Podróże w czasie i hipoteza symulacji. Przeczytaj fragment powieści „Morze spokoju” Emily St. John Mandel

19 czerwca 2023

Po „Stacji Jedenaście” i „Szklanym hotelu” Emily St. John Mandel proponuje kolejną, przejmującą historię. W „Morzu spokoju” autorka zajmuje się podróżami w czasie i hipotezą symulacji. Struktura książki przypomina „Atlas chmur” Davida Mitchella. Fabuła rozpięta jest między 1912 a 2401 rokiem i splata losy kilku postaci rozrzuconych w czasie i przestrzeni. „Od bardzo dawna chciałam napisać historię o podróżowaniu w czasie. Ale problem z opowieściami o podróżach w czasie polega na tym, że po bliższej analizie zaczynają się rozpadać. Podróże w czasie tworzą nieskończoną pętlę, usuwając z równania zarówno przyczynę, skutek, jak i wolną wolę, co jest katastrofalne dla fikcji. I tu pojawia się hipoteza symulacji. Sposobem na sprawienie, bym uznała podróże w czasie za przekonujące dla mnie jako pisarki, było umieszczenie w roku 2400 postaci mówiącej: 'Tak naprawdę nie rozumiemy, dlaczego podróżowanie w czasie tak dobrze funkcjonuje. Uważamy, że zawsze powinno ono wytwarzać nieskończoną pętlę, i sądzimy, że może fakt, że w ogóle jest możliwe, stanowi dowód na to, że dzieje się tu coś innego i że żyjemy w symulacji” – komentuje autorka. Powieść jest dostępna w księgarniach nakładem Wydawnictwa Poradnia K, a poniżej możecie przeczytać sam jej początek.

1

Osiem­na­sto­letni Edwin St. John St. An­drew, dźwi­ga­jący brze­mię po­dwój­nie uświę­co­nego na­zwi­ska, mruży oczy przed wia­trem na gór­nym po­kła­dzie pa­rowca pły­ną­cego przez Atlan­tyk: dłońmi w rę­ka­wicz­kach przy­trzy­muje się re­lingu, nie­cier­pli­wie wy­pa­tru­jąc nie­zna­nego i usi­łu­jąc do­strzec coś – co­kol­wiek! – prócz mo­rza i nieba, ale wi­dzi tylko od­cie­nie nie­koń­czą­cej się sza­ro­ści. Jest w dro­dze do in­nego świata. Znaj­duje się mniej wię­cej po­środku mię­dzy An­glią a Ka­nadą. „Ska­zano mnie na wy­gna­nie” – mówi do sie­bie i wie, że po­pada w me­lo­dra­ma­tyczny ton, ale i tak tkwi w tym ziarno prawdy.

Do przod­ków Edwina za­li­cza się Wil­helm Zdo­bywca. Gdy dzia­dek Edwina umrze, jego oj­ciec zo­sta­nie hra­bią. Edwin uczęsz­czał do dwóch naj­lep­szych szkół w kraju, jed­nak w An­glii ni­gdy nie cze­kała go po­myślna przy­szłość. Nie­wiele jest pro­fe­sji, któ­rym może się po­świę­cić dżen­tel­men, i żadna z nich nie po­ciąga Edwina. Ma­ją­tek ro­dzinny przej­dzie na jego star­szego brata Gil­berta, więc on ni­czego nie odzie­dzi­czy (średni brat Niall zna­lazł się już w Au­stra­lii). Edwin mógł trzy­mać się An­glii jesz­cze tro­chę dłu­żej, ale po­ta­jem­nie wy­znaje ra­dy­kalne po­glądy, które nie­ocze­ki­wa­nie wy­szły na jaw pod­czas uro­czy­stego obiadu, na­da­jąc w ten spo­sób bieg jego lo­sowi.

W prze­bły­sku zu­chwa­łego opty­mi­zmu Edwin wpi­suje na li­ście pa­sa­że­rów jako swoje za­ję­cie: „far­mer”. Póź­niej, roz­my­śla­jąc na po­kła­dzie, uświa­da­mia so­bie, że ni­gdy na­wet nie do­tknął ło­paty.

2

W Ha­li­fak­sie znaj­duje kwa­terę w po­bliżu portu, w pen­sjo­na­cie, gdzie może wy­na­jąć na­rożny po­kój na dru­gim pię­trze, z wi­do­kiem na za­tokę. Pierw­szego dnia bu­dzi go cu­dow­nie tęt­niąca ży­ciem scena za oknem. Przy­pły­nął duży sta­tek han­dlowy, a on jest na tyle bli­sko, że sły­szy ru­baszne prze­kleń­stwa męż­czyzn wy­ła­do­wu­ją­cych beczki, worki i skrzy­nie. Więk­szość tego pierw­szego dnia Edwin spę­dza, wy­glą­da­jąc przez okno jak kot. Za­mie­rzał nie­zwłocz­nie wy­ru­szyć na za­chód, ale o ileż ła­twiej po­zo­stać w Ha­li­fak­sie, gdzie pada ofiarą oso­bi­stej sła­bo­ści, któ­rej był świa­dom przez całe ży­cie: jest zdolny do dzia­ła­nia, lecz ma skłon­ność do po­pa­da­nia w in­er­cję. Lubi prze­sia­dy­wać przy oknie, za któ­rym nie­ustan­nie prze­su­wają się lu­dzie i statki. Nie chce wy­jeż­dżać, więc zo­staje.

− Och, chyba po pro­stu za­sta­na­wiam się nad na­stęp­nym po­su­nię­ciem – mówi wła­ści­cielce, gdy ta ła­god­nie go pod­py­tuje.

Na­zywa się Don­nelly. Przy­była z No­wej Fun­dlan­dii. Jej ak­cent wpra­wia go w za­kło­po­ta­nie. Brzmi, jakby po­cho­dziła z Bri­stolu i jed­no­cze­śnie z Ir­lan­dii, ale nie­kiedy Edwin sły­szy szkocki. Po­koje są czy­ste, a ona do­sko­nale go­tuje.

Ma­ry­na­rze prze­pły­wają obok jego okna wzbie­ra­ją­cymi fa­lami. Rzadko spo­glą­dają w górę. Lubi ich ob­ser­wo­wać, ale nie od­waża się do nich zbli­żyć. Poza tym mają sie­bie na­wza­jem. Gdy są pi­jani, obej­mują się ra­mio­nami, a on czuje prze­szy­wa­jące ukłu­cie za­zdro­ści.

(Czy mógłby wstą­pić do ma­ry­narki? Oczy­wi­ście, że nie. Od­rzuca ten po­mysł, gdy tylko przy­cho­dzi mu do głowy. Sły­szał raz o opła­ca­nym emi­gran­cie, który od­na­lazł się jako ma­ry­narz, ale Edwin bar­dzo so­bie ceni wolny czas).

Bar­dzo lubi ob­ser­wo­wać przy­pły­wa­jące statki, pa­rowce do­cie­ra­jące do za­toki z eu­ro­pej­ską at­mos­ferą wciąż uno­szącą się nad po­kła­dami.

Rano i po po­łu­dniu udaje się na prze­chadzkę. Nad za­tokę, do spo­koj­nych dziel­nic miesz­kal­nych, do skle­pi­ków pod pa­sia­stymi mar­ki­zami przy Bar­ring­ton Street. Lubi prze­je­chać się elek­trycz­nym tram­wa­jem aż na pę­tlę, a po­tem wra­cać, pa­trząc, jak małe domy ustę­pują więk­szym, aż po han­dlowe gma­chy w cen­trum. Lubi ku­po­wać rze­czy, które nie są mu szcze­gól­nie po­trzebne: bo­che­nek chleba, kilka pocz­tó­wek, bu­kiet kwia­tów. Ta­kie mo­głoby być ży­cie, my­śli wów­czas. Ta­kie pro­ste. Żad­nej ro­dziny, żad­nej pracy, je­dy­nie kilka zwy­czaj­nych przy­jem­no­ści, czy­sta po­ściel, w którą można się za­paść pod ko­niec dnia, i stała pen­sja z domu. Sa­motne ży­cie mo­głoby oka­zać się bar­dzo przy­jemne.

Za­czyna co kilka dni ku­po­wać kwiaty, które wsta­wia do ta­niego wa­zonu na to­a­letce. Na przy­glą­da­niu się im spę­dza dużo czasu. Chciałby być ar­ty­stą, na­ry­so­wać je i dzięki temu zo­ba­czyć wy­raź­niej.

Czy mógłby na­uczyć się ry­sunku? Ma czas i pie­nią­dze. Po­mysł rów­nie do­bry jak każdy inny. Pyta pa­nią Don­nelly, która za­sięga in­for­ma­cji u przy­ja­ciółki, i nie­długo póź­niej Edwin znaj­duje się w sa­lo­nie ko­biety, która uczyła się ma­lar­stwa. Spę­dza spo­kojne go­dziny, szki­cu­jąc kwiaty i wa­zony, po­zna­jąc pod­stawy cie­nio­wa­nia i pro­por­cji. Ko­bieta na­zywa się La­eti­tia Rus­sell. Nosi ob­rączkę, lecz miej­sce po­bytu jej męża po­zo­staje nie­okre­ślone. Mieszka w schlud­nym drew­nia­nym domu z trójką dzieci i owdo­wiałą sio­strą, dys­kretną przy­zwo­itką, która dzierga w ką­cie po­koju nie­koń­czące się sza­liki, więc Edwi­nowi przez resztę ży­cia ry­so­wa­nie ko­ja­rzy się ze stu­ko­tem dru­tów do ro­bó­tek.

Edwin mieszka w pen­sjo­na­cie od pół roku, gdy zja­wia się Re­gi­nald. Od razu wi­dać, że nie ma on skłon­no­ści do in­er­cji. Za­mie­rza na­tych­miast wy­je­chać na za­chód. Dwa lata star­szy od Edwina, rów­nież ab­sol­went sta­rego, do­brego Eton, trzeci syn wi­ceh­ra­biego, a jego oczy mają piękny sza­ro­nie­bie­ski od­cień. Pla­nuje zo­stać wła­ści­cie­lem ziem­skim po­dob­nie jak Edwin, ale w prze­ci­wień­stwie do niego pod­jął już kroki w tym kie­runku i ko­re­spon­duje z czło­wie­kiem, który chce sprze­dać farmę w Sa­skat­che­wan.

− Sześć mie­sięcy – po­wta­rza Re­gi­nald przy śnia­da­niu nie­do­wie­rza­ją­cym to­nem.

Prze­staje na chwilę sma­ro­wać grzankę dże­mem, naj­wy­raź­niej nie­pewny, czy do­brze usły­szał.

− Sześć mie­sięcy? Sześć mie­sięcy tu­taj?

− Tak – od­po­wiada bez­tro­sko Edwin. – Sześć bar­dzo przy­jem­nych mie­sięcy, po­zwolę so­bie do­dać.

Pró­buje przy­cią­gnąć spoj­rze­nie pani Don­nelly, ale ona z roz­my­słem sku­pia się na na­le­wa­niu her­baty. Naj­wi­docz­niej uważa, że jest lekko zbzi­ko­wany.

− Cie­kawe. – Re­gi­nald roz­sma­ro­wuje dżem na grzance. – Chyba nie ży­wimy na­dziei, że we­zwą nas do domu, nie­praw­daż? Ucze­pio­nych krańca Atlan­tyku i po­zo­sta­ją­cych tak bli­sko króla i kraju, jak to tylko moż­liwe?

Tro­chę go to za­bo­lało, więc gdy Re­gi­nald w na­stęp­nym ty­go­dniu wy­ru­sza na za­chód, Edwin przyj­muje za­pro­sze­nie, by mu to­wa­rzy­szyć. W dzia­ła­niu jest jed­nak coś po­cią­ga­ją­cego, do­cho­dzi do wnio­sku, gdy opusz­czają mia­sto. Za­re­zer­wo­wali miej­sca w pierw­szej kla­sie za­chwy­ca­ją­cego po­ciągu, w któ­rym znaj­dują się poczta i za­kład go­li­brody, gdzie Edwin pi­sze pocz­tówkę do Gil­berta i roz­ko­szuje się przy­jem­no­ścią go­le­nia na cie­pło i strzy­że­nia, ob­ser­wu­jąc lasy, je­ziora i mia­steczka, które prze­su­wają się za oknem. Gdy po­ciąg za­trzy­muje się w Ot­ta­wie, nie wy­siada, tylko po­zo­staje we­wnątrz i szki­cuje kon­tury sta­cji.

Lasy, je­ziora i mia­steczka ustę­pują miej­sca rów­ni­nom. Pre­rie są z po­czątku in­te­re­su­jące, po­tem nu­żące, wresz­cie za­czy­nają wzbu­dzać nie­po­kój. Pro­blem w tym, że jest ich zbyt dużo. Nie ta skala. Po­ciąg peł­znie jak sto­noga przez nie­koń­czące się trawy. Roz­po­ście­rają się aż po ho­ry­zont. Edwin czuje się nad­mier­nie od­sło­nięty.

− To jest ży­cie – mówi Re­gi­nald, gdy wresz­cie do­jeż­dżają i przy­stają na progu jego no­wego go­spo­dar­stwa.

Farma leży kilka mil od Prince Al­bert. To mo­rze błota. Re­gi­nald ku­pił ją w ciemno od zroz­pa­czo­nego An­glika pod trzy­dziestkę – jesz­cze jed­nego wy­da­lo­nego, któ­remu za­pła­cono za wy­jazd, jak po­dej­rze­wał Edwin. Zu­peł­nie so­bie tu nie po­ra­dził i wra­cał te­raz na wschód, by pod­jąć pracę biu­rową w Ot­ta­wie. Wi­dać, że Re­gi­nald bar­dzo się stara nie my­śleć o tym męż­czyź­nie.

Czy dom może być na­wie­dzony przez klę­skę? Gdy Edwin prze­kra­cza próg, na­tych­miast czuje się nie­swojo, więc po­zo­staje na ze­wnątrz, na fron­to­wym ganku. Bu­dowla jest so­lidna – po­przedni wła­ści­ciel dys­po­no­wał kie­dyś fun­du­szami – ale miej­sce wy­daje się w ja­kiś spo­sób nie­for­tunne. Edwin nie do końca po­trafi to wy­ja­śnić.

− Tu­taj jest… dużo nieba, prawda? – ośmiela się ode­zwać. No i dużo błota. Za­dzi­wia­jąco dużo. Po­ły­skuje w słońcu jak okiem się­gnąć.

− Otwarte prze­strze­nie i świeże po­wie­trze – od­po­wiada Re­gi­nald wpa­trzony w prze­ra­ża­jąco ni­jaki ho­ry­zont.

Edwin do­strzega w od­dali inną za­grodę, za­mgloną z po­wodu od­le­gło­ści. Niebo jest agre­syw­nie błę­kitne. Wie­czo­rem je­dzą ja­jecz­nicę na ma­śle – je­dyne, co Re­gi­nald po­trafi przy­rzą­dzić – i so­loną wie­przo­winę. Męż­czy­zna wy­daje się przy­ga­szony.

− Przy­pusz­czam, że praca na roli to cięż­kie za­ję­cie – za­ga­duje po chwili. – Wy­czer­pu­jące fi­zycz­nie.

− Tak są­dzę.

Gdy Edwin wy­obra­żał so­bie sie­bie w no­wym świe­cie, za­wsze wi­dział się na wła­snej far­mie – na tle pej­zażu spo­wi­tego w zie­leń bli­żej nie­okre­ślo­nych zbóż, upo­rząd­ko­wa­nego, ale także roz­le­głego – ni­gdy jed­nak nie za­sta­na­wiał się po­waż­nie, z czym w isto­cie wiąże się go­spo­da­ro­wa­nie na far­mie. Przy­pusz­cza, że z zaj­mo­wa­niem się końmi. Ja­ki­miś pra­cami w ogro­dzie. Prze­ko­py­wa­niem pól. Ale co da­lej? Co się robi na po­lach, gdy się je już prze­ko­pie? I po co się je prze­ko­puje?

Czuje się, jakby ba­lan­so­wał na kra­wę­dzi ot­chłani.

− Re­gi­nal­dzie, stary druhu – mówi – co mam zro­bić, żeby do­stać tu coś do pi­cia?

*

− Zbiera się plon – mówi do sie­bie Edwin przy trze­ciej szklance. – To jest to słowo. Prze­ko­puje się pola, ob­siewa je czymś, a po­tem zbiera się plon. – Po­pija drinka.

− Co się zbiera?

Re­gi­nald, gdy się upije, jest uro­czy, jakby nic nie mo­gło go ura­zić. Roz­piera się na swoim krze­śle, uśmie­cha­jąc się w prze­strzeń.

− Cóż, wła­śnie o to cho­dzi – od­po­wiada Edwin i na­lewa so­bie ko­lejną szkla­neczkę.

3

Po mie­siącu pi­cia Edwin zo­sta­wia Re­gi­nalda na jego no­wym go­spo­dar­stwie i wy­ru­sza da­lej na za­chód, gdzie ma się spo­tkać ze szkol­nym przy­ja­cie­lem swego brata Nialla, Tho­ma­sem, który przez Nowy Jork przy­je­chał na kon­ty­nent i na­tych­miast po­spie­szył w tam­tym kie­runku. Po­dróż po­cią­giem przez Góry Ska­li­ste za­piera Edwi­nowi dech. Przy­ci­ska czoło do szyby jak dziecko i gapi się z otwar­tymi ustami. Piękno jest znie­wa­la­jące. Być może wcze­śniej w Sa­skat­che­wan pił nieco za dużo i zbyt długo. W Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej bę­dzie lep­szym czło­wie­kiem, po­sta­na­wia. Słońce razi go w oczy.

Po tym ca­łym dzi­kim prze­py­chu przy­rody prze­żywa oso­bliwy wstrząs, zna­la­zł­szy się w Vic­to­rii na uła­dzo­nych, przy­jem­nych uli­cach. An­glicy są wszę­dzie; gdy tylko wy­siada z po­ciągu, osa­cza go ak­cent oj­czy­stego kraju. „Można by tu zo­stać na ja­kiś czas”, my­śli.

Edwin od­naj­duje Tho­masa w nie­wiel­kim bar­dzo schlud­nym ho­telu w cen­trum mia­sta, gdzie ten wy­na­jął naj­lep­szy po­kój, i za­ma­wiają her­batę z bu­łecz­kami w re­stau­ra­cji na dole. Nie wi­dzieli się od trzech czy czte­rech lat, ale Tho­mas nie­wiele się zmie­nił. Ma tę samą ru­mianą cerę, jaką miał w dzie­ciń­stwie, spra­wia­jącą wra­że­nie, iż wła­śnie wró­cił z bo­iska do gry w rugby. Usi­łuje zo­stać człon­kiem biz­ne­so­wego śro­do­wi­ska w Vic­to­rii, ale nie bar­dzo wie, ja­kiego ro­dzaju in­te­re­sami chciałby się za­jąć.

− A jak się miewa twój brat? – pyta Tho­mas, zmie­nia­jąc te­mat. Cho­dzi mu o Nialla.

− Pró­buje swo­ich sił w Au­stra­lii – od­po­wiada Edwin. – Są­dząc po li­stach, wy­daje się cał­kiem szczę­śliwy.

− Cóż, to wię­cej, niż może o so­bie po­wie­dzieć pra­wie każdy z nas – stwier­dza Tho­mas. – Nie­błaha to rzecz, szczę­ście. Czym się tam zaj­muje?

− Za­pewne prze­pija prze­ka­zy­wane mu fun­du­sze – mówi Edwin, co jest nie­zbyt dżen­tel­meń­skie, lecz chyba zgodne z prawdą.

Zaj­mują sto­lik przy oknie i jego spoj­rze­nie wę­druje w stronę ulicy, wy­staw skle­po­wych oraz – wi­docz­nej w od­dali – nie­zmie­rzo­nej pusz­czy, ciem­nym strze­li­stym drze­wom na­pie­ra­ją­cym na obrzeża. Jest coś nie­do­rzecz­nego w sa­mej my­śli, że ta pusz­cza na­leży do Wiel­kiej Bry­ta­nii, lecz szybko tłumi ją w so­bie, gdyż przy­po­mina mu się ostat­nia ko­la­cja w An­glii.
(…)

Emily St. John Mandel „Morze spokoju”
Tłumaczenie: Ewa Horodyska
Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 282

Opis: Podróż w czasie. Sztuka i metafizyka. Miłość i zaraza. W roku 1912 Edwin St. Andrew przepływa Atlantyk parowcem, wykluczony z towarzystwa po nieprzemyślanej przemowie podczas rodzinnej kolacji. W lesie na kanadyjskim pustkowiu słyszy dźwięki skrzypiec w terminalu sterowców… Dwa stulecia później sławna pisarka Olive Llewellyn odbywa trasę promocyjną. Podróżuje po Ziemi, lecz pochodzi z drugiej kolonii księżycowej. W książce Olive znajduje się dziwny akapit: mężczyzna gra na skrzypcach w terminalu sterowców, a dźwięki odbijają się echem od rosnących wokół drzew… Wygnany Anglik, pisarka uwięziona z dala od domu przez pandemię i dziewczyna, której przeznaczeniem była zbyt młoda śmierć oglądają świat, który nie jest ich własnym. Podróżując przez wieki, między koloniami na Księżycu a ciągle zmieniającą się Ziemią, odkrywają tajemnice człowieczeństwa, czasu i przestrzeni.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek