Świeżo upieczona żona ma dla męża „cudownie niebezpieczną niespodziankę”. Przeczytaj fragment powieści „Rajski ogród” Ernesta Hemingwaya

21 lutego 2024

W serii dzieł Ernesta Hemingwaya w nowych przekładach Wydawnictwo Marginesy opublikowało kolejną powieść – tym razem „Rajski ogród”. Pisarz rozpoczął pracę nad książką w 1946 roku i kontynuował ją przez 15 lat. Dzieła jednak nigdy nie ukończył. Ukazało się dopiero w 1986 roku, wywołując niemało kontrowersji z powodu zastosowanych cięć redaktorskich. W „Rajskim ogrodzie” Hemingway ponownie zajął się tematem relacji damsko-męskich, tyle że w bardzo współczesnym wydaniu – skupił się bowiem na androginizmie swoich bohaterów. Powieść w tłumaczeniu Ewy Borówki jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Roz­dział pierw­szy

Miesz­kali wtedy w Grau-du-Roi, ho­te­lik stał nad ka­na­łem bie­gną­cym od wa­row­nego mia­sta Aigues-Mor­tes do sa­mego mo­rza. Baszty Aigues-Mor­tes gó­ro­wały po­nad rów­niną Ca­mar­gue i nie­mal co­dzien­nie o róż­nych po­rach pe­da­ło­wali tam gra­ni­czącą z ka­na­łem białą drogą. Wie­czo­rami i w po­ranki, w po­rze przy­pływu, po­ja­wiały się w nim oko­nie mor­skie i ob­ser­wo­wali, jak umy­ka­jące przed nimi go­rącz­kowo bar­weny wy­ska­kują na po­wierzch­nię, a w cza­sie ataku okoni woda miej­scami kłębi się i wzbiera.

W głąb spo­koj­nego błę­kit­nego mo­rza cią­gnęło się molo; węd­ko­wali na nim, pły­wali przy brzegu i co dzień po­ma­gali ry­ba­kom wcią­gać na roz­le­głą po­chyłą plażę długą sieć wy­peł­nioną ry­bami. Po­pi­jali ape­ri­tify w na­roż­nej re­stau­ra­cyjce z wi­do­kiem na mo­rze i oglą­dali uno­szące się nad Za­toką Lwią ża­gle ku­trów po­ła­wia­czy ma­kreli. Koń­czyła się wio­sna, ma­krele mi­gro­wały i por­towi ry­bacy mieli pełne ręce ro­boty. Mia­steczko było przy­ja­zne i tęt­niące ży­ciem, a mło­dej pa­rze po­do­bał się ho­te­lik, który na pię­trze miał le­d­wie cztery po­koje, a na dole dwa stoły bi­lar­dowe oraz re­stau­ra­cję z oknami wy­cho­dzą­cymi na ka­nał i la­tar­nię mor­ską. Ich po­kój przy­po­mi­nał ten ar­le­zjań­ski z ob­ra­zów van Go­gha, tyle że tu stało po­dwójne łóżko, a z dwóch du­żych okien roz­ta­czał się wi­dok na wodę, mo­kra­dła i po­ła­cie trawy mor­skiej na tle bia­łych za­bu­do­wań oraz ja­snej plaży w Pa­la­vas.

Byli stale głodni, choć ja­dali wy­bor­nie. Rano głód pro­wa­dził ich do re­stau­ra­cyjki, gdzie za­ma­wiali brioszkę, jajka i café au lait1, z prze­ję­ciem wy­bie­ra­jąc ro­dzaj kon­fi­tury i spo­sób przy­rzą­dze­nia ja­jek. Po nocy by­wali tak głodni, że przed po­ranną kawą dziew­czyna czę­sto cier­piała na ból głowy. Ale kawa po­ma­gała. Dziew­czyna piła ją bez cu­kru i młody męż­czy­zna sta­rał się o tym pa­mię­tać.

Tego ranka po­dano brioszkę, kon­fi­turę ma­li­nową i jajka na miękko z odro­biną ma­sła, które to­piło się, gdy mie­szali je z żółt­kiem i przy­pra­wiali szczyptą soli oraz pie­przu. Jajka były duże i świeże, a to za­ser­wo­wane dziew­czy­nie wy­raź­nie go­to­wało się kró­cej. To męż­czy­zna za­pa­mię­tał bez trudu i de­lek­to­wał się swoim, por­cjo­wa­nym ły­żeczką i tylko zwil­żo­nym ma­słem oraz po­sy­pa­nym grubo zmie­lo­nym pie­przem. Smak wcze­snego po­ranka, go­rąca kawa i po­da­wana w mi­seczce pach­nąca cy­ko­rią café au lait.

Ku­try wy­szły już da­leko w mo­rze. Wy­pły­nęły przed świ­tem, z pierw­szym po­wie­wem wia­tru, a męż­czy­zna i dziew­czyna zbu­dzili się, po czym zwi­nęli w kłę­bek w po­ścieli i za­snęli z po­wro­tem. Gdy na ze­wnątrz zro­biło się cał­kiem ja­sno, lecz po­kój to­nął jesz­cze w cie­niu, ko­chali się w pół­śnie, póź­niej le­żeli, zmę­czeni i szczę­śliwi, a po pew­nym cza­sie ko­chali się znowu. Po wszyst­kim tak zgłod­nieli, że wąt­pili, czy do­żyją śnia­da­nia, a te­raz, gdy na­stał nowy dzień, sie­dzieli w re­stau­ra­cyjce i je­dli za­pa­trzeni w od­le­głe ża­gle.

– O czym my­ślisz? – spy­tała dziew­czyna.

– O ni­czym.

– Mu­sisz o czymś my­śleć.

– Tylko czuję.

– Co?

– Szczę­ście.

– A ja je­stem głodna. My­ślisz, że to nor­malne? Że gdy czło­wiek się ko­cha, to po­tem tak głod­nieje?

– Gdy ko­cha ko­goś.

– O, znasz się na tym.

– Nie.

– Nie­ważne. Je­stem w siód­mym nie­bie, poza tym nie mu­simy się o nic mar­twić, prawda?

– O nic.

– A co dzi­siaj ro­bimy?

– Nie wiem – od­parł. – A co byś chciała?

– Wszystko mi jedno. Je­śli chcesz iść na ryby, to może zajmę się pi­sa­niem li­stów, a przed lun­chem pój­dziemy po­pły­wać.

– Żeby zgłod­nieć?

– Nie za­czy­naj. Już głod­nieję, a jesz­cze nie zje­dli­śmy śnia­da­nia.

– Mo­żemy się za­sta­no­wić nad lun­chem.

– A co po nim?

– Utniemy so­bie drzemkę jak wszyst­kie grzeczne dzieci.

– To ab­so­lutna no­wość. Czemu nie wpa­dli­śmy na to wcze­śniej?

– Mie­wam prze­bły­ski in­tu­icji. Mam w so­bie twór­czą moc.

– A ja nisz­czy­ciel­ską. Znisz­czę cię. Na fa­sa­dzie przy na­szym po­koju wy­wie­szą ta­blicę pa­miąt­kową. Zbu­dzę się w nocy i zro­bię ci coś nie­sły­cha­nego, nie­wy­obra­żal­nego. Wła­ści­wie mia­łam to zro­bić już dzi­siaj, ale za bar­dzo chciało mi się spać.

– Za bar­dzo chciało ci się spać, że­byś mo­gła zro­bić coś nie­bez­piecz­nego.

– Nie daj się zwieść złud­nemu po­czu­ciu bez­pie­czeń­stwa. Och, skar­bie, niech czas szybko upły­nie, niech bę­dzie już pora lun­chu.

Sie­dzieli tak w swo­ich pa­sia­stych ma­ry­nar­skich ko­szul­kach i szor­tach ku­pio­nych w skle­pie że­glar­skim, mocno opa­leni, z wło­sami prze­ty­ka­nymi blon­dem, wy­pło­wia­łymi od słońca i mor­skiego po­wie­trza. Więk­szość na­po­tka­nych lu­dzi, nim do­wie­działa się, że są mał­żeń­stwem, brała ich za ro­dzeń­stwo. Nie­któ­rzy nie do­wie­rzali ich sło­wom i dziew­czynę ogrom­nie to cie­szyło.

W tam­tych cza­sach nie­wiele osób spę­dzało lato nad Mo­rzem Śród­ziem­nym, a już do sa­mego Grau-du-Roi nie przy­jeż­dżał nikt poza garstką wcza­so­wi­czów z Nîmes. Nie było tu ka­syna ani in­nych roz­ry­wek, a i ho­tel świe­cił pust­kami, poza naj­go­ręt­szą porą, gdy ścią­gali do niego ama­to­rzy ką­pieli. Ko­szu­lek ma­ry­nar­skich się wtedy nie no­siło i nie wi­dział w ta­kim stroju żad­nej dziew­czyny poza tą, z którą się oże­nił. Ku­piła je dla nich obojga i uprała w ho­te­lo­wej umy­walce, żeby zmię­kły. Były sztywne, prze­zna­czone do czę­stego użytku, ale po pra­niu stały się tak mięk­kie i de­li­katne, że gdy pa­trzył te­raz na dziew­czynę, jej piersi od­zna­czały się pięk­nie pod spraną tka­niną.

Nikt w oko­licy nie no­sił też szor­tów i dziew­czyna nie mo­gła ich wkła­dać na wy­cieczki ro­we­rowe, ale w sa­mym mia­steczku nie miało to więk­szego zna­cze­nia, bo miej­scowi byli życz­liwi, a kry­tycz­nie uspo­so­biony był je­dy­nie ksiądz. Dziew­czyna po­szła jed­nak na nie­dzielną mszę w spód­nicy i kasz­mi­ro­wym swe­trze z dłu­gimi rę­ka­wami, głowę zaś okryła chu­stą, a młody czło­wiek sta­nął w tyle ko­ścioła wraz z in­nymi męż­czy­znami. Na tacę dali dwa­dzie­ścia fran­ków, wów­czas rów­no­war­tość po­nad do­lara, a że ka­płan zbie­rał datki oso­bi­ście, ich sto­su­nek do Ko­ścioła stał się ja­sny i cho­dze­nie po mia­steczku w szor­tach trak­to­wano od­tąd bar­dziej jak cu­dzo­ziem­skie dzi­wac­two niż za­mach na mo­ral­ność por­to­wych mie­ścin Ca­mar­gue. Gdy je no­sili, ksiądz się do nich nie od­zy­wał, lecz gdy wie­czo­rami wy­cho­dzili w spodniach, uprzej­mie od­wza­jem­niał ich ukłon.

– Pójdę na górę po­pi­sać li­sty – oznaj­miła dziew­czyna, po czym wstała, uśmiech­nęła się do kel­nera i wy­szła z re­stau­ra­cji.

– Mon­sieur wy­biera się na ryby? – spy­tał kel­ner, gdy młody czło­wiek, nie­jaki Da­vid Bo­urne, we­zwał go, żeby za­pła­cić.

– Chyba tak. Jaki dziś po­ziom wody?

– W sam raz – od­po­wie­dział kel­ner. – Mam dla pana przy­nętę.

– Po­zbie­ram so­bie po dro­dze.

– Nie, pro­szę wziąć moją. To pia­skówki, mam ich pod do­stat­kiem.

– A pan idzie?

– Mam te­raz zmianę, ale może wyjdę na chwilę zo­ba­czyć, jak panu idzie. Ma pan sprzęt?

– W ho­telu.

– Pro­szę wstą­pić po ro­baki.

W ho­telu młody czło­wiek miał ochotę zaj­rzeć do po­koju, do dziew­czyny, ale za kon­tu­arem, gdzie od­wie­szano klu­cze, na­tknął się na swoją długą bam­bu­sową tyczkę oraz kosz z resztą ekwi­punku węd­kar­skiego, wy­szedł więc z po­wro­tem na za­laną słoń­cem drogę, zaj­rzał do re­stau­ra­cji i ru­szył w głąb roz­ja­rzo­nego molo. Słońce pra­żyło, ale wiała rześka bryza i wła­śnie za­czy­nał się od­pływ. Męż­czy­zna po­ża­ło­wał, że nie wziął wędki do błystki i nie może jej za­rzu­cić z końca molo da­leko po­nad gła­zami, w nurt ka­nału. Za­ło­żył spła­wik z pióra i korka i za­nu­rzył pia­skówkę na do­mnie­ma­nej głę­bo­ko­ści że­ro­wa­nia ryb.

Ło­wił przez pe­wien czas, ob­ser­wu­jąc hal­su­jące po błę­kit­nym mo­rzu ku­try ry­bac­kie i uno­szące się na po­wierzchni wody cie­nie wy­soko za­wie­szo­nych chmur. Na­gle spła­wik dał gwał­tow­nie nura, a na­prę­żona linka za­częła pruć z sy­kiem wodę i męż­czy­zna po­de­rwał wę­dzi­sko z sza­mo­czącą się pod wodą po­tężną rybą. Sta­rał się je trzy­mać jak naj­sła­biej, choć upar­cie kie­ru­jąca się w głąb mo­rza ryba wy­gięła tyczkę do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści linki i przy­ponu. Męż­czy­zna szedł za nią po molo, żeby zmniej­szyć na­prę­że­nie, ale mimo to ryba tak sil­nie się wy­ry­wała, że wcią­gnęła pod wodę do­brą ćwierć wę­dzi­ska.

Z re­stau­ra­cyjki wy­szedł ogrom­nie prze­jęty kel­ner i sta­nąw­szy u boku męż­czy­zny, po­wta­rzał:

– Niech pan trzyma. Niech pan ją trzyma. Jak naj­de­li­kat­niej. Musi się zmę­czyć. Niech pan jej nie po­zwoli się wy­rwać. De­li­kat­nie z nią. De­li­kat­nie.

De­li­kat­niej już się ra­czej nie dało, chyba że wszedłby za rybą do wody, a to nie miało sensu, po­nie­waż ka­nał był głę­boki. Gdy­bym tylko mógł iść za nią brze­giem, po­my­ślał. Do­tarli jed­nak do sa­mego końca molo; pod wodą znaj­do­wała się już po­łowa tyczki.

– Niech pan ostroż­nie trzyma – za­kli­nał go kel­ner. – To mocny przy­pon.

Ryba dała nura, szarp­nęła i po­pły­nęła zyg­za­kiem, a dłu­gie bam­bu­sowe wę­dzi­sko ugięło się pod jej cię­ża­rem. Po­tem wy­biła się na po­wierzch­nię i po­now­nie za­nu­rzyła, a młody czło­wiek po­czuł, że choć ryba ma jesz­cze siłę, dra­ma­tyczna szar­pa­nina do­biega końca, można za­tem obejść z wę­dzi­skiem koń­cówkę molo i ru­szyć wzdłuż ka­nału.

– Tylko de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner. – Jak naj­de­li­kat­niej. Tak bę­dzie le­piej dla wszyst­kich.

Ryba jesz­cze dwa razy wy­ry­wała się w głąb mo­rza i męż­czy­zna mu­siał ją od­cią­gać, lecz te­raz już pro­wa­dził ją po­woli wzdłuż molo w stronę re­stau­ra­cji.

– Co z nią? – spy­tał kel­ner.

– Żyje, ale tro­chę­śmy ją spo­nie­wie­rali.

– Pro­szę tak nie mó­wić. Nie, nie. Mu­simy ją wy­mę­czyć. Cał­kiem wy­mę­czyć.

– Na ra­zie to ona wy­mę­czyła mi rękę – stwier­dził młody męż­czy­zna.

– Mam ją prze­jąć? – spy­tał z na­dzieją kel­ner.

– Broń Boże.

– Tylko ostroż­nie, ostroż­nie. De­li­kat­nie, de­li­kat­nie – po­wta­rzał kel­ner.

Męż­czy­zna prze­cią­gnął rybę obok ta­rasu re­stau­ra­cji i wpro­wa­dził ją do ka­nału. Pły­nęła tuż pod po­wierzch­nią, ale jesz­cze nie bra­kło jej sił i po­my­ślał, że może prze­pro­wa­dzą ją wzdłuż ka­nału przez całe mia­steczko. Wo­kół za­częli się już gro­ma­dzić ga­pie, a gdy mi­jali ho­tel, dziew­czyna wy­pa­trzyła ich przez okno i wy­krzyk­nęła:

– O, co za wspa­niała ryba! Cze­kaj na mnie! Cze­kaj!

Z góry wi­działa wy­raź­nie rybę, jej roz­miar i po­błysk, a także męża ze zgiętą nie­mal wpół bam­bu­sową tyczką oraz cią­gnący się za nim po­chód. Gdy zbie­gła nad ka­nał i do­go­niła ga­piów, po­chód wła­śnie się za­trzy­mał. Kel­ner stał w wo­dzie na skraju ka­nału, a jej mąż kie­ro­wał wolno rybę ku po­ro­śnię­temu kępą wo­do­ro­stów brze­gowi. Gdy zna­la­zła się na po­wierzchni, kel­ner po­chy­lił się i we­tknąw­szy jej kciuki w skrzela, pod­niósł ją i wy­szedł na brzeg. Była ciężka; przy­ci­skał ją do piersi i przy­trzy­my­wał jej głowę pod­bród­kiem, a trze­po­czący ogon obi­jał mu się o uda.

Męż­czyźni po­kle­py­wali mło­dego czło­wieka po ple­cach i ota­czali go ra­mio­nami, a ko­bieta z targu ryb­nego na­wet go uca­ło­wała. A po­tem za­rzu­ciła mu ręce na szyję i po­ca­ło­wała go też sama dziew­czyna.

– Wi­dzia­łaś ją? – za­py­tał.

Po­de­szli wszy­scy obej­rzeć le­żącą na skraju drogi rybę, sre­brzy­stą jak ło­soś, z po­ły­sku­jącą spi­żowo pręgą na grzbie­cie. Piękną, wspa­niale zbu­do­waną rybę o wiel­kich, peł­nych ży­cia oczach, od­dy­cha­jącą te­raz po­woli i nie­równo.

– Co to ta­kiego?

– Loup – od­po­wie­dział. – Okoń mor­ski. Mó­wią też na niego bar. Cu­downa ryba. Ta­kiej du­żej jesz­cze nie wi­dzia­łem.

Kel­ner, który miał na imię An­dré, oto­czył Da­vida ra­mio­nami i uca­ło­wał go, po czym po­ca­ło­wał też dziew­czynę.

– Tak musi być, ma­dame – po­wie­dział. – Tak na­prawdę musi być. Nikt jesz­cze nie zło­wił ta­kiej ryby tego ro­dzaju sprzę­tem.

– Le­piej ją zważmy – orzekł Da­vid.

Do­tarli do re­stau­ra­cyjki. Po wa­że­niu młody czło­wiek od­sta­wił sprzęt i umył ręce, a rybę odło­żono na nie­zbędny do prze­wie­zie­nia ma­kreli lo­dowy blok, który przy­je­chał w skrzyni ca­mion2 z Nîmes. Okoń wa­żył nieco po­nad sie­dem ki­lo­gra­mów. Na lo­dzie na­dal pięk­nie się sre­brzył, ale pręga na grzbie­cie przy­sza­rzała. Tylko w ry­bich oczach dało się jesz­cze do­strzec po­zory ży­cia. Do portu wcho­dziły ku­try po­ła­wia­czy ma­kreli, a ko­biety prze­ła­do­wy­wały mie­niące się na nie­bie­sko, zie­lono i srebrno ryby do ko­szy i na gło­wach wno­siły cięż­kie ła­dunki do bu­dynku por­to­wego. Po­łów był bar­dzo udany, w mie­ści­nie trwała więc ra­do­sna krzą­ta­nina.

– Co zro­bimy z wielką rybą? – spy­tała dziew­czyna.

– Za­biorą ją i sprze­da­dzą – wy­ja­śnił młody czło­wiek. – Tu jej nie przy­rzą­dzą, jest na to za duża, a twier­dzą, że ćwiar­to­wać się jej nie go­dzi. Może trafi pro­sto do Pa­ryża, do ja­kiejś du­żej re­stau­ra­cji. Albo kupi ją ktoś bar­dzo za­możny.

– Tak pięk­nie wy­glą­dała w wo­dzie – za­uwa­żyła. – I gdy An­dré ją pod­niósł. Oczom nie do­wie­rza­łam, gdy zo­ba­czy­łam z okna ją, cie­bie i idący za wami tłu­mek.

– Za­mó­wimy so­bie mniej­szą. Są na­prawdę pyszne. Małe okazy opieka się z ma­słem i zio­łami. Przy­po­mi­nają tro­chę na­szego skal­nika.

– Nie mogę się do­cze­kać – od­parła. – Te na­sze cu­downe pro­ste przy­jem­no­ści.

Za­pra­gnęli już lun­chu; do­stali bu­telkę schło­dzo­nego wina i po­pi­jali je, za­ja­da­jąc rémo­ulade3 z se­le­rem, drobne rzod­kiewki i do­mo­wej ro­boty ma­ry­no­wane pie­czarki z du­żego słoja. Oko­nia upie­czono, na sre­brzy­stej skó­rze od­zna­czały się ślady rusztu, na go­rą­cym ta­le­rzu roz­pły­wały się ka­wałki ma­sła. Do ryby po­dano pla­sterki cy­tryny i świeży chleb pro­sto z pie­karni. Spa­rzone sma­żo­nymi ziem­nia­kami ję­zyki chło­dzili smacz­nym wi­nem nie­zna­nego po­cho­dze­nia, lek­kim, wy­traw­nym i dziar­skim, chlubą re­stau­ra­cji.

– Roz­mowa przy je­dze­niu nie­zbyt nam się klei – za­uwa­żyła dziew­czyna. – Czy ty się ze mną nu­dzisz, ko­cha­nie?

Młody czło­wiek par­sk­nął śmie­chem.

– Nie śmiej się ze mnie, Da­vid.

– Nie ro­bię tego. Nie. Nie nu­dzę się. Na­wet gdy­byś się nie ode­zwała sło­wem, wy­star­czyłby mi twój wi­dok.

Do­lał jej tro­chę wina, uzu­peł­nił też swój kie­li­szek.

– Mam dla cie­bie praw­dziwą nie­spo­dziankę. Nie wspo­mi­na­łam jesz­cze o niej, prawda? – spy­tała.

– Jaką nie­spo­dziankę?

– Och, coś bar­dzo pro­stego i za­ra­zem bar­dzo zło­żo­nego.

– Po­wiedz.

– Nie. Może ci się spodoba, a może okaże się nie­zno­śna.

– Jak to nie­bez­piecz­nie brzmi.

– Bo jest nie­bez­pieczne. Ale nie do­py­tuj. Pójdę do po­koju, je­śli po­zwo­lisz.

Młody męż­czy­zna za­pła­cił za po­si­łek, do­pił po­zo­stałe w bu­telce wino i udał się na górę. Ubra­nia dziew­czyny le­żały zło­żone na jed­nym z van­go­ghow­skich krze­seł, a ona cze­kała na niego w po­ścieli. Włosy roz­sy­pane miała na po­duszce i śmiały jej się oczy, a gdy uniósł okry­wa­jące ją prze­ście­ra­dło, po­wie­działa:

– Cześć, skar­bie. Sma­ko­wał ci lunch?

Le­żeli po­tem przy­tu­leni, ona z głową na jego ra­mie­niu, roz­le­ni­wieni i szczę­śliwi; czuł, jak kręci lekko głową i gła­dzi go nią po po­liczku. Włosy były je­dwa­bi­ste w do­tyku i nie­znacz­nie tylko zma­to­wiałe od słońca i mor­skiego po­wie­trza. A póź­niej, z twa­rzą osło­niętą wło­sami, tak że su­nęły po jego skó­rze, gdy się nad nim na­chy­lała, za­częła swo­bod­nie ba­dać jego ciało, de­li­kat­nie i z upodo­ba­niem, po czym spy­tała:

– Ko­chasz mnie, prawda?

Przy­tak­nął i cmok­nął ją w czu­bek głowy, a na­stęp­nie ob­ró­cił jej twarz ku so­bie, ujął ją w dło­nie i po­ca­ło­wał dziew­czynę w usta.

– Och – po­wie­działa. – Och.

Po dłuż­szym cza­sie le­żeli cia­sno w sie­bie wtu­leni, a ona za­py­tała:

– I ko­chasz mnie wła­śnie taką, jaka je­stem? Na pewno?

– Tak. Jak naj­bar­dziej.

– Bo zaj­dzie we mnie pewna zmiana.

– Nie. Zmiana nie.

– Zaj­dzie. Ze względu na cie­bie. I na mnie też. Nie będę uda­wać, że jest ina­czej. Ale to w ja­kiś spo­sób do­tknie cie­bie. Na pewno, choć nie po­win­nam tego mó­wić.

– Lu­bię nie­spo­dzianki, ale w tej chwili chciał­bym, żeby wszystko zo­stało po sta­remu.

– W ta­kim ra­zie może nie po­win­nam tego ro­bić – stwier­dziła. – O, jak mi smutno. To miała być taka cu­dow­nie nie­bez­pieczna nie­spo­dzianka. My­śla­łam o niej od wielu dni i dziś rano pod­ję­łam de­cy­zję.

– Skoro na­prawdę tego chcesz.

– Chcę – po­twier­dziła. – I zro­bię to. Po­do­bało ci się wszystko, co­śmy do tej pory ro­bili, prawda?

– Prawda.

– Do­brze.

Wy­śli­znęła się z łóżka i wstała, od­sła­nia­jąc dłu­gie brą­zowe nogi i piękne ciało opa­lone rów­no­mier­nie na ustron­nej plaży, na któ­rej pły­wali bez stro­jów. Ścią­gnęła ło­patki, za­darła pod­bró­dek i po­trzą­snęła głową, aż cięż­kie płowe włosy ude­rzyły ją w po­liczki, a po­tem na­chy­liła się, a ko­smyki opa­dły i za­sło­niły jej twarz. Wcią­gnęła przez głowę pa­sia­stą ko­szulkę, strzą­snęła włosy na plecy, usia­dła na krze­śle przed lu­strem to­a­letki i nie spusz­cza­jąc z nich kry­tycz­nego spoj­rze­nia, za­cze­sała je do tyłu. Gdy opa­dły jej na ra­miona, po­krę­ciła głową do lu­stra. Wło­żyła spodnie, za­pięła pa­sek i wsu­nęła espa­dryle w ko­lo­rze zga­szo­nego błę­kitu.

– Mu­szę po­je­chać do Aigues-Mor­tes – oznaj­miła.

– Świet­nie. Po­jadę z tobą.

– Nie. Mu­szę je­chać sama. Cho­dzi o nie­spo­dziankę.

Po­ca­ło­wała go na do wi­dze­nia i ze­szła, pa­trzył, jak wsiada na ro­wer i je­dzie pew­nie i swo­bod­nie drogą, a wiatr roz­wiewa jej włosy.

Przez okno za­glą­dało już po­po­łu­dniowe słońce i w po­koju zro­biło się za cie­pło. Młody czło­wiek umył się, ubrał i zszedł na prze­chadzkę po plaży. Wie­dział, że na­le­ża­łoby po­pły­wać, ale czuł zmę­cze­nie, a po spa­ce­rze wy­brze­żem i wio­dącą w głąb lądu ścieżką wśród traw wró­cił plażą do portu i wstą­pił do re­stau­ra­cyjki. Po­nie­waż po upra­wia­niu mi­ło­ści czuł się czczy i wy­ja­ło­wiony, za­mó­wił fine à l’eau i się­gnął po le­żącą w lo­kalu ga­zetę.

Ślub wzięli trzy ty­go­dnie wcze­śniej i przy­je­chali po­cią­giem z Pa­ryża do Awi­nionu, z ro­we­rami, wa­lizką pełną miej­skich ubrań oraz ple­ca­kiem i chle­ba­kiem. Za­trzy­mali się w po­rząd­nym ho­telu, zo­sta­wili tam wa­lizkę i są­dzili, że do­trą ro­we­rami do Pont du Gard. Wiał jed­nak mi­stral, do­je­chali więc z wia­trem do Nîmes, prze­no­co­wali w Im­pe­ra­to­rze, po czym, na­dal gnani sil­nym po­dmu­chem, do­tarli do Aigues-Mor­tes, a stam­tąd do Grau-du-Roi. I tam już zo­stali.

Było cud­nie, czuli się na­prawdę szczę­śliwi; nie wie­dział wcze­śniej, że można ko­chać ko­goś tak mocno, że nie dba się o nic in­nego i reszta świata mo­głaby nie ist­nieć. Gdy brał ślub, tra­piło go tyle spraw, ale tu nie my­ślał ani o nich, ani o pi­sa­niu, ani o ni­czym in­nym, a tylko o tym, że jest z dziew­czyną, którą ko­cha i z którą się oże­nił, i że opu­ściła go ta oso­bliwa ostrość wi­dze­nia, która na­cho­dziła go wcze­śniej po każ­dym sto­sunku. Ostat­nio zni­kła bez śladu. Ko­chali się, a po­tem je­dli, pili i znów się ko­chali. To była pro­sta rze­czy­wi­stość, a w żad­nej in­nej nie czuł się do­tąd na­prawdę szczę­śliwy. Po­my­ślał, że to samo można pew­nie po­wie­dzieć o niej, świad­czy­łoby o tym wy­raź­nie jej za­cho­wa­nie, ale dziś wy­pły­nął te­mat zmiany i nie­spo­dzianki. Ale może to bę­dzie za­do­wa­la­jąca zmiana i miła nie­spo­dzianka. Być może za sprawą brandy z wodą, którą po­pi­jał pod­czas czy­ta­nia lo­kal­nej ga­zety, ogar­nął go wręcz na­strój ra­do­snego wy­cze­ki­wa­nia.

Pierw­szy raz w tej po­dróży po­ślub­nej na­pił się brandy czy tam whi­skey pod jej nie­obec­ność. Ale prze­cież nie pra­co­wał, a je­śli cho­dzi o al­ko­hol, to prze­strze­gał tylko jed­nej re­guły: ni­gdy nie pił w cza­sie pi­sa­nia ani przed nim. Do­brze by było wró­cić do pracy, ale wie­dział do­sko­nale, że nie­ba­wem i tak do niej za­sią­dzie i nie może za­cho­wać się jak ego­ista: bę­dzie mu­siał ja­sno dać dziew­czy­nie do zro­zu­mie­nia, że ubo­lewa nad swoją po­trzebą pi­sa­nia w sa­mot­no­ści i nie jest z niej dumny. Był pe­wien, że nie bę­dzie miała nic prze­ciwko temu, że nie za­brak­nie jej wła­snych po­my­słów, lecz nie­chęt­nie my­ślał o roz­po­czę­ciu pracy aku­rat na tym eta­pie ich związku. Oczy­wi­ście nie mógł za­cząć bez owej ostro­ści wi­dze­nia i za­da­wał so­bie py­ta­nie, czy ona ma tego świa­do­mość i czy wła­śnie dla­tego prze­suwa gra­nicę tego, co nie­znane, żeby jesz­cze bar­dziej umoc­nić ich więź. Tylko w jaki spo­sób? Nie da się jej za­cie­śnić jesz­cze bar­dziej, a by­le­ja­kość im nie grozi. Te­raz to­wa­rzy­szyły im tylko szczę­ście i mi­łość, a po­tem nie­do­syt, na­sy­ce­nie, i tak w kółko.

Prze­ko­nał się, że wy­pił już całe fine à l’eau i zro­biło się późne po­po­łu­dnie. Za­mó­wił so­bie jesz­cze jed­nego drinka i pró­bo­wał się sku­pić na czy­ta­niu ga­zety. Nie za­cie­ka­wiła go jed­nak tak, jak po­winna, sie­dział więc za­pa­trzony w mo­rze z cią­żą­cym nad nim póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem, gdy usły­szał jej kroki i chro­pawy głos:

– Cześć, ko­cha­nie.

Po­de­szła żwawo do sto­lika, usia­dła, za­darła pod­bró­dek i zwró­ciw­szy ku niemu po­zło­coną, po­zna­czoną drob­nymi pie­gami twarz, spoj­rzała na niego ro­ze­śmia­nymi oczami. Gład­kie, płowe włosy miała ścięte na chło­paka. Ostrzy­żone cał­kiem bez­kom­pro­mi­sowo, za­cze­sane do góry i cięż­kie jak zwy­kle, ale o mocno skró­co­nych bo­kach, przez co od­sło­niły się jej przy­le­ga­jące do czaszki uszy. Wy­pięła pierś i po­wie­działa:

– Po­ca­łuj mnie, pro­szę.

Po­ca­ło­wał ją, spoj­rzał na jej twarz i włosy i po­ca­ło­wał znowu.

– Po­do­bają ci się? Do­tknij, ja­kie gład­kie. Do­tknij z tyłu.

Do­tknął z tyłu.

– Do­tknij po­liczka i skóry przed uchem. Prze­suń pal­cami po bo­kach, w górę. Wi­dzisz, to wła­śnie nie­spo­dzianka. Je­stem dziew­czyną. Ale te­raz też chło­pa­kiem i mogę ro­bić, co mi się żyw­nie po­doba.

– Sia­daj, bra­chu – po­wie­dział. – Czego się na­pi­jesz?

– O, dzię­kuję. We­zmę to co ty. Ro­zu­miesz już, dla­czego to nie­bez­pieczna gra, prawda?

– Tak. Ro­zu­miem.

– Ale do­brze, że to zro­bi­łam?

– Może.

– Nie „może”. Nic z tych rze­czy. Prze­my­śla­łam to. Prze­my­śla­łam to sta­ran­nie. Po co nam cu­dze normy? My to my.

– Do­brze się ba­wi­li­śmy, normy mi nie prze­szka­dzały.

– Pro­szę, prze­suń mi jesz­cze dło­nią po wło­sach.

Zro­bił, jak pro­siła, a po­tem ją po­ca­ło­wał.

– Och, ko­chany je­steś. I po­doba ci się moje nowe wcie­le­nie. Czuję to i wi­dzę. Nie mu­sisz się za­chwy­cać. Na po­czą­tek wy­star­czy, że ci się po­doba.

– Po­doba mi się – po­twier­dził. – I masz tak cu­dow­nie kształtną głowę, że pięk­nie to wy­gląda z tymi two­imi ko­śćmi po­licz­ko­wymi.

– A boki ci się nie po­do­bają? – spy­tała. – To nie żadna lipa, żadna imi­ta­cja. To praw­dziwa chło­pięca fry­zura, a nie fał­szywka z sa­lonu pięk­no­ści.

– Kto cię strzygł?

– Fry­zjer z Aigues-Mor­tes. Ten, który ty­dzień temu strzygł cie­bie. Po­wie­dzia­łeś mu wtedy, jaką chcesz fry­zurę, a ja po­pro­si­łam o do­kład­nie taką samą. Był bar­dzo uprzejmy i wcale się nie zdzi­wił. Ani nie zmar­twił. Spy­tał tylko: do­kład­nie taką jak u tego pana? A ja na to: do­kład­nie taką. Czy to cię nie ru­sza, Da­vid?

– Ow­szem.

– Jak ktoś jest głupi, to weź­mie to za dzi­wac­two. Ale my mu­simy być har­dzi. Zresztą bar­dzo to lu­bię.

– Ja też. Za­cznijmy od razu.

Sie­dzieli w re­stau­ra­cji, po­pi­jali fine à l’eau i pa­trzyli, jak w wo­dzie od­bija się za­cho­dzące słońce, a do mia­steczka pod­pełza zmrok. Prze­chod­nie nie przy­glą­dali się na­chal­nie dziew­czy­nie, bo oprócz tej dwójki w mie­ści­nie nie było wię­cej cu­dzo­ziem­ców, poza tym prze­by­wali tam już od nie­mal trzech ty­go­dni, a dziew­czyna była nie­zwy­kłej urody i bu­dziła po­wszechną sym­pa­tię. Nor­mal­nie wszy­scy roz­pra­wia­liby o ogrom­nej ry­bie, ale ta druga sprawa też wy­wo­łała nie­małą sen­sa­cję. W tym re­jo­nie Fran­cji żadna przy­zwo­ita dziew­czyna nie strzy­gła się na krótko, a i w Pa­ryżu na­le­żało to do oso­bli­wych rzad­ko­ści i mo­gło ucho­dzić za piękne bądź prze­ciw­nie – nie wró­żyć ni­czego do­brego. O czymś świad­czyć lub ozna­czać tylko nie­po­wta­rzalną oka­zję do od­sło­nię­cia wy­jąt­kowo kształt­nej głowy.

Na ko­la­cję zje­dli krwi­sty stek z pu­rée ziem­nia­cza­nym, fa­solką i sa­łatą, a dziew­czyna po­pro­siła o ta­vel.

– To wspa­niałe wino dla za­ko­cha­nych – orze­kła.

Po­my­ślał, że za­wsze wy­glą­dała do­kład­nie na swój wiek, a miała lat dwa­dzie­ścia je­den. Zwy­kle na­pa­wało go to dumą, dziś jed­nak pre­zen­to­wała się ja­koś ina­czej. Ko­ści po­licz­kowe ry­so­wały się wy­raź­nie jak ni­gdy wcze­śniej, a gdy się uśmiech­nęła, ści­snęło mu się serce.
(…)
_
Przypisy:

1. Café au lait (fr.) – kawa z mle­kiem.
2. Ca­mion (fr.) – cię­ża­rówka
3. Rémo­ulade (fr.) – zimny sos fran­cu­ski na ba­zie ma­jo­nezu z do­dat­kiem musz­tardy, drobno po­sie­ka­nych jaj na twardo i czosnku roz­tar­tego z solą.

Ernest Hemingway „Rajski ogród”
Tłumaczenie: Ewa Borówka
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 280

Opis: Młody amerykański pisarz David Bourne spędza miesiąc miodowy z piękną i niezwykle bogatą żoną Catherine na francuskiej Riwierze. W ich małżeństwie szybko pojawiają się problemy – David zauważa, że Catherine się zmienia, i niepokoi go, że żona coraz odważniej bada swoją tożsamość seksualną.

Gdy poznają Maritę, oboje się w niej zakochują i wdają się z nią w romans. Cała trójka tworzy skomplikowany układ erotyczny. Relacje Davida z Catherine pogarszają się, gdy ta przestaje trzymać się oczekiwanej od niej roli oraz krytykuje jego twórczość i potrzebę uznania przez krytyków. Tymczasem Marita stopniowo przechodzi do roli wspierającej żony. David znajduje u niej podziw dla swoich bardzo osobistych opowiadań.

W „Rajskim ogrodzie” Hemingway po raz kolejny eksploruje relacje damsko-męskie, tym razem jednak idzie o krok dalej i skupia się na androginizmie swoich bohaterów. Pisarz pracował nad powieścią przez piętnaście lat, nigdy jej jednak nie ukończył. Opublikowano ją dopiero dwadzieścia pięć lat po jego śmierci i choć spotkała się z bardzo burzliwym przyjęciem, weszła do kanonu najważniejszych dzieł Hemingwaya.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek