Nowa powieść Wioletty Grzegorzewskiej zapowiedziana na 15 maja. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Tajnych dyrygentów chmur”

19 kwietnia 2024

Wioletta Grzegorzewska, autorka nominowanych do Międzynarodowego Bookera „Gugułów” oraz pandemicznej powieści drogi „Wilcza rzeka”, napisała nową książkę. „Tajni dyrygenci chmur” to utrzymana w duchu nowego realizmu magicznego opowieść o dorastaniu w drugiej połowie lat 80., a jednocześnie powrót autorki do pełnego piękna i grozy świata rodzinnej wsi położonej na skraju Jury. Książka ukaże się 15 maja nakładem Wydawnictwa W.A.B. (dostępna przedpremierowo tutaj). Poniżej możecie przeczytać jej fragment.

Magia różowej kokardki

Wiele strasznych myśli krążyło mi wtedy po głowie i kiedy zaniepokojona postanowiłam obudzić Agatę i wypytać ją o szczegóły, rozległ się alarm przeciwpożarowy.

Wybiegłyśmy przerażone na plac przed ośrodek, spodziewając się kolejnej katastrofy, ale rozziewany pan kierownik, który po raz pierwszy wystąpił przed całą grupą kolonijną bez okularów i w szlafroku, uświadomił nam, że to tylko takie ćwiczenia, bo po wybuchu elektrowni w Czarnobylu postanowili nas częściej szkolić.

Zaczął znowu pokapywać deszcz. Powietrze zapachniało pestkami z dopiero co rozłupanej dyni. Spojrzałam przed siebie, gdzie między ciemnymi drzewami lśniło sinoniebieskie jezioro. Wtem w grupie chłopaków ustawionych w rzędzie na placu dostrzegłam Huberta, stojącego naprzeciwko w niebieskiej piżamie. Chłopak kiwał się w mroku, jakby ktoś powiesił go na niewidzialnej nitce. Jego postać rozpraszała się w kroplach deszczu. Grzywka opadła mu na czoło, przez co nie wyglądał już jak A’Tomek, tylko jak Wodnik Szuwarek. Patrzył na mnie smutno, a ja w mokrych kapciach, otoczona flamingami, które w mojej wyobraźni zeskakiwały w ciemności ze spodni piżamy, dopięta na ostatni guzik, poczułam się nieswojo i udawałam, że nagle strasznie mnie zainteresowała dziupla w rosnącym obok modrzewiu.

Kiedy wszyscy wrócili do ośrodka, zdjęłam mokre kapcie, schowałam je w krzakach i wymknęłam się za bramę ośrodka. Stąpałam boso wilgotną ścieżką. Świetliki śmigały między drzewami. Trawa wokół parowała. W świetle wschodzącego księżyca błękitniały łebki dmuchawców. Zbliżyłam się do jeziora i wdychając słodkawy bagienny zapach, patrzyłam na porośnięty wawrzynkiem brzeg. Fale dotknęły moich stóp i nagle jezioro wydało mi się czymś żywym i czującym. Kusiło mnie, żeby się w nie zanurzyć i iść przed siebie tak długo, aż straciłabym grunt pod nogami. Chciałam stać się jeziorem. Ozdobiona sitowiem, rdestnicą i białymi zamkniętymi w nocy kwiatami grzybienia, które kwitną tylko cztery dni w roku, czekałabym, aż nastanie świt. Wielki szczupak wypływałby zza kamienia i łaskawie muskał mnie ogonem. Pływaki żółtobrzeżki byłyby moimi oczami, a dłońmi pałki wodne. W południe odpoczywałabym na kamieniu z traszką, obmywając postrzępione brzegi. Unosiłabym się we mgle, migotała w słońcu. Byłabym szczęśliwa, słysząc gruchanie cukrówki, witającej się co rano ze światem, od śmiechu pluszczących się dzieci. Miałabym przezroczystą i płynną skórę, serce tętniące tajemnymi pływami. Byłabym wodą, wszystkim i niczym. Przybywałoby mnie po deszczu, a ubywało w trakcie susz. Każdego ranka rodziłabym się na nowo. Niebo nade mną kruszyłoby się od krakania wron. Doznawałabym subtelnych pieszczot gałęzi płaczących wierzb, pochylających się nad moimi brzegami. Połykałabym chmury, chowając w swym wnętrzu małże słodkowodne, szczeżuje i ramienionogi, i zamiast śnić o oceanie, pozdrawiającym mnie z oddali, skulona przy lesie czekałabym na księżyc, a ten przytrzymałby mnie na swoim miejscu, bym nie zechciała wyparować i powrócić do źródła, bo pragnęłam być bezcielesna, wolna, rozmyta, zamglona, rozkołysana południowym ciepłym wiatrem, wchłaniać w siebie wszystkie barwy motyli, much i ważek, które by się nade mną unosiły.

Kiedy zamierzałam zrzucić ubranie i wejść do wody, poczułam dłoń na ramieniu. To był Hubert. Chłopak wziął mnie za rękę i zanim nad Kotliną Kłodzką rozszalała się na dobre kolejna ulewa, zaprowadził do ośrodka.

*

Niedługo przed wyjazdem z kolonii opiekunka podała mi list. Mama w pierwszych słowach donosiła, że tata całkiem ocipiał (to słowo było poprawione na „oszalał”) i za wilgoć w naszym kamiennym domu obwinia nie swój staw, co to go przed siedmioma laty wykopał od strony drogi, ale naszą starą gruszę, posadzoną przez dziadka przy domu, kiedy urodził się jego pierworodny syn. Zdaniem taty drzewo to zasłania całe okno od wschodu i z tego powodu należy je jak najszybciej ściąć. Dalej czytałam, że kiedy dziadek Władek o tym usłyszał, to omal nie dostał zawału i całkiem przestał się do ojca odzywać. Powiedział mamie, że spakuje tobołek i pojedzie do Będzina, do cioci Władzi. Na koniec listu mama prosiła, żebym napisała parę słów do ojca i przemówiła mu do rozumu.

Przez te wieści z domu nie mogłam spać, tym bardziej że była biała noc, w trakcie której dzieci z ośrodka buszowały po korytarzach, robiąc sobie nawzajem psikusy, smarowały klamki i buty pastą do zębów, wykradały ze spakowanych walizek białe ubrania oraz bieliznę i wywieszały je na siatce, którą ogrodzony był ośrodek.

Udając gorączkę, wykręciłam się z tych szaleństw, zostałam w pokoju i napisałam do ojca długi list, w którym obiecałam mu, że jeśli powstrzyma się od ścięcia gruszy, to przysięgam na wszystkie świętości, że do końca roku będę prasować mu koszule, po przyjeździe z kolonii upiekę ulubionego pleśniaka z powidłami, będę podawać narzędzia w czasie preparacji ptaków i w razie potrzeby przygotuję mu sodkę na kaca.
(…)

Wioletta Grzegorzewska „Tajni dyrygenci chmur”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 304

Opis: „Tajni dyrygenci chmur” to powieść w duchu nowego realizmu magicznego Nathana Hilla czy Donny Tartt o dorastaniu w późnym socjalizmie, kiedy Polska przeżywa kryzys gospodarczy, jedzenie wciąż jest na kartki, a młodzież indoktrynowana w szkołach.

Wiosną i latem 1986 roku w życiu samotnej i nadwrażliwej Loli wiele się dzieje. Urodzona w biednej robotniczo-chłopskiej rodzinie dziewczynka pierwszy raz odwiedza bibliotekę, jedzie na pierwsze kolonie, przeżywa pierwszą miłość. Staje się też świadkinią największej katastrofy w dziejach Europy, a na dodatek próbuje odkryć rodzinne tajemnice.

Powieść Grzegorzewskiej, nawiązująca do wątków z jej debiutanckich „Guguł”, z czułością i skupieniem na szczególe odtwarza mało znany już świat chłopów żyjących od pokoleń na skraju Jury i odchodzące w przeszłość śląskie zwyczaje.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek