Realizm magiczny w indyjskim wydaniu. Przeczytaj fragment powieści „Współrzędne tęsknoty” autorstwa Shubhangi Swarup
Wydawnictwo Bo.wiem prezentuje zdumiewający debiut urodzonej w Indiach pisarki Shubhangi Swarup. „Współrzędne tęsknoty” to powieściowa baśń łącząca poetykę realizmu magicznego z nauką i historią a zarazem poruszający pean na cześć natury. Książka składa się z czterech historii, w których przeplatają się losy postaci poszukujących prawdziwej bliskości. Fragment jednej z nich – opowieści o wykształconym na zachodzie naukowcu badającym drzewa i jego żonie, posiadającej nadprzyrodzone zdolności i potrafiącej rozmawiać z drzewami – znajdziecie poniżej.
W dorosłym życiu Giridźa Prasad do tej pory nie mieszkał z kobietą i mógł sobie tylko wyobrażać tę inwazję, jaką będzie obecność w nim małżonki. Opróżnił połowę swojej garderoby, odstępując jej wyższe półki i wieszaki. Ale przypatrując się żonom innych urzędników, uzmysłowił sobie, że także jego żona mogłaby posiadać inne sari na każdą z okazji, a do niego osobny zestaw bransolet i parę sandałów. Wobec tego kazał sporządzić nową szafę z birmańskiego teku. Odurzony pięknem twarzy, którą dopiero miał ujrzeć, kazał też umieścić na drzwiach szafy lustro. Kolejnym problemem były zasłony. Żadnymi bowiem nie dysponował. Prywatność była problemem kobiet, a co istotniejsze, Giridźa Prasad nie miał sąsiadów, przed którymi chciałby się ukrywać. Okna zasłonił więc, zawieszając w nich lungi1, jedyne nadające się do tego celu części jego garderoby.
Przed udaniem się w tę trudną i pełną nadziei podróż, jaką większość zwierząt odbywa w poszukiwaniu towarzysza, pomyślał o niej. Przygotował wprawdzie legowisko w oczekiwaniu na jej przybycie, ale jak okazać jej wdzięczność? Szekspir i romantycy nauczyli go, że kobiety uwielbiają róże, a przynajmniej uwielbiają być do nich porównywane – zamówił więc skrzynię najpiękniejszych, jakie widział, uprawianych na odległych błękitnych wzgórzach Kalimpongu. Kiedy dotarły do niego po miesiącu wyczerpującej podróży przez górskie przełęcze i morze, okazało się, że przy życiu pozostała tylko jedna. Gdy otworzył skrzynię, jego oczom – zamiast gigantycznych róż w odcieniu fuksji – ukazały się zgniecione łodygi i uwiędłe pąki. Poczytał to sobie za znak – złowróżbny. Postanowił, że otoczy opieką ten jedyny podrost, który się uchował. Będzie go przechowywał w swoim gabinecie, żeby ochronić przed palącym słońcem (dla niego tylko łagodne promienie świtu i zachodu), a do podlewania użyje dozownika. Badania opublikowane niedawno w „Oxford Journal of Applied Aesthetics” potwierdzały upodobanie roślin do zachodniej muzyki klasycznej, w szczególności Mozarta, przytaszczył więc do gabinetu gramofon, grając swemu symbolowi miłości na nerwach, by przywrócić go do pełni sił.
Kiedy Giridźa Prasad przywiózł do domu żonę, nie posiadał się z radości, zastawszy pojedynczy kwiat kołyszący się w powietrzu, mieniący się odcieniami różu. Wreszcie bungalow było dość dobry dla jego nowo poślubionej.
(…)
TYLKO W PORZE PODWIECZORKU tych dwoje zmuszonych jest siedzieć twarzą w twarz. Chanda Devi nie ma już wtedy bowiem spraw, którym mogłaby się poświęcać, i musi nakazywać sobie bezruch. To sztuka, którą bungalow w pełni opanował. Przetrzymał burze, trzęsienia ziemi i wojny, trwając po prostu na szpiczastym wierzchołku z widokiem na ocean. Siedzenie w ogrodzie, patrzenie na hibiskusowoczerwony zachód słońca wprawia parę w niepokój. Każe im pływać w samotniczym świecie myśli, trosk i wizji. Nie wywołuje to jednak poczucia osamotnienia.
– Wszystko istnieje z jakiegoś powodu – odzywa się on, podejmując próbę odczarowania, wskazując na ogród. – Trawa cytrynowa, którą dodałaś do herbaty – mówi, pociągając łyk z filiżanki. – Posadziłem ją, żeby powstrzymać luźną glebę przed zsuwaniem się ze zbocza i zapobiec gwałtownym podtopieniom w czasie deszczów.
Ona się uśmiecha. On czuje się ośmielony.
– Podobnie cytryna… – kontynuuje. – Cenić cytrynę to cenić mądrość wszelkiego stworzenia. W dżungli wyciśnij ją na pijawki, które przylgnęły do skóry, a one natychmiast wyschną. Można skrapiać nią ukąszenia i rany, bo działa jak środek odkażający. A kiedy się odwodnisz, nic nie przywraca sił lepiej niż cała cytryna, zwłaszcza jej skórka.
Na jej twarzy zakwita teraz rumieniec. Policzki mają kolor fuksji, jak krzew róży, który rośnie naprzeciwko. On wpada w konsternację. Jak to możliwe, by komentarz na temat trawy cytrynowej i cytryn przeistoczył tę zmienną damę we wstydliwą pannę młodą? Zapada niezręczna cisza, więc podejmuje raz jeszcze:
– Wszystko w ogrodzie posadziłem sam. Wszystko tu jest z jakiejś przyczyny.
– Dziękuję – wyrywa się jej. – Róże są piękne. Gdyby nie twoja wytrwałość, nie uchowałyby się.
Teraz jego kolej oblać się rumieńcem.
Dopiero znacznie później, gdy skraca sobie godziny pracy w biurze rozmyślaniem, przyjdzie mu do głowy: skąd wiedziała? Przybyła przecież po tym, jak wskrzesiłem tę różę.
***
Kolejne dni rodzą nowe niebo, mieszczą w sobie zarówno słońce, jak i deszcze. Pod jasnym spojrzeniem późnego poranka delikatna mgiełka nieprzerwanie zrasza wyspy i sprawia, że wszystko, na czym osiada – czy będzie to kora, czy skóra – pokrywa się grzybami lub grzybiczym nalotem. Oto jeden z tych dni, kiedy człowiek łapie się na tym, że spogląda na niebo w nadziei ujrzenia tęczy. Powietrze jest ciężkie, a ciężar na sercu ciąży jeszcze bardziej.
Kiedy ostre słońce i krople deszczu padają snopem niczym ziarna kolorowego piasku w tej samej klepsydrze, mówi się wówczas o „godzinie wesela”. W różnych tradycjach ludowych – w zależności od tego, jaką długość i szerokość geograficzną zamieszkuje opowiadający, jakie są jego sny, usposobienie, zwyczaje żywieniowe – węzeł małżeński zawiązują lisy, ślimaki, małpy, kruki, lamparty, hieny, niedźwiedzie, bywa że i sam diabeł. Piekło bowiem, jak wszystko inne, wybudowane jest rękami tych, którzy gospodarzą. Wprawdzie to bezżenni sprawiają, że świat się kręci, ale to żonaci utrzymują go w posadach.
Na wyspach godzina słońca i deszczów należy do kogoś innego. W posiadanie nie bierze jej bynajmniej żadna z par rodem z tradycji ludowych, lecz stonogi goliatki. Stworzenia mierzące stopę długości, z pazurami zdolnymi wyrywać ludzi z rzeczywistości, zabierając ich wstecz do chwil, kiedy opuszczali łona matek, pośród skowytu przypominającego lament noworodków. Stonóg nie interesuje spokojne układanie się, a już na pewno nie układanie się z ludźmi. Wyspiarze o tym wiedzą, bo bywali kąsani.
Po wypełznięciu ze swych mrocznych podziemnych kryjówek bezkręgowce te chcą jedynie wygrzewać się w słońcu i zajadać owadami kłębiącymi się w powietrzu po pierwszych deszczach. Ale ludzie, opętani mitycznymi uniami, nie rozumieją tak prostego pragnienia. Kiedy ktoś za bardzo się zbliży, zwierzę ukąsi go ze strachu. I tak podział się pogłębia. Ludzie postępują według zasady, że kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha. Stonogi dmuchają na zimne od początku, dlatego gotowe są oparzyć każdego.
Giridźa Prasad siedzi na schodkach werandy, oddając się czynności opalania palców u stóp. Często po zdjęciu butów przeznaczonych na wędrówki przez dżunglę urzędnicy Służby odkrywają, że przestrzenie między palcami skolonizowała pleśń. To koszmar, który spędza im sen z powiek. Giridźa Prasad, jak przystało na niezmordowanego człowieka nauki, lęka się, by samemu przypadkiem nie stać się okazem. Jednakże tego poranka jego rytuał stanowi wymówkę, by siedzieć na zewnątrz i patrzeć na żonę, która krząta się w ogrodzie.
Chanda Devi oporządza warzywnik, zrywając pośród mżawki jadłospis dnia. Jest wcieleniem wdzięku i równowagi. Kiedy kuca, wygląda to tak, jakby jej środkiem ciężkości były zmysłowe pośladki, które unoszą się w powietrzu, niepewnie, bez podparcia. Szyją i barkiem przytrzymuje parasolkę, obiema rękami przebiera roślinność.
Pomidory zrywa z tą samą energią, z jaką czesze włosy, podaje mu śniadanie i przemierza zbocza wysp nieutwardzonymi ścieżkami. To napełnia go nerwowością. Wątpi w siłę swojej ręki, kiedy jej ją podaje. Kwestionuje męskość własnego apetytu, kiedy nie jest w stanie skończyć piątego roti2, które ona kładzie mu na talerzu.
Kiedy się jej przygląda, na obraz, ku któremu kierują się wszystkie jego tęsknoty, spada cios. Nagle Chanda Devi ląduje na ziemi. Jego żona pada na błoto. Zasłania się parasolką, a rękoma coś odpędza.
Biegnie ku niej na bosaka. Boi się, że zobaczyła stonogę. Albo że, co gorsza, ta ją ugryzła.
– Gdzie to jest? – wykrzykuje. – Nie bój się, zabiję to!
– Co takiego zabijesz? – pyta go, zmieszana. Nie potrzebuje, żeby podawał jej rękę, kiedy się dźwiga i strzepuje błoto z łokci.
– Stonogę!
– Gdzie?
– Gdzie cię ugryzła? – pyta, chcąc jak najszybciej przenieść żonę do bungalowu i wycisnąć na ranę sok z cytryny, nim zemdleje z bólu.
– Ale nic mnie nie ugryzło.
Nieporuszona, wraca do zbierania pomidorów. Dlaczego on zawsze o tym zabijaniu, zastanawia się.
On stoi nieruchomo, wstrząśnięty. Przecież kiedy upadała, zdecydowanie wyglądała, jakby znajdowała się w tarapatach. Nie mógł sobie tego zmyślić, ponieważ gapił się na nią przez cały czas. Wraca na werandę zdezorientowany. Zarzuca pomysł opalania palców u stóp i wchodzi do domu. Statek, który tego ranka przybił do brzegu, przywiózł mu ważną przesyłkę – czasopismo z wizerunkiem hipotetycznej Pangei, zjawy, którą tak pragnie oglądać.
Jednak biegła iluzjonistka, Poczta Indyjska, znów wzięła się za płatanie figli. Usiadłszy przy swoim biurku z andamańskiego padauka, Giridźa Prasad przekonuje się, że wszystkie strony czasopisma są sklejone, a ich faktura przypomina teraz korę. Podnosi je do nosa, chcąc wywęszyć sprawcę. Wszystko wskazuje na to, że oto na jego przesyłkę całkiem dosłownie rozlało się mleko. A dokładniej puszka mleka skondensowanego. Na bezmlecznej jak ta wyspie podobne puszki są na wagę złota. Nieprzejednany i uzbrojony w nóż do papieru Giridźa Prasad usiłuje rozdzielać strony jedna po drugiej, co jest zadaniem żmudnym i wymagającym delikatności, i może mu zająć cały ranek.
Nawet w niewytłumaczalnych kategoriach świata jego żony to, co właśnie zaszło na zewnątrz, było pozbawione jakiejkolwiek logiki. Być może za bardzo się wstydzi pokazać mu miejsce ugryzienia, zastanawia się. Być może to tylko owad, nie stonoga. Być może tak odczuła traumę zbierania warzyw, mordowania tego, co mogłoby rosnąć dalej i któregoś dnia zmienić się w dojrzałe rośliny i drzewa. Mówi sobie, że nie jest to coś, czym powinien się przejmować. Kobiety są w większości przewrażliwione, w związku z czym jego żona jest po prostu przykładną przedstawicielką swojego gatunku.
Im dłużej obserwuje z bezpiecznej odległości gatunek niewieści, tym bardziej jego hipoteza zyskuje na wiarygodności. Wychowując się w Allahabadzie, jako podrostek Giridźa Prasad zwracał baczną uwagę na momenty, kiedy słuchacze płakali w trakcie recytacji Ramajany według Tulsidasa. Mężczyźni zmuszeni byli maskować swoje łzy jako kichnięcia tudzież inne dolegliwości, podczas gdy kobiety ośmielano, by swój szloch zamieniały w teatralny pokaz wiary, aczkolwiek sam nigdy nie pojął, dlaczego płakały w tych, a nie innych momentach. O ile zrozumiałe było, że emocje brały górę nad słuchającymi, kiedy Sita jednoczyła się ponownie ze swym mężem, księciem Ramą, po tym, jak została po dżentelmeńsku uprowadzona przez dziesięciogłowego Ravanę, albo wtedy, gdy ten sam mąż wygnał ją z królestwa dla błahego pomówienia praczki, o tyle nic nie tłumaczyło momentu, gdy dochodziło do największej eksplozji uczuć. Działo się to wtedy, kiedy księga zostawała zamknięta, ponieważ część opowieści przewidziana na dany dzień dobiegła końca. Kobiety płakały bez wyraźnego powodu.
Przed domem Chanda Devi czuje ulgę, że znów została sama. To, co zaszło przed chwilą, nieomal ją zdradziło. Użyła parasola do odpędzenia wymizerowanego ducha owiniętego we flagę, który chodził za nią po poletku, wskazując ślimaki i odgrywając przed nią jakieś bzdurne żywe obrazy. Używając gałązek jak pałeczek, gestem polecał jej, by zmiażdżyła skorupkę i wyłuskała z niej dla niego miękkie mięso; głaskał się przy tym wymownie po brzuchu. Żołnierz miał nadzieję, że śmierć wybawi go od znoszonego tygodniami głodu. Ten jednak prześladuje go także w życiu pozagrobowym. Mimo że otaczają go tłuste ślimaki, japoński żołnierz nie jest w stanie skruszyć ani jednej skorupy i wydobyć z niej mięsa swoimi omdlałymi kończynami i łamliwymi, jakby zrobionymi ze szkła paznokciami. Błaga panią Varmę, by mu pomogła. Wtóruje mu w tym pendżabski buntownik, siedzący przy stole obok jej męża, i obstaje przy swoim prawie, by podano mu gorące malpua3 jako pierwszemu, nim dostanie je „ten zdrajca, który ubiera się i gada jak Brytyjczycy”.
To nie ona postradała zmysły. To miejsce, do którego sprowadził ją mąż, jest domem wariatów. Boi się jednak powiedzieć mu o swoim utrapieniu. Mężczyźni źle znoszą świadomość, że ich żony zadają się z innymi mężczyznami, zwłaszcza z nagimi, zrozpaczonymi cudzoziemcami.
Czas, kiedy Chanda Devi zrywa, płucze, kroi, gotuje i podaje na obiad warzywa w towarzystwie świeżych roti, Giridźa Prasad poświęca na rozdzielanie sklejonych stron czasopisma i stawienie czoła nowej hipotezie na temat własnej egzystencji: Pangea, pod wpływem mleka i słonych wiatrów, przeobraziła się w olbrzymią wielobarwną plamę, która przypomina kobiece genitalia.
(…)
_
Przypisy:
1. Lungi – element ubioru noszonego w Birmie, a także Indiach, wywodzący się z malajskiego sarongu; ma postać szerokiego pasa płótna upinanego tak, że przypomina spódnicę sięgającą kostek; noszony głównie przez mężczyzn.
2. Roti – smażone na patelni placki z mąki pszennej wody i tłuszczu, popularne w Azji Południowo-Wschodniej.
3. Malpua – północnoindyjskie racuchy.
Shubhangi Swarup „Współrzędne tęsknoty”
Tłumaczenie: Mikołaj Denderski
Wydawnictwo: Bo.wiem
Liczba stron: 320
Opis: W debiucie powieściowym Shubhangi Swarup śledzimy przeplatające się losy bohaterów poszukujących prawdziwej bliskości. Utrzymana w konwencji realizmu magicznego wielowątkowa narracja prowadzi czytelników przez postkolonialne Andamany, wyniszczoną krwawo tłumionymi protestami Birmę lat siedemdziesiątych, Nepal, aż po Wyżynę Tybetańską. W dusznej atmosferze tropików towarzyszymy naukowcowi badającemu drzewa i kobiecie obdarzonej zdolnością kontaktu ze światami pozaludzkimi, geologowi usiłującemu położyć kres wojnom o lodowiec czy matce czekającej na uwolnienie syna rewolucjonisty.
Łącząc wątki historyczne z fantastycznymi, autorka wnikliwie kreśli tło polityczne i kulturowe, a jednocześnie formułuje przesłanie ekologiczne. Wykracza tym samym poza ramy klasycznej opowieści miłosnej i sprawnie meandruje między gatunkami. „Współrzędne tęsknoty” to napisany z rozmachem pean na cześć natury, a zarazem ironicznie przenikliwy portret ludzkości: naszego piękna i brzydoty, okrucieństwa i czułości oraz głębokiej więzi człowieka z przyrodą.
Kategoria: fragmenty książek