Pułkownik wyrusza na polowanie. Przeczytaj fragment powieści „Za rzekę, w cień drzew” Ernesta Hemingwaya
Wydawnictwo Marginesy kontynuuje wznawianie dzieł Ernesta Hemingwaya w nowych przekładach. Tym razem otrzymujemy „Za rzekę, w cień drzew” w tłumaczeniu Agnieszki Wilgi. Jest to historia starzejącego się, poważnie chorego pułkownika, który przeżywa fascynację miłosną młodą arystokratką poznaną we Włoszech. „Za rzekę, w cień drzew” była ostatnią pełnowymiarową powieścią Hemingwaya wydaną za jego życia. Pisarz uważał ją za swoją najlepszą książkę. Krytycy literaccy i recenzenci już niekoniecznie podzielali ten osąd, ale po latach, już po pojawieniu się nouveau roman, spojrzeli na nią dużo przychylniej, doceniając elegijny ton powieści. Książkę znajdziecie w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.
1
Wyruszyli dwie godziny przed świtem. Początkowo nie musieli nawet rozbijać lodu na kanale, bo uczyniły to łodzie płynące przed nimi. W każdej stał na rufie wioślarz z długim wiosłem, choć w ciemności nie było go widać, tylko słychać. Na siedziskach przymocowanych do skrzynek z prowiantem i amunicją czekali strzelcy, mając w zasięgu ręki co najmniej dwie dubeltówki oparte o stos drewnianych kaczek służących za przynęty. W każdej łodzi leżał worek z żywymi krzyżówkami – jedna czy dwie samiczki lub kaczka i kaczor. W każdej łodzi był też pies, który na dźwięk skrzydeł ptaków przelatujących w ciemności poruszał się niespokojnie i drżał.
Cztery łodzie płynęły głównym kanałem na północ, ku dużej lagunie. Piąta odbiła już w jego odnogę. Szósta skręciła teraz na południe, ku płytszej lagunie o zamarzniętej powierzchni.
Wszędzie roztaczał się świeży lód, powstały wskutek nagłego przymrozku tej bezwietrznej nocy. Był gumowaty i uginał się pod naporem wiosła, potem zaś pękał jak szyba, łódź jednak tylko nieznacznie posuwała się naprzód.
– Podaj pan wiosło – powiedział strzelec w szóstej łodzi. Podniósł się i stanął na mocnych nogach. Słyszał kaczki przelatujące w ciemności, czuł niespokojne ruchy psa. Od północy dochodziły trzaski lodu łamanego przez pozostałe łodzie.
– Ostrożnie – powiedział wioślarz. – Żeby jej nie wywrócić.
– Też trochę pływałem – odparł strzelec.
Wziął podane mu długie wiosło i je odwrócił, żeby chwycić za pióro. Następnie wychylił się do przodu i przebił trzonkiem lód. Gdy poczuł twarde dno płytkiej laguny, oparł się całym ciężarem na szerokim piórze, trzymając je obiema rękami, ciągnął, a potem odpychał, dopóki wbity w dno trzonek nie znalazł się bliżej rufy, dzięki czemu łódź napierała na taflę, która pękała jak szkło, a wioślarz na rufie popychał ich naprzód w powstający przesmyk.
Po pewnym czasie strzelec, który nie ustawał w wysiłkach i w grubej odzieży zaczął się pocić, spytał towarzysza:
– Gdzie jest ta beczka do strzelania?
– Tam, po lewej. Pośrodku następnej zatoczki.
– Mam tam teraz skręcić?
– Wedle uznania.
– Jak to: „wedle uznania”? Przecież zna pan tę okolicę. Poziom wody pozwoli nam tam dopłynąć?
– Kto wie? Jest odpływ.
– Jak się nie pospieszymy, to nie dotrzemy tam przed świtem.
Bez odpowiedzi.
W porządku, marudny draniu, pomyślał strzelec. Jakoś się tam dostaniemy. Pokonaliśmy już dwie trzecie drogi, a jeśli masz problem z tym, że trzeba się przebijać przez lód, żeby dostać się do ptaków, to wielka szkoda.
– Bierz się do roboty, durniu – rzucił po angielsku.
– Co? – spytał tamten po włosku.
– Mówię, że płyniemy dalej. Zaraz będzie świtać.
Już w świetle dnia dopłynęli do sporej dębowej beczki osadzonej na dnie laguny i otoczonej spadzistym wałem ziemi, który obsiano trawą i turzycą. Strzelec ostrożnie stanął na nasypie, czując pod stopami kruszące się zamarznięte łodygi. Pomocnik wyciągnął z łodzi siedzisko ze skrzynką na amunicję i podał je strzelcowi, a ten nachylił się i umieścił je na dnie beczki.
W woderach i starej kurtce wojskowej z niezrozumiałą dla nikogo naszywką na lewym rękawie i z bladymi plamkami na naramiennikach, z których usunięto gwiazdki, zsunął się do beczki. Drugi mężczyzna podał mu dwie strzelby.
Strzelec umieścił je przy ściance beczki, a między nimi, na dwóch wbitych w nią hakach, powiesił torbę na naboje. Następnie oparł obie dubeltówki o torbę, z dwóch stron.
– Mamy wodę? – spytał.
– Nie mamy.
– A tę z laguny można pić?
– Nie. Nie nadaje się.
Strzelec, spragniony po trudzie kruszenia lodu i przepychania łodzi przez lagunę, czuł wzbierającą złość, ale ją opanował.
– Może pomogę rozbijać lód, żeby wyrzucić przynęty? – spytał.
– Nie trzeba – odparł ten drugi i gwałtownie wypchnął łódź na cienki lód, który pod jej naporem trzaskał i się rozrywał. Wioślarz zaczął go kruszyć piórem wiosła, a potem wyrzucał drewniane kaczki na wodę, w bok i w tył.
Wspaniałe ma nastawienie, pomyślał strzelec. Taki kawał draba. Tyrałem jak wół, żeby się tu przebić. A ten tylko sterczał na łodzi jak kołek. Co go gryzie, do diabła? To przecież jego fach.
Tak umieścił stołek, żeby mieć jak największe pole manewru po lewej i po prawej stronie, otworzył pudełko z nabojami i napełnił kieszenie, a potem otworzył jeszcze jedno pudełko w torbie, żeby łatwo mu było do niego sięgnąć. Przed sobą, na połyskującej w świetle brzasku lagunie, widział czarną łódź i wysokiego, potężnie zbudowanego pomagiera, który rozbijał wiosłem lód i wyrzucał drewniane kaczki za burtę, jakby pozbywał się jakiegoś obrzydlistwa.
Coraz bardziej się rozjaśniało, dostrzegał już niską linię brzegową cypla po drugiej stronie laguny. Wiedział, że znajdują się tam dwa inne stanowiska strzeleckie, za nimi ciągną się moczary, a dalej jest już otwarte morze. Załadował obie strzelby i sprawdził położenie łodzi, wciąż otaczanej przynętami.
Usłyszał za sobą narastający szmer skrzydeł, więc przyczaił się, skierował wzrok w górę, ponad krawędź beczki, złapał w prawą dłoń strzelbę czekającą z prawej strony, a potem podniósł się, żeby strzelić do dwóch kaczek, ciemnych plamek na tle szarawego nieba, z rozpostartymi skrzydłami wytracających prędkość i opadających ukosem ku przynętom.
Z pochyloną głową przesunął lufę skośnie w dół, celując w przestrzeń sporo przed drugą kaczką, następnie zaś, nie sprawdzając celności pierwszego strzału, płynnym ruchem przesunął lufę wyżej, na lewo od drugiej kaczki, która się poderwała, a gdy pociągnął za spust, dostrzegł, jak ptak zwija się w locie i opada między przynęty pływające wśród pokruszonego lodu. Przeniósł wzrok w prawo i dostrzegł pierwszą z kaczek, czarną plamę na lodzie. Wiedział, co robi: do pierwszej mierzył bardzo starannie, daleko na prawo od łodzi, drugiej zaś, wzbijającej się wyżej i bardziej na lewo, pozwolił wznieść się na tyle, by mieć pewność, że łódź nie znajdzie się na linii strzału. Piękny dublet, wykonany dokładnie jak należy, z pełnym uwzględnieniem i poszanowaniem położenia łodzi. Z zadowoleniem przeładował broń.
– Ej, nie strzelaj pan w stronę łodzi! – zawołał pomagier.
A niech mnie, mruknął pod nosem strzelec. Niech mnie wszyscy diabli.
– Wyładowuj pan przynęty! – zawołał do człowieka w łodzi. – Tylko migiem! Nie będę strzelać, dopóki wszystkie nie wylecą za burtę. Chyba że wysoko w górę.
Mężczyzna w łodzi nic nie odpowiedział, a w każdym razie nic, co dałoby się dosłyszeć.
Nie mogę tego pojąć, myślał strzelec. Przecież to dla niego nie pierwszyzna. Dobrze wie, że odwaliłem na łodzi połowę roboty, jak nie więcej. W życiu nie strzeliłem do kaczki bezpieczniej i ostrożniej niż teraz. Co jest z nim nie tak? Proponowałem mu przecież pomoc przy wyrzucaniu przynęt. Niech idzie do diabła.
Pomagier wciąż wściekle tłukł lód, teraz po prawej stronie, i wrzucał do wody drewniane kaczki, a z każdego jego ruchu biła nienawiść.
Nie pozwól mu tego popsuć, rzekł do siebie strzelec. Przy takim lodzie strzelania nie będzie za wiele, chyba że później stopi się w słońcu. I tak pewnie trafisz tylko parę ptaków, nie pozwól więc, żeby ci wszystko popsuł. Nie wiesz, ile jeszcze razy zapolujesz na kaczki, więc nie daj sobie tego popsuć.
Obserwował niebo jaśniejące w oddali, ponad wysuniętym cyplem, a potem obrócił się w beczce wpuszczonej w dno i wyjrzał na zamarzniętą lagunę i mokradła wokół niej. W oddali majaczyły zaśnieżone szczyty. Z miejsca znajdującego się tak nisko nie widział pogórza, góry zdawały się wyrastać gwałtownie z równiny. Patrząc w ich stronę, poczuł na twarzy podmuch i zdał sobie sprawę, że z tamtej strony nadejdzie wiatr, który wzbije się w niebo wraz ze słońcem, a wówczas trochę wypłoszonych ptaków na pewno nadleci od strony morza.
Pomagier skończył wyrzucać z łodzi przynęty. Pływały w dwóch grupkach: część unosiła się na wodzie na wprost strzelca i nieco na lewo, czyli tam, gdzie miało wzejść słońce, część zaś bardziej na prawo. Potem wyciągnął z worka krzyżówkę uwiązaną na sznurku z kotwiczką. Krykucha wsadziła łebek pod wodę, a potem naprzemiennie go wynurzała i znów chowała, opryskując sobie grzbiet.
– Może warto by rozbić jeszcze trochę lód po brzegach? – zawołał strzelec. – Za mało tu wody, żeby je zwabić.
Pomagier nic nie odpowiedział, zaczął tylko tłuc wiosłem w wyszczerbioną krawędź lodowej pokrywy. Całe to roztrzaskiwanie lodu wcale nie było konieczne, dobrze o tym wiedział. Lecz nie wiedział tego strzelec i myślał: Nie rozumiem go, ale nie mogę pozwolić, żeby wszystko mi popsuł. Muszę mieć pełną kontrolę i nie dać mu jej przejąć. Każdy strzał może być twoim ostatnim i żaden smętny sukinkot nie może ci tego popsuć. Trzymaj nerwy na wodzy, chłopaku, mówił sobie.
2
Ale chłopakiem przecież nie był. Miał pięćdziesiątkę na karku i był pułkownikiem piechoty w armii Stanów Zjednoczonych, a w celu przejścia badań medycznych, które odbył na dzień przed przybyciem do Wenecji na to polowanie, łyknął tyle nitromannitu, żeby spokojnie… sam nie wiedział co, chyba po prostu je przejść, tak sobie mówił.
Lekarz patrzył na niego dość sceptycznie, zanotował jednak wyniki, sprawdziwszy je dwukrotnie.
– Wiesz co, Dick – rzucił – przy podwyższonym ciśnieniu śródgałkowym i wewnątrzczaszkowym to niewskazane, a nawet mocno przeciwwskazane.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparł strzelec, który w tej sytuacji nie był strzelcem lub był nim tylko potencjalnie, ale był za to pułkownikiem piechoty w armii Stanów Zjednoczonych, zdegradowanym ze stopnia generała.
– Znamy się już od dawna, pułkowniku. A może tak mi się tylko zdaje – dodał lekarz.
– Minęło wiele lat – zgodził się pułkownik.
– Moglibyśmy pisać piosenki – zauważył lekarz. – Ale jak już się tak nafaszerujesz nitrogliceryną, to uważaj, żeby się o nic nie rozbić ani żeby cię nie dosięgnęła jakaś iskra. Powinni ci doczepić taki łańcuch do uziemienia jak przy cysternach z paliwem.
– Ale kardiografia wyszła w porządku?
– Wprost wspaniale, pułkowniku. Jak u dwudziestopięciolatka. A może nawet dziewiętnastolatka.
– To o co ci chodzi?
Po takiej dawce nitromannitu czasem trochę go mdliło, nie mógł się więc doczekać, aż wizyta dobiegnie końca. Nie mógł się też doczekać, aż się położy i łyknie seconal. Powinienem napisać podręcznik ruchów taktycznych dla plutonu podwyższonego ciśnienia, pomyślał. Chętnie bym mu to powiedział. Może powinienem zdać się na łaskę sądu? Nigdy tego nie robisz, napomniał się. Zawsze twierdzisz, że jesteś bez winy.
– Ile razy oberwałeś w głowę? – spytał lekarz.
– Dobrze wiesz. Mam to w papierach.
– A ile razy dostałeś po głowie?
– Chryste Panie. – Chwila milczenia. – Pytasz na potrzeby wojska czy jako mój lekarz?
– Jako twój lekarz. Nie pomyślałeś chyba, że chcę ci narobić kłopotów?
– Nie, Wes. Przepraszam. To o co właściwie pytałeś?
– O wstrząśnienia mózgu.
– Takie prawdziwe?
– Takie, że traciłeś przytomność lub miałeś potem kłopoty z pamięcią.
– Może z dziesięć. Wliczając w to grę w polo. Plus minus trzy.
– Biedny stary draniu… – powiedział lekarz. – To znaczy szanowny panie pułkowniku – dodał.
– Mogę już iść?
– Tak. Dobrze się trzymasz.
– Dzięki. Może chcesz się wybrać na kaczki na mokradła przy ujściu Tagliamento? Świetne miejsce do polowania, należy do sympatycznych młodych Włochów, których poznałem w Cortinie.
– Strzelają tam do łysek?
– Nie. Tam akurat polują na prawdziwe kaczki. To dobre chłopaki i dobre miejsce. Prawdziwe kaczki. Krzyżówki, rożeńce, świstuny. Czasem jakieś gęsi. Zupełnie jak w domu, w czasach naszej młodości.
– Moja młodość przypadła na rok dwudziesty dziewiąty i trzydziesty.
– To pierwsza złośliwość, jaką słyszę z twoich ust.
– Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu nie pamiętam czasów wspaniałych polowań na kaczki. Poza tym jestem miastowy.
– I to jest właśnie, cholera, jedyny z tobą problem. Jeszcze nie widziałem miastowego, który byłby coś wart.
– Wcale tak nie myślisz, prawda, pułkowniku?
– Pewnie, że nie. Dobrze o tym wiesz.
– Dobrze się trzymasz, pułkowniku. Przykro mi, że nie mogę się wybrać na to polowanie. Nie umiem nawet strzelać.
– Do licha, to akurat bez różnicy. W naszym wojsku nikt nie umie. Ucieszyłbym się, gdybyś się przyłączył.
– Dam ci coś, co uzupełni te twoje specyfiki.
– A jest coś dobrego?
– Nie bardzo. Ale coś tam próbują wymyślić.
– To niech wymyślają – stwierdził pułkownik.
– Godna podziwu postawa, pułkowniku.
– A idź do diabła. Na pewno nie chcesz się wybrać?
– Na kaczkę chodzę do Longchamps przy Madison Avenue – powiedział lekarz. – W lecie mają tam klimatyzację, zimą ogrzewanie. No i nie muszę wstawać przed świtem i wkładać kalesonów.
– Dobra, miastowy chłopaku. Nawet się nie dowiesz, co tracisz.
– Nigdy mnie to nie ciekawiło. Dobrze się trzymasz, pułkowniku.
– Dzięki – rzucił pułkownik i wyszedł.
3
To było przedwczoraj. Wczoraj natomiast jechał z Triestu do Wenecji starą drogą prowadzącą z Monfalcone do Latisany i dalej przez równinę. Miał dobrego kierowcę, więc odpoczywał na przednim siedzeniu i patrzył na okolicę poznaną za młodu.
Wszystko wygląda teraz całkiem inaczej, myślał. Pewnie dlatego, że pozmieniały się odległości. Gdy człowiek jest starszy, wszystko wydaje się dużo mniejsze. No i drogi są teraz lepsze, nie ma tyle pyłu. Tylko czasem jeździłem tędy ciężarówką, zwykle chodziliśmy na piechotę. Wciąż wypatrywałem wtedy plam cienia, w których czasem dawano nam odpocząć, a także studni na podwórzach. No i jeszcze rowów, pomyślał. Stale wypatrywałem rowów, to na pewno.
Zatoczyli łuk i przejechali tymczasowym mostem nad rzeką Tagliamento. Jej brzegi się zieleniły, a po drugiej stronie, przy pasie głębszej wody, mężczyźni łowili ryby. Zbombardowany most właśnie odbudowywano pośród stukotu młotów do nitowania, a kilkaset metrów dalej ruiny wzniesionej dawno temu przez Longhenę wiejskiej willi oraz budynków gospodarczych wskazywały, gdzie średnie bombowce zrzuciły swoje ładunki.
– Proszę spojrzeć – powiedział kierowca. – W tym kraju, jeśli widzi się most lub stację kolejową, to potem wystarczy odjechać kilkaset metrów w dowolnym kierunku i znajdzie się coś takiego.
– Morał z tego chyba taki, żeby nie budować sobie rezydencji ani kościoła, ani nie zatrudniać Giotta do malowania fresków w kościele, jeśli w zasięgu kilkuset metrów stoi jakiś most.
– Tak myślałem, że jakiś morał musi w tym być, panie pułkowniku.
(…)
Ernest Hemingway „Za rzekę, w cień drzew”
Tłumaczenie: Agnieszka Wilga
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 360
Opis: Włochy, 1948 rok. Pięćdziesięcioletni pułkownik Richard Cantwell, oficer armii amerykańskiej, wraca wspomnieniami do czasów służby wojskowej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. O swoich doświadczeniach opowiada dziewiętnastoletniej Renacie, weneckiej arystokratce, którą jest zafascynowany. Reminiscencje weterana wojennego pełne są przemyśleń dotyczących życia, miłości i śmierci.
„Za rzekę, w cień drzew” to poruszające dzieło o relacjach i emocjach. Hemingway, w typowym dla siebie szorstkim, oszczędnym stylu, zastosował w niej technikę góry lodowej, dzięki czemu złożoność i symbolika opowieści ukryte są pod jej powierzchnią. Książka powstawała w latach 1948–1950, a po premierze w 1950 roku przez siedem tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów „New York Timesa”. Krytycy porównywali utwór do „Śmierci w Wenecji” Thomasa Manna, a Tennessee Williams uznał, że to „najsmutniejsza powieść na świecie o najsmutniejszym mieście (…) i najlepsze, co Hemingway kiedykolwiek napisał”.
Kategoria: fragmenty książek