Nowa powieść laureatki Międzynarodowego Bookera. Przeczytaj fragment „Nie mówię żegnaj” Han Kang

25 stycznia 2024

Han Kang, zdobywczyni Międzynarodowej Nagrody Bookera za „Wegetariankę”, powraca z nową powieścią. „Nie mówię żegnaj” to poetycka proza o miłości i życiu, zagłębiająca się w tragiczne wydarzenia, jakie dotknęły współczesną Koreę – ludobójstwo na wyspie Czedżu. Książkę opublikowało właśnie Wydawnictwo W.A.B., a poniżej przeczytacie sam jej początek.

Rozdział I. Kryształki

Padał rzadki śnieg.

Płaska powierzchnia, na której stałam, przekształcała się z jednej strony w niewysoką górę: jej zbocze pokrywały tysiące czarnych ociosanych drzew. Drzewa różniły się wysokością, tak jak ludzie różnią się wzrostem w zależności od wieku, szerokość miały natomiast mniej więcej taką jak podkłady kolejowe. W przeciwieństwie do nich nie były jednak idealnie proste, ale nieco przechylone lub powykrzywiane niczym tysiące zasypywanych śniegiem przygarbionych sylwetek kobiet, mężczyzn i wychudłych dzieci.

Czyżby znajdowało się tutaj miejsce pochówku? – pomyślałam. A te wszystkie drzewa to pomniki nagrobne?

Spacerowałam pomiędzy czarnymi drzewami, za którymi znajdowały się zgięte wpół kopce grobowe. Na uciętych wierzchołkach drzew osiadały płatki śniegu przypominające kryształki soli. Nagle się zatrzymałam, bo pod podeszwami sportowych butów usłyszałam chlupotanie wody. Dziwne – pomyślałam, a woda nie wiedzieć kiedy uniosła się do kostek. Spojrzałam w tył. Nie mogłam w to uwierzyć. Krawędź płaszczyzny, którą wcześniej wzięłam za horyzont, okazała się morzem. Oto narasta przypływ.

– Dlaczego właśnie w takim miejscu pochowano ludzi? – bezwiednie wydobyłam z siebie pytanie.

Morze napływało coraz prędzej. Czy codziennie nadchodzi i odchodzi tutaj przypływ? Czy woda nie wypłukała aby kości z grobów u podnóża góry i pozostały tam tylko kopce?

Nie mogłam dłużej czekać. Było za późno, by uratować zalaną część cmentarza, ale musiałam przenieść kości zmarłych pochowanych na górze. Nim morze wtargnie głębiej, właśnie teraz. Ale jak? Jestem zupełnie sama. Nie mam nawet łopaty. Wokół jest tyle grobów. Nie wiedząc, co zrobić, biegłam pomiędzy czarnymi drzewami, przecinając taflę wody, której poziom niepostrzeżenie sięgnął moich kolan.

Gdy otworzyłam oczy, jeszcze nie świtało. Wpatrywałam się w okno ciemnego pokoju, za którym nie było zasypanej śniegiem płaszczyzny, czarnych drzew ani napływającego morza, a potem znów zamknęłam powieki. Dotarło do mnie, że kolejny raz przyśnił mi się sen o tamtym mieście, przykryłam oczy zimną dłonią, a potem jeszcze przez chwilę leżałam w łóżku.

*

Ten sen nawiedził mnie latem dwa tysiące czternastego roku, blisko dwa miesiące po tym, jak opublikowałam książkę dotyczącą masakry, która wydarzyła się w mieście K. Przez kolejne cztery lata nie miałam wątpliwości co do jego znaczenia. Dopiero w ubiegłym roku pomyślałam po raz pierwszy, że może nie był to wyłącznie sen o tamtym mieście, że ten pochopny, intuicyjny wniosek wynikał z błędnej oceny lub nadmiernego uproszczenia.

Od prawie dwudziestu dni trwały wówczas tropikalne noce. Jak zwykle próbowałam zasnąć, leżąc w salonie pod zepsutą klimatyzacją. Już kilka razy wzięłam zimny prysznic, ale mokre od potu ciało nie chciało ostygnąć, choć plecy miałam przyklejone do podłogi. Dopiero około piątej nad ranem poczułam, że temperatura nieco spadła. Był to jednak krótkotrwały akt łaski, bo pół godziny później znowu miało wzejść słońce. Poczułam, że chyba uda mi się na chwilę zmrużyć oczy, a może nawet zapadałam w sen, gdy pod zamknięte powieki wtargnęła tamta przestrzeń. Śnieżynki, które spadały na tysiące ociosanych czarnych drzew, połyskliwe niczym sól płatki na ściętych płasko wierzchołkach były wyraźne jak na jawie.

Sama nie wiem, dlaczego moje ciało zaczęło drżeć. Jak wtedy, gdy wybucha się płaczem, ale nie popłynęły, ani nawet nie zakręciły mi się w oku żadne łzy. Może powinnam powiedzieć, że to strach? Niepokój, dreszcze, nagły ból? Nie, to było coś w rodzaju przebudzenia, tak lodowatego, że z zimna dzwoniłam zębami. Wydawało mi się, że niewidzialny ogromny nóż – masywne żelazne ostrze, którego żaden człowiek nie byłby w stanie udźwignąć – unosi się w powietrzu, mierząc w moje ciało. Że leżę w łóżku i stawiam mu czoła.

Po raz pierwszy przyszło mi wtedy do głowy, że tamto intensywnie niebieskie morze, które napływało, by wypłukać ukryte pod kopcami kości, nie miało związku z ofiarami masakry w mieście K ani czasem, który później nastał. Że mogło to być jedynie indywidualne proroctwo. Że tamte zanurzone w wodzie groby i milczące nagrobki przybliżają w czasie moją przyszłość, i coś ważnego mi wieszczą.

Wieszczą obecną chwilę.

*

W ciągu czterech lat, które upłynęły od nocy, kiedy miałam ten sen po raz pierwszy, aż do tamtego letniego świtu, doświadczyłam kilku osobistych pożegnań. Niektóre były wynikiem mojego własnego wyboru, ale zdarzyły się i takie, których nie byłam w stanie przewidzieć i które chciałam udaremnić, rzucając na szalę wszystko. Jeśli – zgodnie z dawnymi wierzeniami – w niebiańskiej krainie albo świecie zmarłych istnieje ogromne lustro, które uważnie się przygląda i rejestruje wszystkie ludzkie sprawy, to odzwierciedlone przez nie ostatnie cztery lata mojego życia muszą przypominać los ślimaka wyciągniętego ze skorupy i sunącego naprzód po ostrzu noża. Ciało, które pragnie żyć. Ciało, które ktoś głęboko ugodził i zranił. Ciało, które się wyrywa, tuli i uwiesza. Ciało, które klęczy. Ciało, które błaga. Ciało, z którego bez końca coś się sączy: krew, ropa lub łzy.

Późną wiosną, kiedy minęła już ta cała walka, wprowadziłam się do wynajętego mieszkania w korytarzowcu na przedmieściach Seulu. Jeszcze nie docierało do mnie, że nie mam już rodziny, którą powinnam się opiekować, ani pracy, którą mogłabym dalej wykonywać. Przez długi czas zarabiałam na życie i jednocześnie opiekowałam się rodziną. Te dwie rzeczy były priorytetowe, dlatego aby pisać książki, musiałam skracać czas przeznaczony na sen i zawsze pragnęłam skrycie, by dany był mi czas na pisanie. Jednak w tamtym momencie nie było już we mnie takich pragnień.

Pozostawiłam rzeczy, tak jak je rozładowała firma zajmująca się przeprowadzką, i aż do początku lipca prawie wcale nie spałam, choć większość czasu spędziłam w łóżku. Nie gotowałam. I nie wychodziłam z domu. Wmuszałam w siebie jedynie zamówioną przez internet wodę, niewielkie ilości ryżu oraz białe kimchi, a kiedy nawiedzała mnie migrena wraz z towarzyszącymi jej skurczami żołądka, zwracałam jego zawartość do toalety. Pewnej nocy napisałam list pożegnalny. W ostatniej woli, którą zaczęłam od zdania: „Proszę o dopilnowanie kilku spraw”, zanotowałam zwięźle, w której szufladzie znajduje się pudełko zawierające książeczki bankowe, polisę ubezpieczeniową i umowę najmu, jaką kwotę po sobie zostawiam, co należy z niej opłacić i komu przekazać resztę pieniędzy, ale nie wiedziałam, kogo prosić o przysługę, więc miejsce na adresata pozostało puste. Nie byłam pewna, komu mogę sprawić taki kłopot. Dopisałam jeszcze potem fragment z podziękowaniami i przeprosinami, w którym obiecywałam adresatowi konkretną rekompensatę za doświadczone niedogodności, ale ostatecznie nie potrafiłam zanotować jego imienia i nazwiska.

To właśnie poczucie odpowiedzialności wobec tego bezimiennego adresata sprawiło, że podniosłam się w końcu z łóżka, w którym nie potrafiłam spać i z którego nie potrafiłam się wydostać. Mając na uwadze kilku znajomych – nie wyłonił się z nich jeszcze ostateczny wykonawca mojej woli – zaczęłam porządkować dom. Musiałam wyrzucić piętrzące się w kuchni butelki PET po wodzie mineralnej, ubrania i kołdry, które mogły stać się dla kogoś utrapieniem, a także dzienniki, notatniki i inne zapiski. Przytrzymując oburącz pakunek ze śmieciami, po raz pierwszy od dwóch miesięcy wsunęłam na nogi sportowe buty i otworzyłam drzwi wejściowe. Z zachodniej strony korytarza trysnęły promienie popołudniowego letniego słońca, ale wydawało mi się, że widzę je po raz pierwszy. Wsiadłam do windy, zjechałam na dół, minęłam pokój ochroniarzy i przeszłam przez podwórko między blokami z poczuciem, że jestem świadkiem czegoś. Świata, w którym żyją ludzie. Pogody tamtego dnia. Wilgotności i ciężkości powietrza.

Wróciłam do domu i zamiast spakować następną partię przedmiotów, którymi zawaliłam salon, skierowałam się do łazienki. W ubraniu weszłam pod prysznic, odkręciłam kurek z gorącą wodą i usiadłam. Pamiętam powierzchnię wyłożonej płytkami podłogi – wyczuwałam ją zwiniętymi podeszwami stóp – coraz bardziej duszącą parę, bawełnianą koszulę przyklejoną do mokrych pleców, strużki gorącej wody spływające po przydługiej, zakrywającej oczy grzywce i ściekające po brodzie, piersiach i brzuchu.

Wyszłam z łazienki, ściągnęłam mokry strój i wyszperałam w stercie ubrań, których nie zdążyłam się jeszcze pozbyć, coś, co nadawało się do użytku. Kilkakrotnie złożyłam dwa banknoty o wartości dziesięciu tysięcy wonów, schowałam je do kieszeni i wyszłam z domu. Udałam się piechotą do restauracji z ryżankami chuk, znajdującej się z tyłu pobliskiej stacji metra, i zamówiłam chuk z orzeszkami piniowymi, ponieważ wydawała się najdelikatniejsza. Powoli jadłam zbyt gorącą zupę i przez szklane drzwi przyglądałam się przechodniom: ich ciała wydawały się wątłe i słabe, jakby się miały roztrzaskać. Uświadomiłam sobie wtedy wyraźnie, jak bardzo krucha jest nasza egzystencja. Jak łatwo można zniszczyć i unicestwić skórę i mięśnie, organy wewnętrzne i kości, ludzkie życie. Wystarczy jedna decyzja.

I tak śmierć mnie wyminęła. Niczym asteroida, o której sądzono, że wejdzie w kolizję z Ziemią, ale ostatecznie okazało się, że ze względu na minimalną pomyłkę w kalkulacji wyminęła ją i poleciała dalej. Bez żalu czy wahania, z szaleńczą prędkością.

*

Nie pojednałam się z życiem, ale musiałam dalej żyć.

Uprzytomniłam sobie, że z powodu trwającej ponad dwa miesiące izolacji i stanu bliskiego zagłodzeniu zanikła znaczna część moich mięśni. Tkwiłam też w błędnym kole, bo migreny i skurcze żołądka łagodziłam środkami przeciwbólowymi o dużej zawartości kofeiny, więc musiałam regularnie jeść i zażywać ruchu, by się z niego wyrwać. Zanim jednak zdołałam się do tego należycie zabrać, nadeszła fala gorąca. Gdy maksymalna temperatura w ciągu dnia po raz pierwszy przekroczyła ciepłotę ludzkiego ciała, włączyłam klimatyzację pozostawioną przez poprzedniego lokatora, ale okazało się, że jest zepsuta. W serwisie, do którego z trudem udało mi się dodzwonić, poinformowano mnie, że mogą przyjechać dopiero pod koniec sierpnia ze względu na nawał zleceń wynikający z anomalii temperatury. Nawet gdybym chciała kupić nowy sprzęt, sytuacja wyglądałaby podobnie.

Rozsądnie byłoby schronić się w jakimkolwiek miejscu z działającą klimatyzacją. Nie chciałam jednak wybierać takich lokali jak kawiarnie, biblioteki czy banki, w których gromadzili się ludzie. Tak więc jedyne, co mogłam zrobić, to obniżyć, na ile to możliwe, temperaturę ciała, leżąc z plecami przyklejonymi do podłogi w salonie, często brać zimne prysznice, by zapobiec blokowaniu kanalików potowych i uniknąć udaru cieplnego, i dopiero około ósmej wieczorem, kiedy żar na ulicy choć trochę zelżeje, wychodzić z domu na chwilę, żeby zjeść ryżankę. Klimatyzowane wnętrze restauracji było niewiarygodnie przyjemne i świeże, a za szklanymi drzwiami, które z powodu różnicy temperatur i wilgotności zachodziły parą jak w zimową noc, ciągnęła się fala ludzi wracających do domu z trzymanymi powyżej piersi przenośnymi wiatrakami. Za chwilę miałam się znowu wmieszać w ten tłum wypełniający ulicę, na której trwała wiecznie gorąca tropikalna noc.

Jednej z takich nocy, kiedy w drodze do domu po wypadzie na chuk przystanęłam na światłach, poczułam na twarzy gorący wiatr zionący intensywnie od wciąż rozgrzanego asfaltu jezdni. Pomyślałam wtedy, że muszę napisać kolejny list. Albo raczej napisać go na nowo. Że tamten tekst, który włożyłam do koperty opisanej markerem permanentnym jako „Ostatnia wola” i którego adresat do samego końca pozostał nieokreślony, powinnam napisać raz jeszcze, od samego początku. I w całkowicie innej formie.

*

Aby go napisać, muszę się zastanowić.

W którym momencie wszystko zaczęło się walić?
Kiedy stanęłam na rozdrożu?
W której szczelinie, w którym węźle odnaleźć moment krytyczny?

Z doświadczenia wiemy, że niektórzy ludzie, z którymi się rozstajemy, wyciągają w naszym kierunku najbardziej ostry nóż. Aby ugodzić nas w najbardziej czułe miejsce, które doskonale poznali, kiedy byliśmy z nimi blisko.

Nie chcę żyć jak człowiek w połowie przegrany – jak ty.

Odchodzę, ponieważ pragnę żyć.
Pragnę żyć normalnie.

*

W dwa tysiące dwunastym roku, od momentu, kiedy zaczęłam czytać materiały zgromadzone w celu napisania tamtej książki, nawiedzały mnie koszmary. Na samym początku były to sny, w których bezpośrednio doświadczałam przemocy. Uciekałam przed żołnierzami z oddziałów powietrznodesantowych, ale zostałam uderzona w ramię pałką i upadłam do przodu. Nie potrafię przypomnieć sobie twarzy spadochroniarza, który kopnął mnie w bok i przewrócił na drugą stronę. W mojej pamięci pozostały jedynie targające mną emocje, kiedy ściskając oburącz broń z umocowanym u wylotu lufy bagnetem, z całej siły przeszywał nim moją pierś.

Nie chciałam, żeby ta mroczna atmosfera udzieliła się mojej rodzinie, zwłaszcza córce, więc wynajęłam pracownię, położoną w odległości piętnastu minut spacerem. Planowałam, że pisać będę jedynie w pracowni, a kiedy ją opuszczę, jak gdyby nigdy nic powrócę natychmiast do codzienności. Był to pokój na pierwszym piętrze w murowanym budynku z lat osiemdziesiątych, od ponad trzydziestu lat prawie nieremontowanym. Porysowane żelazne drzwi pomalowałam kupioną w tym celu białą farbą wodną, a na popękanej ze starości drewnianej ramie okiennej zamiast zasłon przyczepiłam pinezkami szal. To właśnie tam wczytywałam się w materiały i robiłam notatki od dziewiątej rano do południa, jeśli miałam wykłady, a w dni wolne od zajęć pracowałam tam aż do piątej po południu.

Rano i wieczorem jak zwykle przyrządzałam posiłki i jadłam je w rodzinnym gronie. Moja córka dopiero co zaczęła gimnazjum i musiała stawić czoła nowym sytuacjom, więc na ile to było możliwe, starałam się z nią dużo rozmawiać. Czułam się jednak rozdarta, bo przez cały czas, również w prywatnych momentach, w moim życiu pojawiał się i znikał cień tamtej książki. Kiedy włączałam palnik kuchenki gazowej i czekałam, aż w garnku zacznie wrzeć woda. W krótkich chwilach, gdy kładłam na patelni tofu zamoczone w roztrzepanych jajkach i obserwowałam, jak jego górna i dolna strona przybiera żółtą barwę.

Do pracowni chodziłam drogą wzdłuż strumienia. Najpierw po obu stronach rosły bujne drzewa, aż następował stromy spadek, a potem znienacka – niczym nieokolony odcinek. Dopiero po przejściu trzystu metrów można było dotrzeć do niezabudowanej działki pod mostem wykorzystywanej jako rolkostrada. Zawsze czułam się wyeksponowana i bezbronna, gdy pokonywałam ten nieosłonięty odcinek. Wydawał mi się bardzo długi i miałam wrażenie, że na dachu budynku po przeciwnej stronie tamtej jednopasmowej jezdni znajduje się snajper, który bierze przechodniów na cel. Oczywiście byłam świadoma, że odczuwany przeze mnie niepokój jest całkowicie absurdalny.

Jakość mojego snu stopniowo się pogarszała, a oddech się skracał. Dlaczego tak dziwnie oddychasz? – pewnego dnia zapytało z wyrzutem moje dziecko. Było to późną wiosną dwa tysiące trzynastego roku. Około pierwszej w nocy wstałam, drżąc z powodu koszmaru, po czym odpuściłam sobie dalsze spanie i wyszłam po wodę mineralną do sklepu całodobowego, który znajdował się po drugiej stronie dwupasmowej jezdni przed naszym blokiem. Na ulicy nie było ludzi ani samochodów, więc nie miało to większego sensu, ale czekałam na zielony sygnał, spoglądając na sklep, w którym paliło się światło. Kiedy nagle oprzytomniałam, zauważyłam, że po drugiej stronie jeden za drugim idzie w ciszy chodnikiem około trzydziestu mężczyzn. Ubrani w mundury rezerwy, z przydługimi jak na żołnierzy włosami, trzymając na ramieniu karabiny, szli wolnym krokiem jak zmęczone dzieci, które wloką się za szkolną wycieczką, a w ich odprężonej postawie nie wyczuwało się wojskowej dyscypliny.

Jeśli ktoś od dawna nie może zapaść w głęboki sen i przechodzi przez okres, w którym jawa i koszmary zlewają się ze sobą, to pierwszą reakcją na taką niewiarygodną scenę może być nieufność wobec siebie samego. Czy naprawdę to widzę? Czy nie jest to aby fragment złego snu? Na ile mogę ufać własnym zmysłom?

W bezruchu obserwowałam sylwetki mężczyzn, którzy skręcili na ciemnym skrzyżowaniu i zniknęli spowici głuchą ciszą, jak gdyby ktoś nacisnął przycisk „mute”. To nie był sen. Nie byłam ani trochę śpiąca. Nie wypiłam ani kropli alkoholu. Jednak w tamtym momencie nie potrafiłam uwierzyć własnym oczom. Pomyślałam, że być może to rezerwiści w trakcie szkolenia w ośrodku w Naegok-tong po drugiej stronie góry Umyŏn maszerują w środku nocy. Jeśli tak było, to musieliby wspiąć się na pogrążoną w ciemności górę i do pierwszej w nocy przejść ponad dziesięciokilometrowy dystans. Nie wiedziałam, czy to prawdopodobne, że żołnierze rezerwy odbywają takie szkolenia. Następnego dnia rano planowałam zadzwonić do jednego ze znajomych, którzy odbyli służbę wojskową, ale nie chciałam wyjść na dziwaczkę – bo czułam, że to bardzo dziwne – i do tej pory nikomu o tym nie mówiłam.

*

Wraz z nieznajomymi kobietami i ich dziećmi, pomagając sobie wzajemnie, zeszłyśmy w dół po wewnętrznej ścianie studni. Sądziłam, że na dole będzie bezpiecznie, ale z wejścia do studni bez ostrzeżenia spadło jak grad kilkadziesiąt pocisków. Kobiety z całej siły przytuliły dzieci do piersi. Na dnie studni, która zdawała się wcześniej wyschnięta na wiór, zaczęła wzbierać lepka zielona maź przypominająca roztopiony kauczuk. By pochłonąć naszą krew, nasz krzyk.
(…)

Han Kang „Nie mówię żegnaj”
Tłumaczenie: Justyna Najbar-Miller
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 216

Opis: „Nie mówię żegnaj” opowiada o ludobójstwie w 1948 roku na wyspie Czedżu. Opisuje nie tylko wydarzenia historyczne, ale także przedstawia w przejmujący portret trzech kobiet oraz wpływ, jaki na nie miała doznana przemoc i strata. Przede wszystkim jednak stawia ważne pytania dotyczące pamięci zbiorowej czy odpowiedzialności historycznej.

Han Kang snuje opowieść o desperackiej walce i godności ludzi, którzy wbrew otaczającym ich ciemnościom starają się odnaleźć promień światła. Ta zaczerpnięta z niedawnej tragicznej historii Korei opowieść o płynącej z głębi serca, bezgranicznej miłości – która sprawia, że człowiek staje się w końcu człowiekiem – obezwładnia pięknem zawartym w eleganckich, poetyckich zdaniach i olśniewająco żywych obrazach.

„Pamiętam, że kiedy kilka lat temu ktoś mnie zapytał, o czym napiszę następną powieść, odpowiedziałam, że mam nadzieję, że będzie to powieść o miłości. Nie zmieniłam zdania. Mam nadzieję, że jest to powieść o miłości bez granic” – pisze Han Kang.


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek