Pułkownik wyrusza na polowanie. Przeczytaj fragment powieści „Za rzekę, w cień drzew” Ernesta Hemingwaya

10 sierpnia 2023

Wydawnictwo Marginesy kontynuuje wznawianie dzieł Ernesta Hemingwaya w nowych przekładach. Tym razem otrzymujemy „Za rzekę, w cień drzew” w tłumaczeniu Agnieszki Wilgi. Jest to historia starzejącego się, poważnie chorego pułkownika, który przeżywa fascynację miłosną młodą arystokratką poznaną we Włoszech. „Za rzekę, w cień drzew” była ostatnią pełnowymiarową powieścią Hemingwaya wydaną za jego życia. Pisarz uważał ją za swoją najlepszą książkę. Krytycy literaccy i recenzenci już niekoniecznie podzielali ten osąd, ale po latach, już po pojawieniu się nouveau roman, spojrzeli na nią dużo przychylniej, doceniając elegijny ton powieści. Książkę znajdziecie w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

1

Wy­ru­szyli dwie go­dziny przed świ­tem. Po­cząt­kowo nie mu­sieli na­wet roz­bi­jać lodu na ka­nale, bo uczy­niły to ło­dzie pły­nące przed nimi. W każ­dej stał na ru­fie wio­ślarz z dłu­gim wio­słem, choć w ciem­no­ści nie było go wi­dać, tylko sły­chać. Na sie­dzi­skach przy­mo­co­wa­nych do skrzy­nek z pro­wian­tem i amu­ni­cją cze­kali strzelcy, ma­jąc w za­sięgu ręki co naj­mniej dwie du­bel­tówki oparte o stos drew­nia­nych ka­czek słu­żą­cych za przy­nęty. W każ­dej ło­dzi le­żał wo­rek z ży­wymi krzy­żów­kami – jedna czy dwie sa­miczki lub kaczka i ka­czor. W każ­dej ło­dzi był też pies, który na dźwięk skrzy­deł pta­ków prze­la­tu­ją­cych w ciem­no­ści po­ru­szał się nie­spo­koj­nie i drżał.

Cztery ło­dzie pły­nęły głów­nym ka­na­łem na pół­noc, ku du­żej la­gu­nie. Piąta od­biła już w jego od­nogę. Szó­sta skrę­ciła te­raz na po­łu­dnie, ku płyt­szej la­gu­nie o za­mar­z­nię­tej po­wierzchni.

Wszę­dzie roz­ta­czał się świeży lód, po­wstały wsku­tek na­głego przy­mrozku tej bez­wietrz­nej nocy. Był gu­mo­waty i ugi­nał się pod na­po­rem wio­sła, po­tem zaś pę­kał jak szyba, łódź jed­nak tylko nie­znacz­nie po­su­wała się na­przód.

– Po­daj pan wio­sło – po­wie­dział strze­lec w szó­stej ło­dzi. Pod­niósł się i sta­nął na moc­nych no­gach. Sły­szał kaczki prze­la­tu­jące w ciem­no­ści, czuł nie­spo­kojne ru­chy psa. Od pół­nocy do­cho­dziły trza­ski lodu ła­ma­nego przez po­zo­stałe ło­dzie.

– Ostroż­nie – po­wie­dział wio­ślarz. – Żeby jej nie wy­wró­cić.

– Też tro­chę pły­wa­łem – od­parł strze­lec.

Wziął po­dane mu dłu­gie wio­sło i je od­wró­cił, żeby chwy­cić za pióro. Na­stęp­nie wy­chy­lił się do przodu i prze­bił trzon­kiem lód. Gdy po­czuł twarde dno płyt­kiej la­guny, oparł się ca­łym cię­ża­rem na sze­ro­kim pió­rze, trzy­ma­jąc je obiema rę­kami, cią­gnął, a po­tem od­py­chał, do­póki wbity w dno trzo­nek nie zna­lazł się bli­żej rufy, dzięki czemu łódź na­pie­rała na ta­flę, która pę­kała jak szkło, a wio­ślarz na ru­fie po­py­chał ich na­przód w po­wsta­jący prze­smyk.

Po pew­nym cza­sie strze­lec, który nie usta­wał w wy­sił­kach i w gru­bej odzieży za­czął się po­cić, spy­tał to­wa­rzy­sza:

– Gdzie jest ta beczka do strze­la­nia?

– Tam, po le­wej. Po­środku na­stęp­nej za­toczki.

– Mam tam te­raz skrę­cić?

– We­dle uzna­nia.

– Jak to: „we­dle uzna­nia”? Prze­cież zna pan tę oko­licę. Po­ziom wody po­zwoli nam tam do­pły­nąć?

– Kto wie? Jest od­pływ.

– Jak się nie po­spie­szymy, to nie do­trzemy tam przed świ­tem.

Bez od­po­wie­dzi.

W po­rządku, ma­rudny dra­niu, po­my­ślał strze­lec. Ja­koś się tam do­sta­niemy. Po­ko­na­li­śmy już dwie trze­cie drogi, a je­śli masz pro­blem z tym, że trzeba się prze­bi­jać przez lód, żeby do­stać się do pta­ków, to wielka szkoda.

– Bierz się do ro­boty, dur­niu – rzu­cił po an­giel­sku.

– Co? – spy­tał tam­ten po wło­sku.

– Mó­wię, że pły­niemy da­lej. Za­raz bę­dzie świ­tać.

Już w świe­tle dnia do­pły­nęli do spo­rej dę­bo­wej beczki osa­dzo­nej na dnie la­guny i oto­czo­nej spa­dzi­stym wa­łem ziemi, który ob­siano trawą i tu­rzycą. Strze­lec ostroż­nie sta­nął na na­sy­pie, czu­jąc pod sto­pami kru­szące się za­mar­z­nięte ło­dygi. Po­moc­nik wy­cią­gnął z ło­dzi sie­dzi­sko ze skrzynką na amu­ni­cję i po­dał je strzel­cowi, a ten na­chy­lił się i umie­ścił je na dnie beczki.

W wo­de­rach i sta­rej kurtce woj­sko­wej z nie­zro­zu­miałą dla ni­kogo na­szywką na le­wym rę­ka­wie i z bla­dymi plam­kami na na­ra­mien­ni­kach, z któ­rych usu­nięto gwiazdki, zsu­nął się do beczki. Drugi męż­czy­zna po­dał mu dwie strzelby.

Strze­lec umie­ścił je przy ściance beczki, a mię­dzy nimi, na dwóch wbi­tych w nią ha­kach, po­wie­sił torbę na na­boje. Na­stęp­nie oparł obie du­bel­tówki o torbę, z dwóch stron.

– Mamy wodę? – spy­tał.

– Nie mamy.

– A tę z la­guny można pić?

– Nie. Nie na­daje się.

Strze­lec, spra­gniony po tru­dzie kru­sze­nia lodu i prze­py­cha­nia ło­dzi przez la­gunę, czuł wzbie­ra­jącą złość, ale ją opa­no­wał.

– Może po­mogę roz­bi­jać lód, żeby wy­rzu­cić przy­nęty? – spy­tał.

– Nie trzeba – od­parł ten drugi i gwał­tow­nie wy­pchnął łódź na cienki lód, który pod jej na­po­rem trza­skał i się roz­ry­wał. Wio­ślarz za­czął go kru­szyć pió­rem wio­sła, a po­tem wy­rzu­cał drew­niane kaczki na wodę, w bok i w tył.

Wspa­niałe ma na­sta­wie­nie, po­my­ślał strze­lec. Taki ka­wał draba. Ty­ra­łem jak wół, żeby się tu prze­bić. A ten tylko ster­czał na ło­dzi jak ko­łek. Co go gry­zie, do dia­bła? To prze­cież jego fach.

Tak umie­ścił sto­łek, żeby mieć jak naj­więk­sze pole ma­newru po le­wej i po pra­wej stro­nie, otwo­rzył pu­dełko z na­bo­jami i na­peł­nił kie­sze­nie, a po­tem otwo­rzył jesz­cze jedno pu­dełko w tor­bie, żeby ła­two mu było do niego się­gnąć. Przed sobą, na po­ły­sku­ją­cej w świe­tle brza­sku la­gu­nie, wi­dział czarną łódź i wy­so­kiego, po­tęż­nie zbu­do­wa­nego po­ma­giera, który roz­bi­jał wio­słem lód i wy­rzu­cał drew­niane kaczki za burtę, jakby po­zby­wał się ja­kie­goś obrzy­dli­stwa.

Co­raz bar­dziej się roz­ja­śniało, do­strze­gał już ni­ską li­nię brze­gową cy­pla po dru­giej stro­nie la­guny. Wie­dział, że znaj­dują się tam dwa inne sta­no­wi­ska strze­lec­kie, za nimi cią­gną się mo­czary, a da­lej jest już otwarte mo­rze. Za­ła­do­wał obie strzelby i spraw­dził po­ło­że­nie ło­dzi, wciąż ota­cza­nej przy­nę­tami.

Usły­szał za sobą na­ra­sta­jący szmer skrzy­deł, więc przy­czaił się, skie­ro­wał wzrok w górę, po­nad kra­wędź beczki, zła­pał w prawą dłoń strzelbę cze­ka­jącą z pra­wej strony, a po­tem pod­niósł się, żeby strze­lić do dwóch ka­czek, ciem­nych pla­mek na tle sza­ra­wego nieba, z roz­po­star­tymi skrzy­dłami wy­tra­ca­ją­cych pręd­kość i opa­da­ją­cych uko­sem ku przy­nę­tom.

Z po­chy­loną głową prze­su­nął lufę sko­śnie w dół, ce­lu­jąc w prze­strzeń sporo przed drugą kaczką, na­stęp­nie zaś, nie spraw­dza­jąc cel­no­ści pierw­szego strzału, płyn­nym ru­chem prze­su­nął lufę wy­żej, na lewo od dru­giej kaczki, która się po­de­rwała, a gdy po­cią­gnął za spust, do­strzegł, jak ptak zwija się w lo­cie i opada mię­dzy przy­nęty pły­wa­jące wśród po­kru­szo­nego lodu. Prze­niósł wzrok w prawo i do­strzegł pierw­szą z ka­czek, czarną plamę na lo­dzie. Wie­dział, co robi: do pierw­szej mie­rzył bar­dzo sta­ran­nie, da­leko na prawo od ło­dzi, dru­giej zaś, wzbi­ja­ją­cej się wy­żej i bar­dziej na lewo, po­zwo­lił wznieść się na tyle, by mieć pew­ność, że łódź nie znaj­dzie się na li­nii strzału. Piękny du­blet, wy­ko­nany do­kład­nie jak na­leży, z peł­nym uwzględ­nie­niem i po­sza­no­wa­niem po­ło­że­nia ło­dzi. Z za­do­wo­le­niem prze­ła­do­wał broń.

– Ej, nie strze­laj pan w stronę ło­dzi! – za­wo­łał po­ma­gier.

A niech mnie, mruk­nął pod no­sem strze­lec. Niech mnie wszy­scy dia­bli.

– Wy­ła­do­wuj pan przy­nęty! – za­wo­łał do czło­wieka w ło­dzi. – Tylko mi­giem! Nie będę strze­lać, do­póki wszyst­kie nie wy­lecą za burtę. Chyba że wy­soko w górę.

Męż­czy­zna w ło­dzi nic nie od­po­wie­dział, a w każ­dym ra­zie nic, co da­łoby się do­sły­szeć.

Nie mogę tego po­jąć, my­ślał strze­lec. Prze­cież to dla niego nie pierw­szy­zna. Do­brze wie, że od­wa­li­łem na ło­dzi po­łowę ro­boty, jak nie wię­cej. W ży­ciu nie strze­li­łem do kaczki bez­piecz­niej i ostroż­niej niż te­raz. Co jest z nim nie tak? Pro­po­no­wa­łem mu prze­cież po­moc przy wy­rzu­ca­niu przy­nęt. Niech idzie do dia­bła.

Po­ma­gier wciąż wście­kle tłukł lód, te­raz po pra­wej stro­nie, i wrzu­cał do wody drew­niane kaczki, a z każ­dego jego ru­chu biła nie­na­wiść.

Nie po­zwól mu tego po­psuć, rzekł do sie­bie strze­lec. Przy ta­kim lo­dzie strze­la­nia nie bę­dzie za wiele, chyba że póź­niej stopi się w słońcu. I tak pew­nie tra­fisz tylko parę pta­ków, nie po­zwól więc, żeby ci wszystko po­psuł. Nie wiesz, ile jesz­cze razy za­po­lu­jesz na kaczki, więc nie daj so­bie tego po­psuć.

Ob­ser­wo­wał niebo ja­śnie­jące w od­dali, po­nad wy­su­nię­tym cy­plem, a po­tem ob­ró­cił się w beczce wpusz­czo­nej w dno i wyj­rzał na za­mar­z­niętą la­gunę i mo­kra­dła wo­kół niej. W od­dali ma­ja­czyły za­śnie­żone szczyty. Z miej­sca znaj­du­ją­cego się tak ni­sko nie wi­dział po­gó­rza, góry zda­wały się wy­ra­stać gwał­tow­nie z rów­niny. Pa­trząc w ich stronę, po­czuł na twa­rzy po­dmuch i zdał so­bie sprawę, że z tam­tej strony na­dej­dzie wiatr, który wzbije się w niebo wraz ze słoń­cem, a wów­czas tro­chę wy­pło­szo­nych pta­ków na pewno nad­leci od strony mo­rza.

Po­ma­gier skoń­czył wy­rzu­cać z ło­dzi przy­nęty. Pły­wały w dwóch grup­kach: część uno­siła się na wo­dzie na wprost strzelca i nieco na lewo, czyli tam, gdzie miało wzejść słońce, część zaś bar­dziej na prawo. Po­tem wy­cią­gnął z worka krzy­żówkę uwią­zaną na sznurku z ko­twiczką. Kry­ku­cha wsa­dziła łe­bek pod wodę, a po­tem na­prze­mien­nie go wy­nu­rzała i znów cho­wała, opry­sku­jąc so­bie grzbiet.

– Może warto by roz­bić jesz­cze tro­chę lód po brze­gach? – za­wo­łał strze­lec. – Za mało tu wody, żeby je zwa­bić.

Po­ma­gier nic nie od­po­wie­dział, za­czął tylko tłuc wio­słem w wy­szczer­bioną kra­wędź lo­do­wej po­krywy. Całe to roz­trza­ski­wa­nie lodu wcale nie było ko­nieczne, do­brze o tym wie­dział. Lecz nie wie­dział tego strze­lec i my­ślał: Nie ro­zu­miem go, ale nie mogę po­zwo­lić, żeby wszystko mi po­psuł. Mu­szę mieć pełną kon­trolę i nie dać mu jej prze­jąć. Każdy strzał może być twoim ostat­nim i ża­den smętny su­kin­kot nie może ci tego po­psuć. Trzy­maj nerwy na wo­dzy, chło­paku, mó­wił so­bie.

2

Ale chło­pa­kiem prze­cież nie był. Miał pięć­dzie­siątkę na karku i był puł­kow­ni­kiem pie­choty w ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a w celu przej­ścia ba­dań me­dycz­nych, które od­był na dzień przed przy­by­ciem do We­ne­cji na to po­lo­wa­nie, łyk­nął tyle ni­tro­man­nitu, żeby spo­koj­nie… sam nie wie­dział co, chyba po pro­stu je przejść, tak so­bie mó­wił.

Le­karz pa­trzył na niego dość scep­tycz­nie, za­no­to­wał jed­nak wy­niki, spraw­dziw­szy je dwu­krot­nie.

– Wiesz co, Dick – rzu­cił – przy pod­wyż­szo­nym ci­śnie­niu śród­gał­ko­wym i we­wnątrz­czasz­ko­wym to nie­wska­zane, a na­wet mocno prze­ciw­wska­zane.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – od­parł strze­lec, który w tej sy­tu­acji nie był strzel­cem lub był nim tylko po­ten­cjal­nie, ale był za to puł­kow­ni­kiem pie­choty w ar­mii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zde­gra­do­wa­nym ze stop­nia ge­ne­rała.

– Znamy się już od dawna, puł­kow­niku. A może tak mi się tylko zdaje – do­dał le­karz.

– Mi­nęło wiele lat – zgo­dził się puł­kow­nik.

– Mo­gli­by­śmy pi­sać pio­senki – za­uwa­żył le­karz. – Ale jak już się tak na­fa­sze­ru­jesz ni­tro­gli­ce­ryną, to uwa­żaj, żeby się o nic nie roz­bić ani żeby cię nie do­się­gnęła ja­kaś iskra. Po­winni ci do­cze­pić taki łań­cuch do uzie­mie­nia jak przy cy­ster­nach z pa­li­wem.

– Ale kar­dio­gra­fia wy­szła w po­rządku?

– Wprost wspa­niale, puł­kow­niku. Jak u dwu­dzie­sto­pię­cio­latka. A może na­wet dzie­więt­na­sto­latka.

– To o co ci cho­dzi?

Po ta­kiej dawce ni­tro­man­nitu cza­sem tro­chę go mdliło, nie mógł się więc do­cze­kać, aż wi­zyta do­bie­gnie końca. Nie mógł się też do­cze­kać, aż się po­łoży i łyk­nie se­co­nal. Po­wi­nie­nem na­pi­sać pod­ręcz­nik ru­chów tak­tycz­nych dla plu­tonu pod­wyż­szo­nego ci­śnie­nia, po­my­ślał. Chęt­nie bym mu to po­wie­dział. Może po­wi­nie­nem zdać się na ła­skę sądu? Ni­gdy tego nie ro­bisz, na­po­mniał się. Za­wsze twier­dzisz, że je­steś bez winy.

– Ile razy obe­rwa­łeś w głowę? – spy­tał le­karz.

– Do­brze wiesz. Mam to w pa­pie­rach.

– A ile razy do­sta­łeś po gło­wie?

– Chry­ste Pa­nie. – Chwila mil­cze­nia. – Py­tasz na po­trzeby woj­ska czy jako mój le­karz?

– Jako twój le­karz. Nie po­my­śla­łeś chyba, że chcę ci na­ro­bić kło­po­tów?

– Nie, Wes. Prze­pra­szam. To o co wła­ści­wie py­ta­łeś?

– O wstrzą­śnie­nia mó­zgu.

– Ta­kie praw­dziwe?

– Ta­kie, że tra­ci­łeś przy­tom­ność lub mia­łeś po­tem kło­poty z pa­mię­cią.

– Może z dzie­sięć. Wli­cza­jąc w to grę w polo. Plus mi­nus trzy.

– Biedny stary dra­niu… – po­wie­dział le­karz. – To zna­czy sza­nowny pa­nie puł­kow­niku – do­dał.

– Mogę już iść?

– Tak. Do­brze się trzy­masz.

– Dzięki. Może chcesz się wy­brać na kaczki na mo­kra­dła przy uj­ściu Ta­glia­mento? Świetne miej­sce do po­lo­wa­nia, na­leży do sym­pa­tycz­nych mło­dych Wło­chów, któ­rych po­zna­łem w Cor­ti­nie.

– Strze­lają tam do ły­sek?

– Nie. Tam aku­rat po­lują na praw­dziwe kaczki. To do­bre chło­paki i do­bre miej­sce. Praw­dziwe kaczki. Krzy­żówki, ro­żeńce, świ­stuny. Cza­sem ja­kieś gęsi. Zu­peł­nie jak w domu, w cza­sach na­szej mło­do­ści.

– Moja mło­dość przy­pa­dła na rok dwu­dzie­sty dzie­wiąty i trzy­dzie­sty.

– To pierw­sza zło­śli­wość, jaką sły­szę z two­ich ust.

– Nie chcia­łem, żeby tak to za­brzmiało. Po pro­stu nie pa­mię­tam cza­sów wspa­nia­łych po­lo­wań na kaczki. Poza tym je­stem mia­stowy.

– I to jest wła­śnie, cho­lera, je­dyny z tobą pro­blem. Jesz­cze nie wi­dzia­łem mia­sto­wego, który byłby coś wart.

– Wcale tak nie my­ślisz, prawda, puł­kow­niku?

– Pew­nie, że nie. Do­brze o tym wiesz.

– Do­brze się trzy­masz, puł­kow­niku. Przy­kro mi, że nie mogę się wy­brać na to po­lo­wa­nie. Nie umiem na­wet strze­lać.

– Do li­cha, to aku­rat bez róż­nicy. W na­szym woj­sku nikt nie umie. Ucie­szył­bym się, gdy­byś się przy­łą­czył.

– Dam ci coś, co uzu­pełni te twoje spe­cy­fiki.

– A jest coś do­brego?

– Nie bar­dzo. Ale coś tam pró­bują wy­my­ślić.

– To niech wy­my­ślają – stwier­dził puł­kow­nik.

– Godna po­dziwu po­stawa, puł­kow­niku.

– A idź do dia­bła. Na pewno nie chcesz się wy­brać?

– Na kaczkę cho­dzę do Long­champs przy Ma­di­son Ave­nue – po­wie­dział le­karz. – W le­cie mają tam kli­ma­ty­za­cję, zimą ogrze­wa­nie. No i nie mu­szę wsta­wać przed świ­tem i wkła­dać ka­le­so­nów.

– Do­bra, mia­stowy chło­paku. Na­wet się nie do­wiesz, co tra­cisz.

– Ni­gdy mnie to nie cie­ka­wiło. Do­brze się trzy­masz, puł­kow­niku.

– Dzięki – rzu­cił puł­kow­nik i wy­szedł.

3

To było przed­wczo­raj. Wczo­raj na­to­miast je­chał z Trie­stu do We­ne­cji starą drogą pro­wa­dzącą z Mon­fal­cone do La­ti­sany i da­lej przez rów­ninę. Miał do­brego kie­rowcę, więc od­po­czy­wał na przed­nim sie­dze­niu i pa­trzył na oko­licę po­znaną za młodu.

Wszystko wy­gląda te­raz cał­kiem ina­czej, my­ślał. Pew­nie dla­tego, że po­zmie­niały się od­le­gło­ści. Gdy czło­wiek jest star­szy, wszystko wy­daje się dużo mniej­sze. No i drogi są te­raz lep­sze, nie ma tyle pyłu. Tylko cza­sem jeź­dzi­łem tędy cię­ża­rówką, zwy­kle cho­dzi­li­śmy na pie­chotę. Wciąż wy­pa­try­wa­łem wtedy plam cie­nia, w któ­rych cza­sem da­wano nam od­po­cząć, a także studni na po­dwó­rzach. No i jesz­cze ro­wów, po­my­ślał. Stale wy­pa­try­wa­łem ro­wów, to na pewno.

Za­to­czyli łuk i prze­je­chali tym­cza­so­wym mo­stem nad rzeką Ta­glia­mento. Jej brzegi się zie­le­niły, a po dru­giej stro­nie, przy pa­sie głęb­szej wody, męż­czyźni ło­wili ryby. Zbom­bar­do­wany most wła­śnie od­bu­do­wy­wano po­śród stu­kotu mło­tów do ni­to­wa­nia, a kil­ka­set me­trów da­lej ru­iny wznie­sio­nej dawno temu przez Lon­ghenę wiej­skiej willi oraz bu­dyn­ków go­spo­dar­czych wska­zy­wały, gdzie śred­nie bom­bowce zrzu­ciły swoje ła­dunki.

– Pro­szę spoj­rzeć – po­wie­dział kie­rowca. – W tym kraju, je­śli wi­dzi się most lub sta­cję ko­le­jową, to po­tem wy­star­czy od­je­chać kil­ka­set me­trów w do­wol­nym kie­runku i znaj­dzie się coś ta­kiego.

– Mo­rał z tego chyba taki, żeby nie bu­do­wać so­bie re­zy­den­cji ani ko­ścioła, ani nie za­trud­niać Giotta do ma­lo­wa­nia fre­sków w ko­ściele, je­śli w za­sięgu kil­ku­set me­trów stoi ja­kiś most.

– Tak my­śla­łem, że ja­kiś mo­rał musi w tym być, pa­nie puł­kow­niku.
(…)

Ernest Hemingway „Za rzekę, w cień drzew”
Tłumaczenie: Agnieszka Wilga
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 360

Opis: Włochy, 1948 rok. Pięćdziesięcioletni pułkownik Richard Cantwell, oficer armii amerykańskiej, wraca wspomnieniami do czasów służby wojskowej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. O swoich doświadczeniach opowiada dziewiętnastoletniej Renacie, weneckiej arystokratce, którą jest zafascynowany. Reminiscencje weterana wojennego pełne są przemyśleń dotyczących życia, miłości i śmierci.

„Za rzekę, w cień drzew” to poruszające dzieło o relacjach i emocjach. Hemingway, w typowym dla siebie szorstkim, oszczędnym stylu, zastosował w niej technikę góry lodowej, dzięki czemu złożoność i symbolika opowieści ukryte są pod jej powierzchnią. Książka powstawała w latach 1948–1950, a po premierze w 1950 roku przez siedem tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Timesa”. Krytycy porównywali utwór do „Śmierci w Wenecji” Thomasa Manna, a Tennessee Williams uznał, że to „najsmutniejsza powieść na świecie o najsmutniejszym mieście (…) i najlepsze, co Hemingway kiedykolwiek napisał”.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek