taki ascetyzm. Maślak chodził do domów w Cleveland na dziewczynki, ale i on miał to w sobie. Nick wtedy też, tak. A to wszystko jedna wielka lipa. Zaszczepiali ci taki lipny ideał i potem trzeba było żyć, usiłując mu sprostać.
Całą miłość wkładali w wędkowanie i lato.
Nick kochał to wszystko najbardziej na świecie. Uwielbiał jesienne wykopki z Billem, dalekie wyprawy samochodem, łowienie w zatoce, czytanie na hamaku w upalne dni, kąpiele przy pomoście, mecze bejsbolu w Charlevoix i Petoskey, mieszkanie w Zatokowym, to, jak gotowała Madame, jak obchodziła się ze służącymi, posiłki w jadalni i wyglądanie przez okna na rozległe pola, za cypel, aż do jeziora, rozmowy z nią, picie ze starym Billa, wyprawy wędkarskie daleko od farmy i ogólnie obijanie się.
Uwielbiał długie lato, bywało, że kiedy przychodził pierwszy sierpnia i uświadamiał sobie, że do końca sezonu na pstrągi zostały już tylko cztery tygodnie, to aż chorował. Teraz czasem tak mu się śniło. Miewał sny, że lato dobiega już końca, a on uświadamia sobie, że wcale nie wędkował. Wtedy we śnie czuł się źle, jakby trafił do aresztu.
Jezioro Walloon u stóp wzgórz, szkwały idące po jego tafli prosto na motorówkę, nakrywanie silnika parasolem, żeby nacierające fale nie zalały świecy zapłonowej, wybieranie wody, śmiganie motorówką w sztormach, żeby rozwozić warzywa dokoła jeziora, wjazd na falę, ześlizg, a fala goni, wspinaczka z torbami wiktuałów od brzegu jeziora, poczta i chicagowska gazeta pod plandeką, jak bujało zbyt mocno, żeby dobić do brzegu, to się na nich siedziało, żeby nie zamokły, suszenie się przy ognisku, wiatr w koronach choin i mokre igliwie sosnowe pod nogami, kiedy boso szedł po mleko. Wstawanie o świcie po deszczu, żeby na wiosłach pociągnąć przez jezioro i dalej za wzgórza i wędkować w potoku Hortons.
Na Hortons po deszczu zawsze było super. Na potoku Shultza po deszczu nie szło ni w ząb, szedł zamulony, wychodził z brzegów na trawę. Gdzie znajdziesz pstrąga w takiej wodzie!
To tam pogonił go byk, aż posiał futerał ze wszystkimi haczykami, jak skakał przez płot.
Gdyby wtedy wiedział o bykach to wszystko, co teraz. Co się stało z Maerą i Algabeno? W sierpniu Feria w Walencji, Santander, nędzne walki w San Sebastián. Sanchez Meijas zabijający sześć byków. Zwroty z gazetek korridowych wciąż powracały mu w myślach, aż musiał przestać to czytać. Korrida Miurów. Mimo jego powszechnie znanych niedociągnięć przy wykonywaniu pase natural. Kwiat Andaluzji. Chiquelín el camelista. Juan Terremoto. Belmonte Vuelve?
Teraz młodszy brat Maery został toreadorem. Ot, życie.
Przez bity jeden rok całe jego życie wewnętrzne kręciło się wokół walk byków. Blady Chiniak, zadręczający się o konie. Mówił, że Don nigdy o nie nie dbał. „I wtedy nagle zrozumiałem, że pokocham korridę”. To musiał być Maera. Maera był najwspanialszym człowiekiem, jakiego Nick kiedykolwiek poznał. Chiniak też to dostrzegł. Łaził za nim na encierro.
On, Nick, był przyjacielem Maery, Maera machał do nich z Loży 87 nad ich sobrepuerta, czekał, aż Helen go zauważy, i znów machał, a Helen go wielbiła, w loży siedziało jeszcze trzech pikadorów, wszyscy inni pikadorzy robili swoje dokładnie na wprost loży i patrzyli w górę, machali przed i po, a Nick powiedział Helen, że pikadorzy pracują tylko dla siebie nawzajem, co oczywiście było prawdą. No i faktycznie lepszej roboty pikami to nigdy nie widział, a ci trzej pikadorzy pod 87 w kordobańskich kapeluszach kiwali sobie głowami przy każdej dobrej vara, a pozostali machali do nich i potem robili swoje. Albo wtedy, kiedy weszli Portugalczycy i ten stary pikador przewieszony przez barrerę rzucił na arenę swój kapelusz, kiedy oglądał młodego da Veigę. Czegoś tak żałośliwego w życiu nie oglądał. Tego właśnie chciał ten gruby pikador, być caballero en plaza. Jezus Maria, ale ten młody da Veiga to umiał jeździć konno. To była jazda. Na filmie by się tego nie zobaczyło.
Filmy wszystko popsuły. Jak gadanie o czymś fajnym. Właśnie przez to wojna wydawała się nierealna. Za dużo gadania.
Gadanie o czymkolwiek nie było dobre. Pisanie o czymkolwiek prawdziwym było złe. Zabijało temat.
Jeśli jakieś pisanie się do czegoś nadawało, to tylko o rzeczach zmyślonych, wyobrażonych. Wtedy wszystko stawało się prawdą. Na przykład kiedy Nick napisał Mojego starego, to jeszcze nigdy nie widział, żeby dżokej zginął, ale w następnym tygodniu Georges Parfrement zabił się właśnie na tej przeszkodzie i dokładnie tak to wyglądało. Cokolwiek dobrego udało mu się napisać, to wszystko było zmyślone. Nic z tego nie stało się naprawdę. Zdarzały się inne rzeczy. Może lepsze. Tego właśnie nie potrafili zrozumieć w jego rodzinie. Myśleli, że wszystko pisze z doświadczenia.
Tu był słaby punkt Joyce’a. Dedalus w Ulissesie to Joyce we własnej osobie, więc był okropny. Joyce robił z niego takiego, cholera, romantyka i intelektualistę. A Blooma zmyślił. I Bloom był wspaniały. I panią Bloom wymyślił. A ona to już była najlepsza na świecie.
To samo z Makiem. Mac za bardzo ciągnął z życia. A życie trzeba najpierw przetrawić i dopiero tworzyć sobie ludzi. Fakt, że Mac umiał.
Nick z opowiadań to nigdy nie był on. Zmyślał go sobie. Przecież oczywiście nigdy nie widział rodzącej Indianki. I dlatego wychodziło dobrze. Nikt o tym nie wiedział. Raz Nick zobaczył kobietę rodzącą na drodze do Karaağaç, próbował jej pomóc. I tak to było.
Gdyby tak zawsze mógł pisać w ten sposób! Kiedyś tak będzie. Chciał zostać wielkim pisarzem. Był prawie pewien, że tak się stanie. Wiedział to na wiele sposobów. Tak będzie, wbrew wszystkiemu. Ale łatwo nie było.
Trudno było zostać wielkim pisarzem, jeśli kochało się świat, życie na świecie, wyjątkowych ludzi. Było trudno, jeśli uwielbiało się tyle różnych miejsc. Wtedy człowiek był zdrowy, czuł się dobrze, dobrze żył – i do diabła ze wszystkim.
Najlepiej pracowało mu się zawsze wtedy, kiedy Helen coś dolegało. Taka odrobinka niezadowolenia, tarcia. Były też chwile, kiedy po prostu musiał pisać. Nie przez sumienie. Czysta perystaltyka. A czasami człowiek czuł się tak, jakby już nigdy nie miał nic napisać, ale po jakimś czasie wiedział, że prędzej czy później da radę stworzyć jakieś dobre opowiadanie.
Bo tak w ogóle to po prostu nie było lepszej zabawy. Dlatego właśnie się to robiło. Nick nigdy wcześniej tego sobie nie uświadomił. Nie szło tu o sumienie. Po prostu o to, że nie istniała większa przyjemność. Kopało bardziej niż cokolwiek innego. Ale tak cholernie ciężko było pisać dobrze.
Tyle było sztuczek.
Pisanie było łatwe, kiedy jechało się na sztuczkach. Każdy ich używał. Joyce wymyślił setki nowych. Ale to, że były nowe, wcale nie znaczyło, że są lepsze. Wszystkie skończą jako sztance.
A Nick chciał pisać tak, jak malował Cézanne.
Cézanne na dzień dobry znał wszystkie sztuczki. Ale potem zburzył wszystko i postawił od nowa, prawdziwe. Diablo ciężkie zadanie. Dlatego był największy. Największy na wieki wieków amen. Żadne tam sekciarstwo. On, Nick, chciał pisać o ziemi tak, żeby się ją widziało, tak jak Cézanne robił to w obrazach. Trzeba to było wydostawać z własnego wnętrza. Na to nie było żadnych sztuczek. Nikt nigdy nie pisał o ziemi w ten sposób. Nick czuł się prawie tak, jakby była to święta misja. Śmiertelnie poważna sprawa. Dało się ją wykonać, tylko jeśli się o nią walczyło. Jeśli się żyło i patrzyło jak trzeba.
O tym nie dało się mówić. Miał zamiar pracować nad tym aż do skutku. Może nigdy się nie uda, ale kiedy będzie już blisko, to poczuje. Taką miał pracę. Może na całe życie.
Ludzi robiło się łatwo. Wszystkie te takie mądre rzeczy były łatwe. W tych czasach, w erze prymitywizmu wieżowców, kiedy Cummings robił mądrego, to jechało pisanie automatyczne, nie The Enormous Room, to dopiero była książka, jedna z tych wielkich. Cummings się naharował, żeby mu wyszło.
Był jeszcze ktoś inny? Młody Asch coś w sobie miał, ale to różnie bywa. Żydzi szybko się psują. Wszyscy dobrze zaczynają. Mac miał coś w sobie. Don Stewart, ten to miał, drugi po Cummingsie. Czasem w książkach o Haddockach coś się trafiało. Ring Lardner, może. Takie małe może. Starzy goście, jak Sherwood. Jeszcze starsi, jak Dreiser. Jeszcze ktoś? Może młodzi. Wielcy, a nieznani. Tyle że nigdy nie ma takich nieznanych.
I chodziło im o co innego niż jemu.
Widział te Cézanne’y. Portret u Gertrude Stein. Ona by wiedziała, gdyby kiedyś mu się udało. Te dwa dobre w Luksemburskim, te, które oglądał dzień w dzień na wystawie gościnnej u Bernheima. Żołnierze rozbierający się do kąpieli, dom za drzewami, jedno z drzew, za którymi stał dom, nie ten z jeziorem, ten drugi z jeziorem. Portret chłopca. Cézanne umiał robić też ludzi. Ale to było prostsze, żeby robić ludzi, używał tego, co dawała mu ziemia. Nick też tak mógł. Z ludźmi było łatwo. O nich nikt nic nie wiedział. Grunt, żeby dobrze brzmiało, i już wierzyli ci na słowo. Joyce’owi uwierzyli na słowo.
Dokładnie wiedział, jak Cézanne namalowałby ten odcinek rzeki. Jezu, gdyby tak tu był i to zrobił. Ale umierali, i to było najgorsze. Pracowali całe życie, a potem starzeli się i umierali.
Widząc, jak Cézanne namalowałby ten odcinek rzeki i mokradeł, Nick wstał i zszedł w nurt. Woda była zimna, bezsprzeczna. Brnął przez nurt, ruchoma postać w obrazie. Klęknął na żwirowym brzegu i sięgnął do środka torby na pstrągi. Leżała w wodzie, tam gdzie zaciągnął ją na płyciznę. Dorodny pstrąg wciąż jeszcze żył. Nick rozchylił wylot torby i wypuścił rybę w płytką wodę, patrzył, jak mknie nad płycizną, z grzbietem wystającym w powietrze, jak zygzakuje między kamieniami po drodze do głębszego koryta.
– Za duży był, żeby go zjeść – powiedział Nick. – Na kolację złapię sobie koło namiotu parę małych.
Wspiął się na nadbrzeżną skarpę, zwijając żyłkę, i ruszył przez krzaki. Zjadł kanapkę. Spieszyło mu się, wędzisko zawadzało. Nie myślał. Chronił coś w głowie. Chciał wrócić do namiotu i zabrać się do roboty.
Szedł przez krzewy, wędzisko trzymając przy ciele. Żyłka zahaczyła o gałąź. Nick zatrzymał się, odciął przypon i ściągnął żyłkę do końca. Teraz marsz przez krzaki był łatwiejszy, wędkę mógł wyciągnąć przed siebie.
Z przodu dostrzegł królika, rozciągniętego na ścieżce. Zatrzymał się niechętnie. Zwierzę ledwie oddychało. Na łebku miało dwa kleszcze, po jednym za każdym uchem. Były szare, nabite krwią, wielkie jak winogrona. Nick je oderwał, główki miały maleńkie i twarde, poruszały nóżkami. Rozdeptał je na ścieżce.
Podniósł królika, wiotkiego, o matowych ślepiach jak guziki, i położył go obok ścieżki, pod krzewem komptonii. Gdy go układał, czuł bicie serca zwierzątka. Królik leżał nieruchomo pod krzewem. Może jeszcze się wyliże, pomyślał Nick. Pewnie kleszcze uczepiły się go, kiedy krył się w trawie. A może po tym, jak tańczył gdzieś na łące. Tego nie wiedział. Ruszył ścieżką w stronę namiotu. Chronił coś w głowie.
Ernest Hemingway „Pozostałe opowiadania”
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 496
Opis: Kompilacja dwudziestu siedmiu opowiadań Ernesta Hemingwaya spoza kanonicznej antologii „49 opowiadań” stanowi dopełnienie dorobku noblisty w krótkiej formie. Hemingway rozważał opublikowanie kolejnego zbioru już w 1939 roku, ale kiedy zaczął pisać powieść – wydaną później jako „Komu bije dzwon” – wszystkie pozostałe projekty pisarskie zostały odsunięte na bok.
Znalazły się tu teksty dotyczące hiszpańskiej wojny domowej (ujrzały światło dzienne dopiero po śmierci autora), w których bohaterowie mierzą się z wszechobecną przemocą i śmiercią, a normalności i wytchnienia poszukują w madryckim barze u Chicotego. Inne opowiadania rozgrywają się między innymi na Kubie oraz w północnym Michigan, gdzie Hemingway spędził młodość, stąd podejrzewa się, że przynajmniej część wątków ma podłoże autobiograficzne. Kolejne teksty, osadzone również w Stanach Zjednoczonych, nawiązują do doświadczeń pisarza jako męża i ojca. Wśród „Pozostałych opowiadań” znalazły się dwie bajki dla dzieci opublikowane w 1951 roku, a zbiór zamyka sześć opowiadań z cyklu o Nicku Adamsie.
Ten tom udowadnia, że Hemingway nie tylko osiągnął mistrzostwo w pisaniu powieści, lecz także potrafił w sugestywny sposób wykreować literackie uniwersum w krótkiej formie prozatorskiej.
Kategoria: opowiadania